Jedna miała wielki talent, ale jej szanse na kontynuowanie sportowej drogi stanęły pod znakiem zapytania już w wieku 13 lat, gdy straciła rękę. Inny znajdował się na szczycie, a przez przypadkowy postrzał mógł się na niego więcej nie wdrapać. Ostatni omal nie spłonął żywcem. Wszyscy wrócili do sportu i osiągnęli jeszcze dużo więcej, niż przed wypadkami, które mogły pozbawić ich nie tylko kariery, ale i życia.
Krzyki z bolidu
To był 1 sierpnia 1976 roku. Grand Prix Niemiec. Niki Lauda, aktualny mistrz Formuły 1, broniący tytułu, ruszał z nadziejami na szóste zwycięstwo w Grand Prix w tamtym sezonie. W pewnym momencie stracił jednak panowanie nad bolidem, który uderzył w betonowy mur. Na tyle mocno, że odbił się od niego i wrócił na tor. Właściwie od razu stanął też w płomieniach, w dodatku przejechały po nim dwa inne samochody. A Niki nie miał wtedy już na głowie kasku. Siła uderzenia sprawiła, że ten po prostu mu spadł.
Jak opisywał potem Arturo Merzario, jeden z pozostałych kierowców, ze środka bolidu było słychać krzyki Nikiego.
Merzario słyszał je doskonale, bo – jak i kilku innych zawodników – zaryzykował własnym zdrowiem i ruszył na pomoc Laudzie. Tylko ich szybka reakcja sprawiła, że Austriak przeżył. W palącym się bolidzie spędził czterdzieści sekund. Kilkanaście więcej wystarczyłoby, żeby stał się kolejną śmiertelną ofiarą królowej motorsportu. Potem swoje zrobili lekarze, którzy uratowali Nikiego.
Choć ślady wypadku było widać choćby w twarzy Laudy, na której rany po oparzeniach zostały mu już na zawsze. Z czasem nabrał do nich dystansu, w 2012 roku rzucił na przykład, że ówczesne bolidy „są tak brzydkie jak moja twarz”, ale tuż po wypadku wyglądało to zupełnie inaczej. Zwłaszcza gdy pytania dziennikarzy bywały nie tyle mało delikatne, co wręcz agresywne. Jeden z nich – na pierwszej konferencji po całym zdarzeniu – zapytał Austriaka: „jak zareagowała twoja żona na widok twojej twarzy?”.
Skończyło się tak, że Niki wstał i opuścił konferencję, nie odpowiadając. Ale dziennikarz dogonił go jeszcze przed wyjściem z sali, powtarzając pytanie. Jedyna odpowiedź, jaką dostał? Ostrzeżenie, że naraża się na kopniaka w jaja.
Lauda był twardy. Na tor wrócił po 40 dniach. Opuścił jedynie dwa wyścigi. W Grand Prix Włoch wystartował, mimo że jego rany wciąż były niezaleczone i krwawiły. Jak się okazało – przypłacił to sporymi problemami. Przez krew do skóry przylgnęły mu bowiem nie tylko bandaże, ale i kominiarka. Jedynym wyjściem, jakie widział, było zerwać ją jak plaster – jednym szybkim ruchem. I z nadzieją, że nie nabawi się przez to dodatkowych problemów. Udało mu się, a do mety dojechał czwarty.
Dopiero po latach przyznał, że cholernie bał się wrócić za kierownicę bolidu. – Kłamałem [że nie boję się jeździć], ale byłbym głupi, gdybym mówił rywalom o własnych słabościach. Na Monzy byłem sztywny ze strachu – pisał w autobiografii. Dodawał też, że choć sprawność fizyczną odzyskał szybko, to pół roku zajęło mu wyzbycie się strachu. I dopiero wówczas zaczął jeździć, jak przed wypadkiem.
A i tak był bliski obrony mistrzostwa.
