W 2014 roku rapował, że nie ma żadnych zmartwień. Dwa lata później ocknął się w rozpędzonym samochodzie, w którym chciał popełnić samobójstwo podczas psychozy alkoholowej. Nazywano go Himilsbachem polskiego rapu. Jednym z najczęściej występujących słów w jego tekstach była „Perła”. Romantyzował alkohol. – Moje życie miało prosty motyw: jak najdłużej i jak najczęściej być pijanym – wyznaje po ponad sześciu latach trzeźwości, kilkanaście dni przed premierą nowego albumu „TipiKnapa”. To bardzo szczera i mocna rozmowa. O „zbyt dziabniętym” życiu. O wyrwie zalewanej alkoholem. O wesołości, która była największym kłamstwem jego utworów. O więzieniu, które sam dla siebie stworzył. O szybkiej popularności, która prowadzi do ruiny. O ojcu, który najpierw go zostawił, a później okazał się schizofrenikiem. O pracy w Żabce, która okazała się uzdrawiająca. O odnalezieniu w sobie duszy gospodarza. Kuba Knap i historia jego zmartwychwstania.
Dlaczego się nie zajebałeś?
Wydaje mi się, że ocaliła mnie miłość matki.
Ruszyłeś autem.
Z nogą na gazie.
Jechałeś przed siebie.
Prawie do Lublina.
Po drodze wybierałeś: ciężarówka albo drzewo.
I nie wybrałem.
Powstrzymywała mnie miłość matki.
Nie chciałem zrobić rodzinie pod górę. Choć bardzo trudno było wtedy zdecydować, przy czym będą mieli mniej roboty.
?
Przy mnie żywym czy przy mnie martwym (wybuch śmiechu).
To nerwowy śmiech.
Tak, to w największej mierze mnie powstrzymało.
Pamiętasz, co działo się w twojej głowie, gdy zawróciłeś do Warszawy?
Nie pamiętam.
Średnio pamiętam całą trasę. To były gigantyczne emocje. A jednocześnie pamiętam, że byłem wtedy cholernie spokojny. Zachowywałem się jak zdecydowany człowiek.
Człowiek, który jedzie załatwić codzienną sprawę.
Strasznie mnie to dziwiło. Ta jazda samochodem była dla mnie czymś w rodzaju podróżowania po kosmosie. Przez tę godzinę w samochodzie byłem już na innym świecie. Nie tu i teraz, a totalnie gdzie indziej. Nigdy nie byłem tak daleko od życia jak wtedy. Ciężko mi to wytłumaczyć. Podróż w kosmos wydaje mi się właściwym porównaniem.
Mentalnie już to zrobiłeś. Pozostała kwestia ciała.
Tak. Na tej zasadzie. Decyzja podjęta. Kwestia przełożenia jej na czyn.
Nie pamiętam momentu, w którym zawróciłem. W ogóle mało pamiętam. To tak silne emocje, że nie wiem, czy kiedykolwiek przypomnę sobie detalicznie te sceny.
Mam w głowie jakąś chronologię. Pamiętam, jak wyszedłem ze swojego mieszkania. Jak poszedłem do „Kamrata”, czyli całodobowego na Grochowie. Potem jak jechałem, ale podczas samej jazdy nie mam już konkretnych punktów odniesienia. Następnie stałem na poboczu i jarałem szluga. Wtedy już z misją powrotu do domu.
Do mamy, której miłość cię ocaliła.
Pamiętam tylko to uczucie. Takie jak przy spowiedzi. Oczyszczenie. To moment, w którym zaczęliśmy naszą relację od nowa. To o tyle ciekawe, że tydzień później byłem już w Olsztynie, gdzie nagrywałem płytę. Nie mogłem wysiedzieć w domu. Robiłem tam za chorego, którym trzeba się opiekować. A chorym już nie byłem.
Musiałem stamtąd uciec, żeby się poczuć jak facet.
Wcześniej uciekałeś przed psychozami.
W stronę Lublina.
Najbardziej jaskrawy objaw psychoz alkoholowych to słyszenie głosów przez kilka tygodni. Bardzo różnych. Strasznie natrętnych. Jakbyś miał w namiocie rój komarów i próbował zasnąć. Coś w rodzaju, cytując klasyka, snu na jawie. W psychozie mieszają się rzeczywistości. W końcu nie wiesz, co się stało naprawdę, a co tylko w twojej głowie. Czy rzeczy, które widzisz, naprawdę istnieją. Przestajesz ufać w rzeczywistość.
To potworne uczucie.
Jesteś osaczony.
Źle wybrana metoda szukania wolności doprowadziła mnie do totalnego więzienia we własnym umyśle, od którego nie było ucieczki.
Poza tą ostateczną, na którą się zdecydowałem.
Jak mało kto normalizowałeś, wręcz romantyzowałeś obecność alkoholu w życiu młodego człowieka. Z picia piwa uczyniłeś filozofię życiową i chętnie prezentowałeś ją w kawałkach. Ten styl życia zaprowadził cię do próby samobójczej.
Jo. Marzyłem wtedy tylko o tym, by mieć wszystko w dupie i iść sobie na piwo do parku. Kawałek „Zbyt dziabnięty” powstał w czasie, gdy moje marzenie stało się rzeczywistością i mogłem żyć nim za każdym razem, kiedy miałem na to ochotę.
Sam o sobie mówisz: piłem ciągle.
Tak, piłem ciągle. Traktowałem piwo jak napój bezalkoholowy.
Co to oznacza w praktyce?
To, że… piłem ciągle. Tak jak pijesz wodę czy sok, tak ja sobie piłem piwo. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy brakowało hajsu albo trzeba było coś zrobić, wiadomo. Ale taki był motyw mojego życia: jak najdłużej i jak najczęściej być pijanym. Tak działa każdy alkoholik. Każdy ma taki motyw. Jak najdłużej i jak najczęściej. Ja tak miałem.
Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zabrnąłeś w piciu tak daleko.
Marzyłem o powrocie do raju utraconego z podstawówki, gdy po odbębnieniu szkoły miałem kupę wolnego czasu. Ganialiśmy z chłopakami po Sulejówku Miłosnej i robiliśmy z nudów przeróżne rzeczy. Najczęściej staraliśmy się gdzieś zagrać w piłkę. Na tym polegał ten raj utracony: iść z chłopakami i robić jakieś rzeczy. Byleby wspólnie. Byleby mieć z tego ubaw.
Potem jest reszta życia, koniec raju, wraz z którą przychodziło coraz więcej obowiązków. Gdy miałem wymówkę, dzięki której mogłem rzucić wszystkie obowiązki w cholerę, to z niej skorzystałem i starałem się odbudować w sobie poczucie wolności. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że poczucia wolności nie zbuduje się tymi narzędziami, za które ja złapałem. Z alkoholem zacząłem bardzo wcześnie obcować nałogowo. Upijałem się od dzieciństwa. W naszych okolicach to nie było nic szczególnego, w ogóle w Polsce ta historia nie jest w niczym szczególna, że od podstawówki masz kontakt z alkoholem, walisz z chłopakami po dwa-trzy browary, potem się pojawiają cięższe trunki i w wieku czternastu lat orientujesz się, że poznałeś już wszystkie sprzedawane legalnie substancje.
Najgorzej, jeśli masz dużą lukę osobowościową. Jakieś traumy albo coś podobnego. Jest duże prawdopodobieństwo, że spodoba ci się ten stan.
Mi się spodobał.
Zrzucam to na brak ojca w mojej rodzinie, bo to luka oczywista. Powoduje ona głęboko ukrytą stratę i poczucie odrzucenia. To poczucie odrzucenia jest potem przykrywane warstwami. Najpierw wchodzi na nie smutek. Potem przykrywasz je gniewem. A jak wszystko zalejesz alkoholem, to pojawia się wesołość, która jest społecznie akceptowalna. Wybierasz więc tę metodę. A ona prowadzi do dalszych zaburzeń.
Olewasz postęp osobowościowy i grzebanie w tym, co tak naprawdę cię uwiera. Moja filozofia życiowa polegała na tym, żeby nie czuć tego wewnętrznego bólu korzystając metod, jakie uznałem wtedy za słuszne i zbawienne. One działały przez jakiś czas. Chodziłem sobie narąbany i to było super. Faktycznie działało.
Kiedy pijesz, poprzednie bóle nie znikają, a wręcz cały czas dokładasz sobie nowych. Nagle masz w sobie wielką wyrwę. I okazuje się, że jesteś z tym cholernie sam.
Albo się za tę wyrwę zabierzesz, albo wpadniesz w nią na zawsze.
Jak to jest ucieszyć się ze schizofrenii swojego ojca?
Nie ucieszyłem się ze schizofrenii. Ucieszyłem się, że się o niej dowiedziałem. Zwłaszcza, że byłem już po swoich psychozach.
O chorobie ojca przeczytałem w skserowanych listach trzymanych przez moją ciotkę. Były straszne. Ale pisane były przez chorego człowieka. Ciotka chciała nam to opowiedzieć jak się spytamy, ale my nigdy nie pytaliśmy. W pewnym momencie sama zdecydowała, że nam powie. I usłyszeliśmy.
Nasz tata cierpi na schizofrenię.
Dzięki tej informacji łatwo mi go było zrozumieć. I współczuć. Czuję, że wybaczyłem mu wszystko, co miałem mu do zarzucenia. Bo to były tylko moje bóle. Zacząłem patrzeć na tę relację totalnie bez żalu i negatywnych emocji. To trochę na zasadzie „prawda was wyzwoli”. Gdy ją poznałem i byłem na nią gotów, to z balona złych emocji uszło całe powietrze. I to świetne doświadczenie. Nie cieszę się więc z tego, że jest chorym człowiekiem. A z tego, że się dowiedziałem. Bo to całkowicie zmienia patrzenie na tę relację.
I redukuje ból. Wcześniej był w twoich oczach potworem, który cię zostawił?
Nie, nie. W domu ojciec był pewnym tabu. Wiedziałem, że jestem dzieckiem z miłości, a mój tata żyje gdzieś w Londynie. I tyle. Szczątkowe informacje.
Nie miałeś potrzeby, by dowiedzieć się czegoś więcej?
Miałem. Ale zawsze umiałem ją schować w sobie.
Mogła się kumulować i rosnąć.
Tak było. Wmawiałem sobie, że nie mam takiej potrzeby, bo sobie jakoś radziłem.
Co twoja mama myślała o twojej przepełnionej wódą twórczości?
Starała się pokazywać dumę. Jeśli próbowała wpływać na moją twórczość, to raczej sugestiami. Pozwoliła mi popełnić moje błędy, co było dla niej – tak dziś myślę – cholernie ciężkie. Twardzielka. Gdy sobie po latach pomyślę, że dała mi możliwość popełnienia tak wielkich błędów i jeszcze to wytrzymała… Jestem ogromnie wdzięczny.
Dopiero w dorosłym życiu przeżyłem okres całkowitego buntu. Wyjaśnień znów można szukać w moim dzieciństwie i wychowywaniu przez samotną matkę, która poświęciła nam bardzo dużo i do dzisiaj jest bardzo pracowitą kobietą. Była gigantycznym autorytetem. Dodatkowo była nauczycielką w szkole, do której chodziłem, a potem dyrektorką tejże szkoły. Bardzo ciężko zrzucić kogoś takiego z piedestału, tym bardziej, jeśli w domu nie ma naturalnej dyskusji czy sprzeczek pomiędzy mamą i tatą. Mama działała trochę na zasadzie władzy totalitarnej, z którą nie ma dyskusji ze względu na pozycję społeczną.
Nie mogłem doskoczyć do piedestału, na którym stała moja mama, by powiedzieć, że się z czymś nie zgadzam.
Dlatego zacząłem się buntować po osiemnastce, gdy byłem już prawnie odpowiedzialny sam za siebie. Tak się zgrało, że mój bunt już po chwili stał się zupełnie publiczny. To też ciekawa sprawa. Swoje życie publiczne zaczynałem od poziomu minusowego, zbuntowanego młodego chłopaka pogrążonego w nałogu. Nie tak chciałbym dzisiaj przedstawiać się ludziom. Ale z drugiej strony cieszę się, bo dzięki temu widzę drogę, jaką przeszedłem. Byłem wtedy na etapie odrzucenia wszystkich wartości, które dzisiaj uznaję za słuszne. Całkowicie. Jak masz zerojedynkowy stosunek z władzą – że ona mówi tak, a ty nie – to w pewnym momencie odrzucasz sto procent tego, co wyniosłeś w domu. Moja rodzina jest ciasna, niewielu ludzi mnie wychowywało. A mama była wielkim punktem odniesienia. Skupiała się na niej cała władza w domu i w szkole. Miałeś wrażenie, że to władza totalitarna. Daje to dzieciakowi poczucie osaczenia.