Przegrał je właściwie tylko dlatego, że odpuścił Grand Prix Japonii. Wycofał się z niego po dwóch okrążeniach, bał się o bezpieczeństwo. W dniu wyścigu lało, tor był niesamowicie mokry. James Hunt, jego rywal i przyjaciel, przejechał całe. I ostatecznie pokonał Laudę o punkt, zostając mistrzem świata. Ale Niki pewnie niczego nie żałował – nawet przed wypadkiem interesowało go bezpieczeństwo. Ba, szefów F1 przekonywał, że niebezpieczny dla kierowców jest tor Nuerburgring, czyli ten, na którym rozgrywano Grand Prix Niemiec.
CZYTAJ TEŻ: ALEX ZANARDI. MISTRZOSTWO Z NOGAMI I BEZ NÓG
Udowodnił to ostatecznie na własnej skórze. Dosłownie. Swoją drogą oficjalnie nigdy nie wziął w tamtym GP udziału! Przepisy głosiły bowiem, że po restarcie wyścigu – a taki nastąpił po wypadku Laudy – oryginalny wyścig przestaje się liczyć. Gdy ktoś wspominał o tym Austriakowi, ten pytał tylko: „Co więc stało się z moim uchem?”. Pytań mógł zresztą zadawać więcej. Na przykład:
– Dlaczego lekarze musieli wyciągać mi z płuc fragmenty plastiku?
– Dlaczego na twarzy mam przeszczepioną skórę z nóg?
– Dlaczego lekarze musieli przywiązać mi ręce do łóżka, żebym nie dotykał twarzy po zabiegu?
Do powrotu był jednak zdeterminowany. O powtórzenie bolesnych zabiegów – jeśli zapewniano go, że mu pomogą – prosił sam. Ledwie po kilku dniach zdecydował się spojrzeć w lustro, choć mówił potem, że jednak nie był na to gotowy. Ale zaakceptował, co się stało. Powrót na tor też zaliczył znacznie szybciej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Nie zdobył co prawda mistrzostwa, ale wybrał bezpieczeństwo. A rok później już był bezkonkurencyjny. Zdobył drugi tytuł mistrzowski w karierze i odszedł z Ferrari.
Pojeździł jeszcze dwa lata, potem zakończył karierę. Wrócił po kolejnych trzech, wsiadając za kierownicę McLarena. Pierwsze dwa sezony mu nie wyszły, ale w trzecim jego ekipa przygotowała znakomity bolid. A w nim Niki raz jeszcze pokazał, że jest jednym z najlepszych kierowców w historii. Zdobył trzecie mistrzostwo, za plecami (o pół punktu!) zostawiają Alaina Prosta, kolegę z zespołu i innego wielkiego mistrza.
Wyglądał jak durszlak
Ponoć był wielkim narciarskim talentem, niektórzy twierdzili, że mógł zostać jednym z mistrzów tej dyscypliny. Lubił też wspinaczkę czy polowania. Każda forma aktywności sprawiała mu radość. Dopiero po latach dowiedział się, że to przez ADHD – nie potrafił usiedzieć w szkole, nie mógł się na niczym skupić, zamiast tego wolał ruszać w teren i być aktywnym. Z nartami miał ten problem, że nie bardzo miał gdzie je stale trenować.
Jako zamiennik w sezonie letnim polecono mu rower. A że zrobił to Wayne Wong, legenda narciarstwa dowolnego, freeride’u, to Greg LeMond posłuchał.
Zresztą z rowerem już wcześniej miał sporo do czynienia. Jeździł na nim do szkoły i z powrotem, długie dystanse pokonywał bez trudu. Już rok po tym, jak zaczął na nim trenować, postanowił spróbować swoich sił w wyścigach. Kolejne dwa lata później był dziewiąty na mistrzostwach świata juniorów. A następną edycję zdominował – zgarnął każdy z możliwych kolorów medali. Jasne stało się, że jego przyszłość związana będzie z kolarstwem, choć to w Stanach w pewnym sensie dopiero raczkowało.