Jaki realnie wpływ na twoje życie ma brak ojca?
Cały czas to rozkminiam. To bardzo obszerny temat. Podstawą jest budowanie relacji z mężczyznami i z kobietami. W obu przypadkach jest sporo utrudnień, bo w domu nie było równowagi. Nigdy nie widziałem, jak ojciec przytula mamę. Nigdy nie widziałem, jak się z nią sprzecza. Nie otrzymałem wzorców dobrych relacji.
Druga sprawa to poczucie odrzucenia, które jest bardzo trudne do zidentyfikowania. W moim domu niczego nie brakowało. Była miłość. Pieniędzy nigdy nie było tak mało, byśmy odczuli to w przykry sposób. To poczucie odrzucenia pojawiło się dopiero w dorosłym życiu, gdy zaczynałem tworzyć swoje relacje i związki. Zacząłem dochodzić, że coś we mnie musi nie grać, skoro to się ciągle nie udaje.
W związku z poczuciem odrzucenia mam teraz wahnięcie w drugą stronę, jeśli chodzi o obecność w domu. Ciężko mi opuścić dom. Mam pod dachem trzy kobiety. Muszę się nimi opiekować. Z trudem przychodzi mi robienie swoich rzeczy albo odpoczynek. Ta obecność jest dla mnie tematem kluczowym. Za często. Walczę z tym cały czas. Żona mówi mi „idź odpocznij, bo się robisz nie do zniesienia”. A ja muszę to usłyszeć trzy razy, zanim to do mnie dojdzie, że faktycznie powinienem iść odpocząć, bo mi się cały czas wydaje, że muszę dołożyć jeszcze coś od siebie. To się przekłada na bardzo małe rzeczy. Gdy miałem wyjść do ciebie, a moja żona została z Gabrysią, to jeszcze szybko wrzuciłem papierki do kosza, żeby dać sobie argument, że zrobiłem swoją robotę i mogę mieć luz dla siebie. Mega dużo niuansów, które mogę odnieść do tej sytuacji. Odkrywam je do dzisiaj. Podejrzewam, że zostaną ze mną do końca życia.
Jest cię przesadnie dużo w domu?
Bywa i tak. Moja żona ma w sobie podobną cechę. Spowodowaną innymi rzeczami, ale jej też bardzo zależy na budowaniu rodziny i domu w sensie duchowym. Oboje kumamy, że to wymaga obecności i wkładu pracy. Staramy się nie być przy tym nadgorliwi i nadopiekuńczy. Bo taki też może być efekt.
Kiedy twoja ideologia stała się publiczna i publicznie dorastałeś, myślałeś, że to epatowanie zbyt dziabniętym stylem życia jest fajne? Że przyciągniesz nim słuchaczy? Zaimponujesz?
Nie byłem świadomy tego, dlaczego wybrałem taką drogę. To kolejny temat. Potrzeba akceptacji przez mężczyznę jako ideę jest bardzo silna, kiedy wychowujesz się bez ojca. Od 13 do 18 roku życia ta metoda, czyli spożywanie, sprawdzała się intuicyjnie. Jak jestem podpity i robimy głupoty, to się czuję akceptowany w grupie. Nie robiłem tego świadomie. Gdy jesteś nałogowcem, proces poznawania siebie jest pokrzywiony, staje się skomplikowany i nie chce ci się w niego brnąć, bo jest trudny i wymaga wysiłku intelektualnego czy duchowego. Wysiłku na każdym polu.
Zanim pojawiło się życie publiczne, funkcjonowałem już w ten sposób w grupie rówieśniczej. Dla mnie to była naturalna kolej rzeczy, że publicznie będę funkcjonował na tej samej zasadzie, co w grupie. Jak mam coś wypuścić w świat, to niech to będzie najszczersze. Autentyczne. Rap musi być autentyczny.
Dużo bardziej myślałem o tym, żeby moja muzyka była autentyczna, czyli zgodna z moim aktualnym stanem ducha, niż żeby była jakaś konkretna.
Kolejna rzecz statystycznie potwierdzona: chłopaki wychowujące się bez ojców mają o wiele większą potrzebę tworzenia. Ja faktycznie piszę od dawien dawna i to mój sposób wyrażania się. Ten fakt może mieć podłoże w relacji z ojcem, w tym braku. Pisanie od zawsze traktowałem poważnie. To moja pasja, mogę tak stwierdzić. Nigdy nic z zewnątrz nie miało dużego wpływu na to, co piszę. Nie chcę mówić, że w ogóle. Oczywiście, że miało. Czasem naginałem się w różnych aspektach. Ale to był zawsze niewielki procent. Swoje pisanie traktuję jako intymną rzecz. To sprawa między mną a mną. To, które rzeczy decyduję się upubliczniać, to też moja sprawa. To taki mój prywatny świat.
Jakbyś kłamał w tekstach, odczuwałbyś wyrzuty sumienia?
Tak. Inną sprawą jest to, że jak chlasz, to w pewnym momencie zaczynasz kłamać, bo wydaje ci się, że to jest prawda.
Mieszają się światy.
Tak. Teraz pamiętam wszystkie swoje kłamstwa. I jeszcze masę kłamstw, które wtedy uznawałem za stuprocentową prawdę. A były one wypowiadane głosem mojego uzależnienia. Myślę, że jak za parę lat będę słuchał tego, co dzisiaj nawijam, będę miał podobne wrażenie, ponieważ człowiek jest tak skomplikowaną istotą, że żeby odkłamać sam siebie potrzebuje naprawdę kupę czasu i zaangażowania. Ale to rzeczy wybaczalne. Tak jak z dzieckiem, które wkłada palec do kontaktu. To nie jego wina. Nie wie, że kopnie.
Co było kłamstwem w twoich pijackich kawałkach?
Wesołość.
Sam ze sobą nie byłem wtedy wesoły. Wolałem dłubać w sobie. Byłem zmęczony, smutny i bezradny. To nie tak, że się źle bawiłem na melanżach, o których nawijałem. Sam zapewne miałem wtedy wrażenie, że jestem szczęśliwy. Ale gdzieś wewnętrznie to była tylko przykrywka dla realnego stanu.
Z drugiej strony pokazywanie tego publicznie jest zajebistym narzędziem do tego, żeby odkłamywać samego siebie. Nic mi tyle nie dało, jeśli chodzi o samorozwój, co szczere pisanie. Na tej samej zasadzie działają wszystkie grupy terapeutyczne. Im więcej od siebie dasz prawdy, tym więcej stamtąd weźmiesz dla siebie. Jak szedłem na terapię, w której dwa razy w tygodniu były też grupowe zajęcia, to z nastawieniem walenia prawdą między oczy, choćby była najgorsza, choćbym przez trzy minuty miał się zastanawiać, czy w ogóle otworzyć usta, by ją wypowiedzieć. Kiedy ją wypowiem, dopiero wtedy skorzystam. Odszedłem z 1,5-rocznej terapii po ośmiu miesiącach. Czułem, że mój następny krok to zaczęcie życia samemu.
Większość lekarzy myśli w takich sytuacjach: oho, pacjent czuje się za pewnie, wydaje mu się, że jest już kozakiem.
Jo, jo. Myślę, że tak nawet było. Ale wiesz, co mnie skłoniło? W pierwszym miesiącu grupy zorientowałem się, że są ludzie uzależnieni od terapii.
Co to znaczy?
Gdy ich nie było na jednych zajęciach z powodu choroby, to przychodzili na kolejne roztrzęsieni z nastawieniem: Jezu, tak się ciszę, że tu jestem, już nie mogłem wytrzymać. Zobaczyłem w tym odbicie głodu nałogowego. Oni po prostu zmienili używkę na coś, co teraz jest ich lekarstwem. Wykazywali w tym wszystkie schematy uzależnieniowe. Przeraziło mnie to.
Podczas trzeźwienia miałem momenty, gdy mój organizm jasno dawał znać, że to nie są przelewki. Miałem jeden naprawdę poważny głód. Pilnowałem psa ziomka. Siedziałem u niego przez tydzień na chacie. Zostawił flaszkę whisky na lodówce. Przejmując chatę na tydzień, nie zarejstrowałem tego. Siedziałem czwartego dnia na kanapie, pisałem jakiś tekst, miałem kartkę na kolanie.
Pierdolnęło mnie.
Whisky.
Tam leży whisky.
Wystarczy po nią sięgnąć.
Oblały mnie zimne poty. Złapałem się za uda tak mocno, że moje palce zbielały od ścisku. Mój umysł całą swoją mocą zaczął myśleć o tej flaszce, którą dostrzegłem kątem oka na lodówce. To było tak cholernie silne, że poszedłem dwa dni później na grupę taki spokorniały…
Zapamiętam to uczucie na zawsze. Że to nie są żarty.
Czemu nie wylałeś tej butelki?
Nie pamiętam. Zadzwoniłem do ziomka i zaproponowałem, że może oddam ją sąsiadowi. Starałem się sam siebie ratować. Miałem na kolanach kartkę. Wziąłem długopis, siedząc na tej kanapie, wbity w nią. Wiedziałem, że jak się ruszę o centymetr, to pójdę po tę flachę. Skupiłem się całym sobą na tym, by nie wykonać żadnego ruchu. Zacząłem mazać.
Zacząłem od słów: wóda, ty kurwo.
Wylałem z siebie całą nienawiść do alkoholu na kartkę, co jest zajebistą odpowiedzią a propos pasji. To jest to narzędzie, które łapię intuicyjnie, gdy mnie coś uwiera. Zapisałem całą kartkę. Przeczytałem na głos sam dla siebie. Powoli przeszło.
To było potężne doświadczenie.
Uwierzyłem w to, że to potwornie silna choroba, która może robić z tobą wszystko i możesz się czuć z tym bezradny.
Po jakim czasie trzeźwości doznałeś tego głodu?
Trzeci-czwarty miesiąc. To trudne miesiące. Organizm jest już zreperowany, czujesz się zdrowy, rześki… Zazwyczaj wtedy przychodzi jebnięcie.
Druga rzecz, którą pamiętam: człowiek po siedemdziesiątce przyszedł na grupę po dziesięciu latach trzeźwości. Poczuł, że zaraz pęknie, bo mu się życie zaczęło sypać. Zrobiło to na mnie gigantyczne wrażenie. Po pierwsze – świadomość sytuacji. Po drugie – wiek. To był bardzo inteligentny człowiek z niesamowitym życiorysem. Po trzecie – przyszedł profilaktycznie. Te dwie sytuacje mam w głowie zapisane chyba na całe życie. Dają mi świadomość, że to się nigdy nie skończy. Muszę mieć się cały czas na baczności.
Co jeszcze wyniosłeś z terapii?
Kurde, nie wiem. Te dwie rzeczy, o których powiedziałem przed chwilą, można zamknąć w haśle: świadomość powagi sytuacji.
Jesteśmy w kraju, w którym rzuca się alkohol na zasadzie „zrobię sobie przerwę, będę wiedział czy dam radę” albo „jak będę chciał to se rzucę”. Chojrakowanie i bagatelizowanie problemu. Z drugiej strony jest straszenie tragediami i menelami. Dwa bieguny.
Na terapii zobaczyłem środek. Przede wszystkim wiedzę – o sobie, o chorobie, o przyczynach i skutkach. Przekonanie, że jesteś chorym człowiekiem i będziesz nim do końca życia, bo to nieuleczalna choroba. Przestrzeganie konkretnych zasad pozwoli ci normalnie funkcjonować. Sprawdzonych, a nie z dupy wziętych. Fajne było zobaczenie tego środka. Że ani to nie jest klątwa, ani to nie jest pic. Dużo wiedzy teoretycznej, praktycznej, sprawdzonej podczas terapii w pracy nad sobą. Każdą zasadę, jaką wyniosłem z terapii, w jakiś sposób naruszyłem. Te doświadczenia dawały mi wniosek: OK, kumam, dlaczego ta zasada jest. Trzymam się tego, co mówią, bo to ma sens.
Romantyzowałeś alkohol i na koniec okazuje się, że nawet ciebie pokonał. Czujesz, że możesz być przestrogą? Skoro nałóg pokonał wesołego, zbyt dziabniętego Knapa, to pokona każdego?
Mogę zadać ci inne pytanie: czy twoim zdaniem historia z kawałka „Zbyt dziabnięty” jest wesoła?
Nie, bo to historia nieogaru.
To jest de facto historia gwałtu. Budzisz się nieświadomy u obcej typiary, która cię wyruchała. Można to nazwać gwałtem. I to zostawia potężny ślad na psychice.