Ale do zawodowego peletonu Greg wdarł się właściwie z takim samym przytupem, jak i do tego juniorskiego. W swoim pierwszym Tour de France – w 1984 roku – był trzeci. Podobnie na Giro w kolejnym sezonie, a kilka miesięcy później na Wielkiej Pętli finiszował drugi. Wielu ekspertów twierdziło, że mógł nawet wygrać, ale startował tam głównie jako pomocnik Bernarda Hinaulta. Było już jednak jasne, że w osobie kolegi z zespołu wielki Francuz zyska również piekielnie groźnego rywala.
Rok później w ich walkę nikt już się nie wtrącił. Wygrał LeMond. Stał się tym samym pierwszym zawodnikiem spoza Europy, który triumfował w największym wyścigu świata. Patrząc na jego poczynania, wszyscy zgodnie twierdzili, że to tylko pierwszy tytuł z wielu. Sam Greg po latach mówił, że powinien mieć ich na koncie więcej.
Ale w kwietniu 1987 roku zagrożona była nie tylko jego kariera, a i życie.
Leczył wtedy kontuzję nadgarstka i korzystał z wolnego czasu. Wraz z rodziną wybrał się więc na polowanie na indyki. LeMond i jego szwagier się rozdzielili. Greg był w stroju maskującym, krył się w krzakach. Szwagier z kolei w pewnym momencie usłyszał szelest. Spodziewając się indyka, wystrzelił. Trafił w plecy Grega, w które wbiło się 60 kulek śrutu. W efekcie postrzału kolarzowi zapadło się płuco. Od śmierci uchronił go tylko łut szczęścia – blisko miejsca zdarzenia przelatywał akurat śmigłowiec Kalifornijskiej Policji Autostradowej.
W efekcie postrzału Greg LeMond stracił 65 procent krwi w ciele. – Wyglądał jak durszlak. Miał 60 dziur w ciele, z każdej z nich kapała krew – mówiła potem jego żona. Lekarze usunęli większość odłamków z nóg, rąk, nerek czy tułowia, ale tych tkwiących w osierdziu nie byli w stanie. Ponoć zostało ich w ciele Amerykanina około 30!
CZYTAJ TEŻ: CIOS, KTÓRY ZMIENIŁ WSZYSTKO. DWIE KARIERY MONIKI SELES
Mimo wszystko informacje dobiegające ze szpitala były całkiem optymistyczne. – Jest młody i w dobrej formie, dlatego wygrzebie się z tego. Prawdopodobnie straci jakieś dwa miesiące treningu, ale ostatecznie powinien być w stanie wrócić do takiego poziomu, na jakim był – mówiła Sandy Beal, chirurżka, która zajmowała się kolarzem. Powrót Grega na szczyt okazał się jednak znacznie dłuższy i bardziej wymagający.
Przede wszystkim ostatecznie potrzebne były dodatkowe operacje. A nawet i bez nich byłoby trudniej, niż prognozowała Beal. Po sześciu tygodniach od postrzału Amerykanin był w stanie przejechać sześć kilometrów. Po kolejnym miesiącu 45 minut na rowerze górskim. Owszem, po dwóch miesiącach zregenerował się jego organizm, osłabiony utratą krwi, ale straty w treningu i przygotowaniach były jednak znacznie większe.
W dodatku holenderski zespół PDM, z którym uzgodnił warunki powrotu na sezon 1988, chciał, by wystartował już w jakimś wyścigu w 1987 roku. Greg przyjechał więc na jedno kryterium do Belgii, przejechał kawałek, a potem udał, że złapał gumę i zszedł z trasy. W kolejnym roku zaliczył sześć wyścigów, zmienił też zespół. Jego usługami było zainteresowane ADR, jedna ze słabszych ekip w stawce. Ich zakusy odrzucił rok wcześniej, twierdząc, że nie pomogą mu wygrać wyścigu, a tym bardziej Tour de France.
Przed sezonem 1989 chciał już jednak po prostu mieć miejsce w peletonie na dobrych warunkach.