Inna sprawa jest taka, że pokazywałem to w skrzywionym zwierciadle. Wesoła otoczka, śmieszny klip z najebanym ziomkiem, któremu się wszystko jakimś cudem udaje. Ten tekst w tym wszystkim znika. Sensy twórczości są czasem ukryte pod spodem. Tak jest przynajmniej w „Zbyt dziabniętym”.
Miałeś historię gwałtu na tobie?
Nikt tego tak nie nazywa. To popularny schemat.
Chcesz o tym opowiedzieć? Zostawiło na tobie piętno?
Nie, bo miałem takich sytuacji dużo. Ratowało mnie poczucie humoru. Najlepiej wybrnąć jest żartem. To podstawowy psychologiczny schemat. Na terapii wyrzygałem się z tematu takich relacji. I to było bardzo pomocne. Nie powiedziałem tego, żeby robić z siebie ofiarę. To była naturalna konsekwencja moich czynów. Sam też popełniłem dużo świadomych brudów w swoim życiu. Jednego wieczora jesteś oprawcą, drugiego jesteś ofiarą. To w przypadku alkoholików bardzo częsty schemat.
Zdziwiło mnie, że ta próba samobójcza, droga do Lublina, nie zrobiła na tobie wrażenia. Dalej piłeś.
To nie tak, że nie zrobiło to na mnie wrażenia. W zasadzie nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy.
Dalej piłeś. Skoro próba samobójcza cię od tego nie odciąga, to co mogło?
Nie wiem. Taki akt to też zawsze wołanie o pomoc.
Generalnie czuję się w życiu samotny. Raz to dobre uczucie, raz złe. To wołanie o pomoc było skierowane chyba do mnie samego. Sam siebie chciałem poprosić o pomoc.
Takie desperackie akty dzieją się same. Dlatego nie zrobił on na mnie takiego wrażenia, bo stał się automatycznie. To było działanie odruchowe. Motyw ucieczki. Uciec przed wszystkim, na co jest jeden radykalny sposób. To się stało. Jak się z tego ocknąłem, było: dobra, OK, muszę podjąć jakieś radykalne kroki, żeby się nie powtórzyło. To nie byłą taka chłodna analiza. Teraz jest. Czerwona kartka i ostatnia szansa.
Na terapię poszedłeś…
Po jakimś pół roku. Jesienią 2016 roku. Do Lublina jechałem w marcu. 7 listopada podjąłem decyzję. 11 listopada byłem już u psychologa. Święto mojej prywatnej niepodległości. Ładna data mi się zrobiła.
To był początek. Nie stała się w moim życiu żadna gigantyczna zmiana oprócz tej, że zacząłem chcieć żyć.
Co, jeśli nie próba samobójcza, skłoniło cię do terapii?
Trzy weekendy z rzędu, gdy opuścił mnie anioł stróż. Co wychodziłem z chaty, to wracałem z jakąś kontuzją. A to mnie pobili, a to się obudziłem w szpitalu na szyciu głowy. Miałem umówiony klip do kawałka „Wbrew systemu”. Wyszło tak, że mój ostatni melanż został uwieczniony na kamerze. Kręciliśmy w sobotę, popiliśmy sobie jeszcze w niedzielę, w poniedziałek o siódmej rano obwieściłem:
– Idę na odwyk.
Był 7 listopada. Swój ostatni melanż mam uwieczniony na wideo. Śmiesznie, bo to akurat super impreza, taki wymarzony pijacki melanż. Trzy dni do odciny, ale wszystko bezpiecznie i z ziomalami.
Poczucie, że to jest koniec mojego picia, przyszło do mnie z zewnątrz. Leżałem w łóżku. Nie spałem w nocy. W pewnym momencie poczułem, że to jest koniec. Że od teraz nie będę pił. Myślałem nad tym parę godzin, aż w końcu musiałem to wypowiedzieć.
To było niesamowite uczucie spoza mnie. Jakby ktoś wybrał za mnie. Wcześniej miałem już jakieś przygody z duchowością. Nie mówię o psychodelicznej duchowości, a generalnie sprawach wiary i Boga, eschatologii, życiu, śmierci. To było jedno z mocniejszych odczuć, które naprowadziły mnie na to, że pora zacząć szukać metod gdzie indziej. Skoro coś jest w stanie zdecydować za mnie ot tak w kluczowej sprawie mojego życia, gdzie ja nie czułem miejsca na dyskusje…
Od wtedy faktycznie nie piję.
A to nie tak, że ta myśl po prostu w tobie narastała?
W jakiś sposób na pewno. Już w kawałkach z 2011 roku są zapiski o tym, że może pora przemyśleć ten alkohol. Ja sam nigdy wcześniej nie próbowałem rzucić uzależnienia. Choć myślałem o tym często, nie podjąłem nawet próby. Nie miałem też żadnej przerwy.
Bałeś się, że nie dasz rady?
Nie wiem.
Nie musiałeś rzucać.
Chyba właśnie dlatego nie rzucałem. Bo nie musiałem.
Jesteś więźniem swojego wizerunku? Duża część twojej twórczości jest o tym, jak fajnie żyje się z piwkiem w ręku.
Wydaje mi się, że w 2013 czy 2014 byłem dużo bardziej więźniem swojego wizerunku niż później.
Wymyśliłem siebie. I chciałem być taki, jak ja chciałem być. Wszystkie schematy, z których korzystałem w życiu towarzyskim na co dzień, ujawniły się po tym, jak jedna czy druga płyta fajnie pierdolnęła. To był wizerunek zbudowany przeze mnie nieświadomie. Byłem wtedy więźniem swojego wizerunku. Gdy ktoś mi stawiał wódę w warszawskim lokalu, to nie odmawiałem. Kuba Knap przecież nie odmawia. Kuba Knap pije.
A później? Nie, w ogóle. Czuję się wręcz uwolniony od swojego wizerunku.
Na początku drażniły mnie pytania o to, dlaczego nie piję, bo ja byłem już za tą rozkminą. Chciałem, by dla każdego było to oczywiste. Gdy przestałem pić, obdzwoniłem wszystkich ziomali i im to wyjaśniłem. Edukowałem, co się ze mną dzieje i jak się ze mną obchodzić. Resztki starego wizerunku systematycznie ze mnie wypadały. Na co dzień nie czułem się już jednak tamtym ja. Czułem się wolnym człowiekiem.
Jaki masz teraz stosunek do swoich pijackich numerów sprzed lat? Grasz je na koncertach? Utożsamiasz się?
Utożsamiam się z nimi, ale ich nie gram. Chcę grać rzeczy aktualne, z którymi mam najbliższy związek. Ale tamte numery to część mojej historii. Materiał porównawczy. Nie wracam do nich często, ale czasem jak ktoś słucha, nawet tu w knajpie, to ciekawie jest popatrzeć, ile się zmieniło i dobrze wypaść w tym porównaniu. Ja na przykład kocham to, że mogę zaprzeczyć masie rzeczy z tamtych kawałków. Pokazuje mi to zmianę na plus.
To też terapeutyzowanie siebie. Chcę się utożsamiać z tymi kawałkami. Pisanie jest jak lustro. Jest potworne, bo nie da się mu zaprzeczyć. Sam to lustro stworzyłeś, możesz się w nim przejrzeć i nie powiesz „kurwa, ziomek, nic o mnie nie wiesz”. To lustro wie wszystko. Ja inaczej słucham swoich kawałków niż ty, bo dla mnie każdy kawałek jest jakąś furtką do wspomnień. Dużo pełniej czytam siebie z tego utworu niż ktokolwiek inny. To słuchanie na zasadzie podróży w przeszłość. Jeden kawałek funduje mi potem dwa dni rozkminy, dlatego nie lubię do nich wracać. Nie zawsze mam ochotę na dłubanie w sobie. Jakbym przesłuchał teraz całą płytę naraz, to bym przez tydzień chodził i rozkminiał przegląd całego siebie.
Moja późniejsza historia dała mi gigantyczną moc, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji. Za bardzo się nie przejmuję. Wiem, czego chcę.
Czego chcesz?
Wyprowadzić się na wieś. Mieć piękną rodzinę. Robić jak najwięcej rzeczy związanych z gospodarką. Cieszy mnie wszystko, co jest związane z naturą i rzemiosłem.
Kiedy wykształciła się ta zajawka? Wychowywałeś się…
Pod Warszawą. W Sulejówku i Halinowie.
Wiejski klimat?
Wiejsko-małomiasteczkowy.
Stamtąd wciąż bliżej do Warszawy niż w przeciwnym kierunku.
To się we mnie narodziło na Wielkanoc 2017 roku, czyli już na trzeźwo. Pojechaliśmy do rodziny w góry świętokrzyskie. Wracam do niej trochę jak do domu. Trochę się przeprowadzaliśmy za dzieciaka, a tam zawsze czekało na nas gospodarstwo, znajome górki, dom… Nie zmieniało się nic z tych podstawowych rzeczy. To coś, czego mi w życiu zawsze brakowało.
Stanąłem na polu wujka, który świeżo zasadził sad. Piękna, wiosenna aura. Słońce, wiatr. Ciepło i rześko jednocześnie. Zdjąłem czapkę. Zobaczyłem te świętokrzyskie górki…
Tak bardzo poczułem, że jestem stamtąd…
Tak, chcę by moje życie wyglądało właśnie tak.
Magiczne doświadczenie. Podjąłem wtedy decyzję, że wrócę na wieś. I rok po roku się do niej przybliżałem. W 2017 podjąłem decyzję. W 2018 pracowałem jako stajenny pod Wyszkowem. W 2019 wyprowadziłem się zakochany do Gdyni. W 2020 przenieśliśmy się na gospodarstwo. W 2021 kupiliśmy swoją ziemię. W 2022 mieliśmy pierwszy sezon u siebie na ziemi. W tym roku budujemy tam dom. Linia na wykresie wyprowadzki na wieś jest jednoznaczna.
Noszę w sobie poczucie, że szkoda życia. Stałem się radykalny. Jeśli coś czuję i to przemyślę, przemodlę, przeanalizuję, to muszę to osiągnąć. Cała reszta to tylko wymówki. Chcę na wioskę, to się tam wyprowadzam.
Młody człowiek decydujący się na gospodarkę, to już samo w sobie jest niecodzienne. A perspektywiczny raper?
Jo. A z drugiej strony im dłużej żyjesz, tym takich historii możesz obserwować więcej. Nie czuję się wyjątkowy, choć to, że moje życie jest upublicznione od lat wiąże się z odpowiedzialnością. Nie mam za to bonusów, a obciążenie. Trzeba to nieść. Opowiadając ci ten wywiad, też ponoszę koszt, a nie odbieram zysk. Ale spoko, mi się ta odpowiedzialność podoba. Po latach doszedłem do wniosku, że wolność i odpowiedzialność stanowią nierozerwalną parę i nie da się osiągnąć jednego bez drugiego. Jeśli mam dużo odpowiedzialności, wiążę się z tym w bliżej nieokreślonej przyszłości coraz większa wolność.
Odpowiedzialność i wolność brzmią jak przeciwstawne określenia.
To zależy, jak definiujesz wolność. Egoistyczna wolność faktycznie jest przeciwstawna. Moja definicja jest bardziej duchowa.
Włożyłem w rodzinę wszystko przez ostatnie trzy lata: obecność, czas, siłę, finanse. To moje poświęcenie, które uświęca tę rodzinę. Mój cały trud idzie na jej rzecz. Moment, w którym podjąłem decyzję, że chcę się poświęcić dla rodziny, uwolnił mnie. Bo od tego momentu zawsze wiem, co robić. Jak brakuje hajsu, to idziesz do roboty. Jak brakuje czegoś, to idziesz to zrobić. Taka wolność bardzo pasuje do gospodarstwa, gdzie jesteś zależny choćby od pogody. Coś się stało, idziesz naprawiać. Sprawy nie mogą czekać.
Przykładowo nagle pęka ci rura. To nie jest rzecz, którą możesz sobie odłożyć i przygotować pod nią grunt. Jebnięta rura, brak wody, trzy baby w domu – odwołujesz rzeczy i robisz wszystko, by woda była z powrotem. Takie przygody są na gospodarce co chwilę. Podejmowanie decyzji w ten sposób daje mi wolność. Być może to kwestia charakteru i nie każdy miałby takie poczucie, ale gdy mi pęka rura, czuję się uwolniony, bo cała reszta życia i wszelkie moje zmartwienia idą na bok aż do momentu, jak ją naprawię. Motyw jest szlachetny, bo robię to dla rodziny, zapewniam jej byt, poczucie szczęścia czy bezpieczeństwa.
I to jest mega wolność. Robienie rury. Pęknięta rura to czysty zysk.
Na tym opiera się moje poczucie wolności. Na tym, że w każdym momencie życia wiem, co robić i każde działanie poparte jest jakimś celem, który uważam za szlachetny. Na wszystkie moje zmartwienia przyjdzie jeszcze czas.