Pierwsze miesiące tamtego roku przejechał bez żadnych sukcesów. W czasie Giro rozpłakał się nawet, rozmawiając z żoną przez telefon. To było po jednym z trudniejszych, górskich etapów, gdzie stracił do triumfatora 17 minut. Był o lata świetlne od formy, jaką imponował przed wypadkiem na polowaniu. Przebłysk tamtego geniuszu pokazał dopiero ostatniego dnia, na etapie jazdy indywidualnej na czas, od której był specjalistą.
– Rankiem ostatniego dnia, przed czasówką, powiedziałem José, że zamierzam poudawać, że liczę się w walce o triumf w Giro d’Italia. Chciałem się przekonać, jak wypadnę na tle innych. W indywidualnej jeździe na czas nikt nie daje z siebie 100 procent, jeśli nie ma szans na końcowy triumf. Musiałem zatem stanąć na starcie i udawać, że jestem liderem albo że zajmuję drugie miejsce. Zadziałało, naprawdę mocno się wtedy nakręciłem. Pojechałem na maksa i byłem drugi. Laurenta Fignona [mistrz Tour de France 1983 i 1984 – przyp. red.] pokonałem o minutę i 20 sekund, co zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Po drodze dogoniłem aż pięciu zawodników, ale nie miałem pojęcia, że będę drugi. Liczyłem bardziej na pierwszą dwudziestkę – wspominał w książce „Tour de France. Etapy, które przeszły do historii”.
Na Tour de France jechał więc z zupełnie innym nastawieniem. Nie spodziewał się, by miał walczyć o żółtą koszulkę, ale wiedział, że stać go na mniejsze sukcesy. Przede wszystkim jednak chciał wrócić. Poprzednie dwie edycje Wielkiej Pętli opuścił, nigdy nie miał okazji obronić tytułu z 1986 roku. W USA uważnie ten powrót obserwowano, w międzyczasie gościł na okładkach sporych magazynów, choćby „Sports Illustrated”. Kibicował mu cały kraj, bo dla tamtejszego kolarstwa już był legendą.
W prologu Tour de France 1989 zajął czwarte miejsce. Na 73-kilometrowej jeździe na czas (etap piąty) pokonał rywali ze sporą przewagą i już wtedy założył żółtą koszulkę lidera wyścigu, przewodząc stawce o pięć sekund przed Fignonem. Dziennikarzom powtarzał, że jest zaskoczony swoją formą. Ale tak naprawdę odpowiedź na to, czy może walczyć o cokolwiek więcej, dadzą dopiero góry. W Pirenejach, w które wjechali kilka dni później, jeszcze dawał sobie radę. Stracił co prawda koszulkę lidera, ale Fignon, który ją przejął, miał nad nim ledwie kilka sekund przewagi.
Między tą dwójką zaczęło zresztą iskrzyć. Francuz oskarżał Amerykanina, że ten nie jeździ jak mistrz, a raczej kryje się za rywalami i stara się wieźć na ich kole. LeMond podszedł więc do niego w wiosce startowej i powiedział mu, że widział, jak Fignon łapie się motocykla na jednym z podjazdów. I że jeśli ktoś nie zachowuje się tu jak mistrz, to tylko Laurent.
Przez kolejnych kilka dni sytuacja przesadnie się między nimi nie zmieniła. Zadecydować w teorii miały etapy w Alpach. Tam zadyszkę złapał Fignon, a LeMond odzyskał żółtą koszulkę. I to mimo tego – co podkreślał – że inni kolarze z jego ekipy, owszem, dawali z siebie, co tylko mieli w baku, ale to sprinterzy, w górach nie mogli mu przesadnie pomóc. Greg miał też inne problemy. Szansa, która zaczęła się przed nim wyłaniać, nie dawała mu spać. Raz zadzwonił nawet do żony, powiedzieć jej, że wierzy w triumf. Ona więc też zaczęła. I również nie mogła spać.
CZYTAJ TEŻ: WYGRAĆ Z BÓLEM. TRZY OLIMPIJSKIE HISTORIE
Fignon tracił już w pewnym momencie 53 sekundy do LeMonda. Ale na 17. etapie, z podjazdem pod słynne L’Alpe d’Huez, swój wielki kryzys przeżył Amerykanin. Francuz pisał potem, że to była walka na śmierć i życie. Greg długo trzymał się jego koła, ale na pięć kilometrów przed metą trafił na mur (zresztą twierdził, że cała jego postawa w górach była jednym wielkim blefem, opierał się na tym, by być blisko Fignona i dotrzymywać mu kroku). Jego dyrektor sportowy, Jose De Cauwer, blokował własnym samochodem auto dyrektora Fignona, który widział, jak LeMond słabnie i chciał przekazać swojemu zawodnikowi, by ten zaatakował. W peletonie nie było jeszcze wówczas radia. Gdyby zawodnicy je mieli, Francuz pewnie odjechałby swojemu wielkiemu rywalowi jeszcze bardziej.
A i tak wygrał ze sporą przewagą, umacniając się na pozycji lidera, bo koszulkę odzyskał etap wcześniej. Następnego dnia różnica w generalce urosła już do 50 sekund, bo LeMond znów miał kryzys. Przez kolejny, ostatni etap górski przejechał już w niezłej formie, ba, wygrał go nawet końcowym sprintem. Ale że Fignon był zaraz za nim, to straty w generalce nie zmniejszył. Na mecie Laurent pogratulował mu nawet znakomitego wyścigu, spodziewając się już, że Amerykanin nie ma szans na żółtą koszulkę. I że Tour de France z 1989 roku będzie historią jego triumfalnego powrotu, bo Francuz przez cztery poprzednie sezony zmagał się z pasmem kontuzji.
Stało się inaczej.
Na ostatnim etapie, jazdy indywidualnej na czas z Wersalu do Pól Elizejskich, liczącym ledwie 24.5 kilometra, Greg LeMond pojechał tak, jakby czekał tylko na tę jedną okazję. Wygrał i czasówkę, i klasyfikację generalną. Laurent Fignon na metę wpadł z czasem o 58 sekund gorszym. Wyścig przegrał więc o dokładnie osiem sekund. To była minimalna różnica, najmniejsza w historii. Gdy LeMond oczekiwał na rywala na mecie, był niesamowicie spięty, nawet nie chciał rozmawiać z rodziną. Wiedział, że pojechał genialnie, czuł, że może wydarzyć się historia.
W czasie przejazdu Fignona już na 100 metrów przed metą, było jasnym, że francuscy kibice zamiast się cieszyć, będą mogli tylko skryć twarze w dłoniach. I to mimo tego że Laurent pojechał… najszybszą czasówkę w karierze. Był trzeci na tamtym etapie. Ale co z tego, skoro Greg LeMond dokonał czegoś niebywałego?
Rok później Fignon nie ukończył Tour de France. A LeMond? On znowu był najlepszy. Obronił swój tytuł, ogółem wygrał Wielką Pętlę po raz trzeci i ostatni. Po 1990 roku zaczął się bowiem czas dominacji Miguela Induraina, który triumfował tam pięć razy z rzędu. Ale Greg LeMond do dziś twierdzi, że gdyby nie nieszczęsny wypadek, to i on mógłby tego dokonać.
Bez ręki, ale na fali
Bethany Hamilton miała spory talent do surfingu. Wybór sportu był w tym przypadku naturalny, bo wraz z rodzicami mieszkała w Lihue na Hawajach. Już w wieku trzech lat potrafiła pływać na desce, a w wieku ośmiu brała udział w pierwszych zawodach. Po kolejnych dwóch latach zaczęli się do niej zgłaszać sponsorzy, a rodzice niedługo potem zdecydowali, że warto zainwestować w karierę córki i zabrali ją ze szkoły. Uczyć w domu zaczęła ją mama.
A potem całe marzenia o wielkiej sportowej karierze zdawały się pogrzebane w ciągu kilku sekund.