Kiedy pracowałeś w Żabce?
W 2018 roku.
Czyli stosunkowo niedługo po boomie popularności. Byłeś tam misiem z Krupówek?
Czasami, ale raczej nie. To była grochowska Żabka. A na Grochowie nikt nie jest gorszy lub lepszy. Specyficzny klimat. Choć miałem swoje wpadki, to byłem niezłym pracownikiem. I właśnie za to, jakim byłem pracownikiem, mnie oceniano.
Miałem świetną szefową i fajne, barwne współpracownice. Klientela była różna. Mieliśmy nawet gang złodziei Romperów. To takie tanie piwko. Potrafili wynieść ich 60 w miesiąc, cwaniaki. Ukraińscy budowlańcy byli po małpeczki już za dziesięć siódma. To było ozdrawiające. Przestać być na jakiś czas Kubą Knapem, za którego sam jeszcze wtedy się uważałem, i zostać zwykłym pracownikiem Żabki. Ktoś mi zarzucał wtedy, że to kreowanie wizerunku. Tylko że ja z Żabki wrzuciłem tylko jedno zdjęcie. A w zasadzie to nie ja, a jakiś ziomek, który tam przyszedł.
Świetnie było się poczuć tak, że nikt mnie nie ocenia za to, co mu się wydaje, kim jestem, a za to, co zrobiłem w ramach zwykłych obowiązków. Od tamtego czasu regularnie jestem w jakiejś robocie. To był zresztą mój tryb przedrapowy. Jak potrzebowałem hajsu, to szedłem do dorywczej, fizycznej pracy. Robiłem, dopóki się nie odkułem. Nigdy mi nie zależało na budowaniu kariery w jakimś zawodzie.
Ego w Żabce nie cierpiało? Młody talent polskiego rapu ląduje w zwykłej robocie.
Przy okazji wszystkich terapii i przygód moje ego się rozsypywało. Gdy zacząłem pracować w Żabce, rozpadło się już do cna. Poczułem się uwolniony. Miałem tam dużo przygód. W Żabce nawet się zakochałem. Szefowa dzwoniła po nocy rozmawiać na życiowe tematy. Kiedyś puściłem radiową dwójkę i wąsaty dziad, gruby, jakiś sąsiad, mówi na wejściu:
– O, sonata taka i taka, piękny utwór.
Prezenter na koniec utworu potwierdził, że słuchaliśmy dokładnie takiej sonaty, jaką wypowiedział sąsiad. Zburzył mi światopogląd. Ta wiedza totalnie nie pasowała do jego aparycji. W tej pracy wielokrotnie rozwalałem swoje przekonania.
Jak z perspektywy pracownika Żabki, telefonów od szefowej i melomana z brzuszkiem patrzysz na życie rapera u szczytu popularności? Twoje życie było oderwane od rzeczywistości?
Moje życie było jak więzienie.
Dziś widzę dwie drogi dla tak nagłej popularności: albo wycofanie się z niej i powrót do wolności w normalnym tego słowa znaczeniu, albo szukanie jej na zasadzie: zrobię hajs, kupię SUV-a z przyciemnianymi szybami i wyprowadzę się w pizdu.
Najcięższa była jazda tramwajami czy autobkami po Warszawie.
Samochód, wiadomo…
Nie było mnie stać na samochód, bo stać mnie było na wódkę.
Dla wielu ludzi, których spotykałem codziennie, stałem się manekinem z wystawki sklepowej, od którego oczekują pewnych zachowań. Jak cię zaczepiają, to wydaje im się, że powinieneś robić to, co im się wydaje. Przestają cię traktować jak innego człowieka.
Jesteś właśnie tym misiem z Krupówek.
Ich kumplem, no bo w klipach jestem śmiesznym ziomkiem. Myśleli, że taki jestem zawsze. A jadąc tramwajem czasem jechałem na melanż, czasem załatwiać sprawy, raz wesoły, raz smutny.
Albo jesteś zbyt dziabnięty, albo właśnie dążysz w tym kierunku pijąc piwko za pazuchą.
Bardzo dużo zaproszeń do spożycia. Zdarzały się też nieprzyjemne zaczepki, na które trzeba było się odgryzać. Generalnie powodowało to wszystko poczucie osaczenia. Takie wrażenie, że oni nie chcą, żebym był sobą, a swoim wizerunkiem.
Na płycie „Lecę, chwila, spadam” odnajdziesz dużo bólu, tęsknot, rozterek młodego i zagubionego człowieka. Cała płyta odbierana jest jednak inaczej przez jeden głupi refren. Miałem w sobie wewnętrzny bunt na zasadzie: to ja się tam tak wyflaczyłem, a wy widzicie tylko wesołego i pijanego ziomka?!
Dlatego Żabka była jednym z moich pierwszych dużych kroków do prawdziwej wolności. Wreszcie mogłem sobie powiedzieć: kurwa, jestem ziomek z Żabki, co mnie obchodzi jakaś kariera rapera, stary.
Jak mentalnie zniosłeś spadek popularności? Twoja późniejsza muzyka nie była już tak dobrze odbierana.
Zjazd jest oczywisty. Płyta „Ludzie mówią różne rzeczy” była płytą wyboru. Nie ma na niej hitów. To wybór na zasadzie: albo robię głupie refreny i zarabiam pieniądze, albo robię taką płytę, jaką najbardziej chcę.
Przeskok był bardzo duży. Ciężko było go znieść. Mogłem sobie wtedy nie zdawać sprawy jak bardzo mnie to uwiera, ale był ogromny. Jak ktoś mi mówi, że to jest jego ulubiona płyta w mojej dyskografii, to ja już wiem, że się dogadamy. Wpakowałem tam bardzo dużo siebie. Magiczna historia z rapu jest taka, że to przez długi czas była jedyna płyta z polskiego rapu, którą lubiła moja obecna żona. Dzięki tej płycie de facto się poznaliśmy. Mój wybór, by pakować serce w teksty, a nie głupkowate refreny, okazał się słuszny parę lat później. Tak, to jest prawdziwa magia hip-hopu.
Ta płyta leciała w kółko na początku powstawania knajpy żony i wspólników, w której teraz siedzimy („Ogniem i Piecem” w Gdyni – red.). Przez długi czas była płytą-hymnem. Zakładali ją przy moich piosenkach. Choć dołączyłem w międzyczasie, jestem od początku jej historii. I jak tu później mówić o przypadku? To wspaniałe w miłości.
Kariera jest czymś przereklamowanym? 99 na 100 osób wolałoby drogę popularnego muzyka niż zwykłego gospodarza na roli. Ty liznąłeś dużej popularności i wolisz gospodarkę.
Przestałem być popularny, ale po latach działalności czuję się znany. Różnica jest taka, że popularność niesie za sobą pompowanie bańki, ludzie chcą z ciebie korzystać i znajdować się w twoim otoczeniu ze względu na swoją próżność.
Gdy jesteś tylko znany, kontakt jest diametralnie inny. Wyprowadziłem się teraz na wiochę będąc znanym w Polsce raperem. Najpierw na Kaszuby. Trzeba było to dźwignąć. Łykać spojrzenia i wypracować swoją pozycję. Kaszubi są narodem zatwardziałym, ciasno ze sobą żyjącym. Nie ma nic złego w byciu znanym, bo jesteś znany za swoje osiągnięcia, umiejętności, dokonania, czyny. Popularność jest często za kobyle caco. To bańka, która pęka. I jednocześnie pułapka. Nikomu nie życzę szybkiej popularności. Ona prowadzi do ruiny.
Przeczytałem, że jesteś Himilsbachem rapu. Poczuwasz się?
Jest spoko. Trochę się tak czuję. Zresztą Himilsbach był z Mińska Mazowieckiego, niedaleko moich rejonów.
Też lubił rzemiosło. Kamieniarz.
No! Nie wiadomo, czy lubił. Może musiał je robić. Lubił?
Chyba tak. Kiedy zapytano go, czy woli swoje dzieła literackie, czy kamieniarskie, odparł bez wahania, że kamieniarskie. Bo nagrobkiem nikt się przynajmniej nie podetrze.
Może w takim razie lubił.
Etos zmenelałego inteligenta był w PRL-u dość popularny. Himilsbach był postacią barwną, ale to jeden z wielu tych bezradnych i osaczonych przez komunistyczny system, szary, brzydki, promujący imbecyli albo cwaniaków. Wrażliwy i inteligentny człowiek miał ciężko. Łatwiej było tym głupim i paskudnym. Więc tak, spoko. Ta postać jest mi bliska.
Kuba, na koniec rzecz, bez której cię nie puszczę. „Mam styl gorący jak gówno, którym resztę leszczy se wciągnę dupą”. Historia tego wersu – opowiesz?
Tak. To całkiem spoko ustawka hip-hopowa, spotkaliśmy się w studiu u Solara, ja napisałem na kolanie zwrotkę. Gdy pisałem ten wers, to, pamiętam, uśmiechnąłem się sam do siebie. Mam w sobie cechę, że doskonale wiem, co powiedzieć w różnych sytuacjach, by zwrócić na siebie uwagę. Mam tak już od czasów szkolnych. Nie mówię, że to dobre. Mówię, że to mam.
Ten wers napisałem właśnie na takiej zasadzie. Jest strasznie głupi! Ale mówią o nim od kilku lat, więc mi się udało (śmiech). Chciałem zabrać ten numer.
To takie zwrócenie uwagi na zasadzie: pokażę dupę na matematyce.
Trochę tak. Ale cała zwrotka jest super. Jakbym miał odwracać kota worem, to przyznałbym, że według klasycznej sztuki retoryki warto od czasu do czasu zrobić wtręt, który przywraca uwagę słuchacza na to, co chcesz mu przekazać. Aczkolwiek wykorzystałem go w gówniarski i prześmiewczy sposób. Próżny i intuicyjny. Nic szczególnego.
Zaszkodziło ci to w karierze?
To, że mam styl gorący jak gówno? Nie, to jest mój atut.
Sam wers. Mogłeś napisać najlepszą zwrotkę na świecie, a i tak każdy ją zapamięta przez styl gorący jak gówno.
Może mi zaszkodziło, nie wiem. Rozkminiam tę cechę od lat i uczę się korzystać z niej w sposób właściwy. Tu była wykorzystana w sposób niewłaściwy. Z drugiej strony wszystko poszło zgodnie z moim planem, więc jeśli traktowałbym to jako przeszkodę, to sam sobie jestem winien. No i chcę zwrócić uwagę na jedną rzecz: ostatecznie mówię tu o swoim stylu, a nie o cudzym. To nie jest ofensywny wers.
Fekalne bragga.
To jest proste. Nie bawi cię bekanie i pierdzenie? Każdego bawi. Nie ja pierwszy z tego korzystam. Inne zastosowanie tego narzędzia z tej samej ligi: w kawałku „Światła nie da się schwytać” na „Kuchni Polskiej”, który jest poważnym kawałkiem o samotności człowieka wrażliwego, pada wers „Diabeł czai się za rogiem jak w szkolnym zeszycie kutas”. To wers pisany na tej samej zasadzie. Pstrykasz palcem i nagle ktoś, kto przez chwilę wyłączył się ze słuchania utworu, wraca słysząc „kutasa”.
Uważam, że rzeczy górnolotne powinny funkcjonować w naszej codzienności na takich prawach jak sprawy fizjologiczne. Duchowość. Eschatologia. Transcendencja. Niebo. Piekło. To tak naturalne rozkminy, jak fizjologia. Po kupie też poznasz, czy jesteś zdrowy.
Wtedy zwykła kupa jest ważniejsza niż transcendencja.
Spojrzenie na własną kupę może ci uratować życie. Nie można tego lekceważyć. Z drugiej strony czasem warto spojrzeć w niebo zamiast do kibla, bo w danym momencie akurat to spojrzenie może ci otworzyć oczy. Nie ma filozofii bez kutasa i eschatologii bez kupy. Piękna nam wyszła puenta, co?
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
CZYTAJ WIĘCEJ ROZMÓW Z MUZYKAMI:
- Michał Wiśniewski: – Wypiłem w życiu sześć tysięcy litrów wódki. Teraz to mi może tylko konfetti z dupy wylatywać
- Filipek: – Freestyle to kurewska sława, spanie na dworcach i praca po 7 złotych na godzinę
- Eldo: – Moje zawodowstwo muzyczne się skończyło
Fot. Bartek Wiski / Kajetan Ostrowski
21 kwietnia światło dzienne ujrzy nowy album „TipiKnapa”. Sam raper nazywa go „oficjalnym przybiciem pieczątki na mapie nowego życia”. Płytę można zamawiać w preorderze.