– Nie zapowiadało się na katastrofę. Czy mogłam się jej spodziewać? Otaczała mnie krystalicznie czysta woda. Nagle poczułam ucisk na ręce, jakby ktoś mnie za nią chwycił i mocno pociągnął. Był to pięciometrowy żarłacz tygrysi, który odgryzł mi rękę i górną część mojej deski. Patrzyłam, wciąż w szoku, jak woda wokół mnie robi się czerwona – pisała Bethany w swojej książce (ogółem napisała ich osiem), wydanej rok po wypadku.
Gdy rekin odgryzł jej rękę, miała 13 lat. Wraz z nią straciła też ponad 60 procent krwi. Gdyby w chwili ataku rekina była na wodzie sama, pewnie by nie przeżyła. Na szczęście na ocean wybrała się z przyjaciółką, jej bratem i ojcem. Oni pomogli jej dostać się na plażę i zabezpieczyli ranę opaską uciskową z elastycznej koszulki. A potem pognali do szpitala, w którym na zabieg kolana czekał… jej ojciec. Tak się złożyło, że to on odstąpił jej miejsce na sali operacyjnej.
Rekina, który ją zaatakował, przypadkowo złapali niecałe dwa kilometry dalej miejscowi rybacy. Zorientowali się, że to on, bo miał kawałki deski surfingowej w szczękach. Późniejsza analiza rozstawu zębów definitywnie potwierdziła, że to właśnie ten osobnik, którego szybko spotkał los gorszy od tego, jaki zafundował Hamilton. Choć sama Bethany nigdy nie miała do ryby przesadnie dużego żalu.
– Rekiny to piękne stworzenia. Nie sądzę, że powinniśmy przestać chodzić nad ocean przez ich obecność. Niektórzy biorą udział w wypadkach drogowych, ale większość ludzi nie przestaje przez to wsiadać do aut. Gdy surfujesz, idziesz do domu rekinów. To część tamtejszego życia – mówiła po latach w wywiadzie udzielonym przy okazji premiery filmu na temat jej życia.
A po samym wypadku szybko zdecydowała, że na deskę wróci.
Już gdy dziennikarze zagadywali ją po wyjściu ze szpitala, czy planuje nadal surfować, odpowiadała, że tak. I to z całkowitą pewnością. Powrót na fale zajął jej zresztą ledwie miesiąc. Pomogła skonstruowana na ten cel deska, nieco dłuższa, grubsza, bardziej stabilna od normalnych, ze specjalnym uchwytem, mającym pomagać jej surfować. Szybko okazało się, że choć bez ręki, to Bethany nadal jest w stanie rywalizować na naprawdę dobrym poziomie.
– Kiedy straciłam ramię, stanęłam przed prostym wyborem, czy to mnie zatrzyma, czy dalej pójdę za swoimi marzeniami. Wiecie, co wybrałam! Przez ostatnią dekadę oparłam się na tym wyborze. Postanowiłam iść przez życie na swoich warunkach, niezależnie od wyzwań… a było ich wiele. Teraz jestem gotowa pomagać innym – mówiła lata później.
W czasie kariery po wypadku stawała na podiach w zawodach i w USA, i na całym świecie. Owszem, nigdy nie weszła na poziom taki, jak Greg LeMond w kolarstwie czy Niki Lauda w F1, ale dla wielu stała się bohaterką. Do tego zyskała wielką platformę medialną. Gościła w najpopularniejszych talk show, o jej życiu pisano artykuły, książki, potem nakręcono też wspomniany film. Korzystając z popularności założyła kilka charytatywnych fundacji, ale też mogła opowiadać o swojej miłości do oceanu.
Niedługo po wypadku zawitała też w Tajlandii, gdzie zaangażowała się w pomoc osobom poszkodowanym przez tsunami. Wspominała, że bardzo pomogło jej to w zrozumieniu, że opowieść o jej życiu, może pomagać w innym w wyjściu z traumatycznych wydarzeń. Więc opowiadała o nim coraz częściej, a równocześnie startowała. Czasem stając nawet na podiach ważnych zawodów.
A jej deska, ta nadgryziona przez rekina, trafiła do muzeum surfingu w Kalifornii.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix