Czy zmiana trenera faktycznie szybko pozytywnie wpływa na wyniki i ma sens? Dlaczego Lechowi Poznań i Pogoni Szczecin bliżej do amerykańskiego niż europejskiego modelu zarządzania? Z jakiego powodu w mocnych ligach bogatsi dominują, a w polskiej nie? Dlaczego niedobrze, kiedy Ekstraklasa jest zbyt wyrównana? Czy europejskie puchary to faktycznie w naszych warunkach „pocałunek śmierci”? Dlaczego zajmowanie przez kilka tygodni wysokiego miejsca nie musi o niczym świadczyć? Kto dla dobra rozgrywek powinien reprezentować ligę w Europie? To wszystko wyjaśnia doktor Szczepan Kościółek, ekonomista sportu z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jakie cele mają ligi krajowe?
Dwa podstawowe. Żeby być jak najbardziej atrakcyjnymi wewnętrznie – czyli by liga była jak najciekawsza – oraz żeby stać się jak najbardziej konkurencyjnymi międzynarodowo – czyli by osiągać jak najlepsze wyniki w pucharach. Oba cele można osiągać i maksymalizować w różny sposób.
Najpierw zatrzymajmy się przy pierwszym – by liga była ciekawsza.
Pomijając oczywistą kwestię posiadania jak najlepszej klasy piłkarzy, kluczowe jest to, jak wygląda ich rozkład pomiędzy drużynami. Najciekawsze rozgrywki są wówczas, kiedy wszyscy uczestnicy są na mniej więcej równym poziomie. Stan, w którym jakość piłkarzy jest równo rozłożona pomiędzy zespołami w ekonomii sportu nazywamy równowagą konkurencyjną. W stopniu idealnym taka równowaga w praktyce jest nieosiągalna, ale to, co można robić, to starać się do niej zbliżyć. Im większa równowaga konkurencyjna, tym większa nieprzewidywalność wyników, a tym samym – zainteresowanie kibiców.
Władze amerykańskich lig bardzo o to dbają.
Dokładnie. I mają narzędzia żeby to robić. Po pierwsze, draft, w którym co do zasady najsłabsze ekipy wybierają najzdolniejszych młodych koszykarzy. W ten sposób odgórnie dba się o to, by dystrybucja talentów była jak najbardziej równa. Po drugie, salary cap, czyli określona maksymalna kwota, jaką można zainwestować w wynagrodzenia, aby ograniczać rozwój najsilniejszych i najbogatszych klubów względem reszty.
Swoją drogą, pamiętam jak jakiś czas temu kilka osób na Twitterze podnosiło postulat, żeby wprowadzić w Polsce taki właśnie odgórny limit wynagrodzeń. Argumentowali to tym, że piłkarze w Ekstraklasie są przepłacani i trzeba to ograniczyć. I to był bardzo ciekawy pomysł, ale zupełnie bez sensu. To narzędzie zupełnie nie do tego służy. Wielu rzeczy możemy się czepiać, ale akurat z brakiem równowagi konkurencyjnej w polskiej lidze problemu nie mamy. Można ją mierzyć kilkoma wskaźnikami, najczęściej tzw. wskaźnikami koncentracji dla rozkładu punktów wśród wszystkich lub określonej liczby drużyn w tabeli. Bez względu na to, którego z nich użyjemy, nasza liga jest jedną z najbardziej, a w niektórych latach po prostu najbardziej zrównoważoną w Europie.
Czyli z perspektywy wewnętrznej, tej równowagi konkurencyjnej, z Ekstraklasą wszystko w porządku.
Tak, wszystko w porządku. W rozgrywkach międzynarodowych wypadamy słabo, ale pod względem atrakcyjności wewnętrznej jesteśmy mocni, bo mamy bardzo wyrównaną ligę. W zasadzie można by wręcz powiedzieć – wypadamy słabo w pewnym sensie właśnie dlatego, że określony poziom zasobów, którymi dysponuje nasza liga, jest tak równomiernie rozłożony.
Jak ma się do tego system rozgrywek?
Faktycznie, sporo dyskutuje się u nas na temat systemu rozgrywek. Ile ma być zespołów w lidze. Dzielić na grupy czy nie dzielić. Dzielić punkty czy nie dzielić. Te dyskusje często prowadzone są wokół tego, który system będzie najlepszy dla podniesienia poziomu sportowego. Tymczasem, znowu, to narzędzie którym możemy próbować zwiększać atrakcyjność ligi, ale to nie ma nic wspólnego z ich poziomem.
System ESA 37 z grupą mistrzowską i spadkową oraz dzieleniem punktów w aspekcie atrakcyjności sprawdzał się doskonale.
Tak. Pod kątem budowania równowagi konkurencyjnej to był system najlepszy. Aczkolwiek mam wrażenie, że i tak potencjał nie był wykorzystany.
Dlaczego?
Bo na końcu, kiedy robiło się najciekawiej i ważyły się losy sezonu, mecze upychano i grano częściej, również w środku tygodnia, nie tylko w weekendy. Moim zdaniem powinno być odwrotnie – w pierwszej części rozgrywek, gdy spotkania były mniej istotne, należałoby rywalizować częściej, a w drugiej, kiedy emocji było najwięcej, rzadziej. W jakiś sposób celebrować te emocje. Inna sprawa, czy dzielenie punktów było sprawiedliwie, bo de facto zabieraliśmy zespołom coś, co zdobyły.
Chwila. Ale w NBA są 82 mecze sezonu zasadniczego i możesz odnieść najwięcej zwycięstw w lidze, a i tak odpaść w pierwszej rundzie play-off. Jeśli wiadomo o tym na starcie, dla mnie to sprawiedliwe.
Mnie nie musisz przekonywać, mnie system ESA 37 odpowiadał, właśnie ze względu na to, jak budował atrakcyjność produktu. Emocje były do samego końca. Chcę tylko powiedzieć, że rozumiem głosy przeciwników, bo ich racje nie są pozbawione logiki.
Dobra, mamy wyrównaną ligę i z perspektywy międzynarodowej to dobrze czy źle?
To na pewno nie musi przeszkadzać, choć akurat w naszym przypadku nas ogranicza. Gdybyśmy mieli zasoby jak Premier League, nie byłoby problemu. Ale takich zasobów nie mamy, a do tego są one bardzo równomiernie rozłożone pomiędzy klubami. Generalnie z perspektywy międzynarodowej lepiej byłoby mieć mniej zrównoważone rozgrywki, z dwom-trzema dużymi klubami ciągnącymi nam ranking w górę. Oczywiście nie chodzi o taką równowagę jak ta, o której mówiliśmy przed chwilą, wynikającą ze sztuczek regulaminowych, ale taką pochodzącą z dystrybucji realnego potencjału sportowo-finansowego. Tylko, tak jak mówiliśmy na początku, to jest coś za coś. Bo ja, na przykład z Chorwatami, na ligi bym się nie zamienił. Ile razy można oglądać jak wygrywa Dinamo Zagrzeb?
Przewaga finansowa jest tak istotna?
W najmocniejszych ligach wyraźnie widać korelację między wielkością wynagrodzeń a liczbą zdobytych punktów czy miejscem w tabeli. W długim okresie, bogatsi są lepsi. Tymczasem w Polsce to aż takiego znaczenia nie ma.
Dlaczego?
Mam dwie hipotezy. Pierwsza – pesymistyczna – ci, którzy mają więcej pieniędzy nie umieją ich odpowiednio wykorzystać.
Brzmi prawdopodobnie. A optymistyczna?
W związku z tym, że w skali Europy w naszych ligach jest niewiele pieniędzy, te różnice finansowe między klubami nie są aż tak duże, by znacząco wpływać na kolejność w tabeli. To jest o tyle trudne do zweryfikowania, że potrzebowalibyśmy porównać się z innymi ligami będącymi na podobnym poziomie finansowym, a dane dotyczące wynagrodzeń nie są jawne.
Ale też brzmi prawdopodobnie, bo kiedy Legia Warszawa zaczęła płacić potężne pensje, awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów.
I potrafiła wtedy zdominować ligę na kilka lat. Wcześniej Wisła Kraków za rządów Bogusława Cupiała. Zobaczymy, w jaki sposób sukces w Lidze Konferencji skonsumuje Lech Poznań.
Poprzednio nie udało się Kolejorzowi odstawić konkurencji, zresztą ostatnio Legia też tak nie dominuje.
W tym wypadku brak kontynuacji to problem. W pucharach bardzo ważne są współczynniki, a ostatnio Legia i Lech w jednym sezonie go budowały, by w kolejnym z niego nie skorzystać. Z jednej strony były kompromitujące porażki, z drugiej znowu odzywa się struktura naszej ligi, która powodowała, że klub ze zbudowanym współczynnikiem nie kwalifikował się do europejskich rozgrywek.
Czyli w ostatnim czasie Ekstraklasa zmierza w odpowiednim kierunku, bo wykształciła się czołówka – Raków, Legia, Lech i Pogoń. Wiele wskazuje, że te ekipy zagrają w pucharach i dla dwóch z nich – drużyn z Częstochowy i Szczecina – to będzie trzeci występ z rzędu, a dla dwóch pozostałych – zespołów z Warszawy i Poznania – drugi, przy czym obie wypracowały znacznie lepszy ranking.
Tak, to dobry kierunek. Dla ligi to idealny układ, by te ekipy reprezentowały ją w Europie. Przy obecnym stanie ich współczynników, najlepiej właśnie w tej kolejności: Raków ścieżką mistrzowską, z zasady łatwiejszą, a relatywnie „wysoko współczynnikowe” Lech i Legia trudniejszą.
A nie jest tak, że te dwa podstawowe cele są ze sobą sprzeczne? Że z jednej strony lepiej mieć hegemonów, a z drugiej, by wszyscy byli jak najbardziej zbliżeni do siebie poziomem?
Ale to dość powszechne w sporcie. Choćby kluby sportowe. Z jednej strony jest cel finansowy, z drugiej – sportowy. I w pewnym stopniu są ze sobą sprzeczne, bo kiedy chcesz poprawić wyniki na boisku, masz pokusę, by w tym celu nadszarpnąć budżet i wydać więcej niż powinieneś. To są dwa modele działania w sporcie – europejski i amerykański. W Europie priorytetem dla klubów są rezultaty, co w jakimś stopniu wynika z historii. Kluby najczęściej wyrosły ze stowarzyszeń, które nie były zakładane po to, by generować zyski. Natomiast w Ameryce ekonomia musi iść w parze z wynikami, nie gdzieś za, w tle.
W ten sposób w Ekstraklasie działa Lech czy Pogoń, które nie chcą wydawać więcej niż mają.
Na pewno to przybliża je to do modelu amerykańskiego, ale też miejmy świadomość, że to nie jest takie zero-jedynkowe. Każdy klub sam rozkłada priorytety pomiędzy tymi dwoma przeciwstawnymi celami.
Mamy wykształconą czołówkę i co teraz zrobić, by miały przewagę finansową nad resztą. Potężnego inwestora wykluczamy. Trzeba inaczej rozdzielić pieniądze z ligi czy praw telewizyjnych? Dla topu dużo więcej?
Dane to pokazują. Jak policzy się funkcję, gdzie po jednej stronie jest liczba punktów UEFA zdobyta przez daną ligę, a po drugiej uwzględni przychody ligi oraz poziom równowagi konkurencyjnej w różnych wariantach, to model z dwoma wiodącymi drużynami w największym stopniu wyjaśnia punkty zdobyte dla danej ligi w europejskich pucharach. Dlatego większa progresja redystrybucji środków z praw telewizyjnych w teorii pomogłaby w polepszeniu rezultatów w pucharach. W teorii, bo nie wiemy jak w praktyce zostałyby te pieniądze wydane.
Mówisz o przewadze finansowej – Wisła ją miała, choć nie w związku z podziałem kasy z telewizji, a za sprawą majątku Cupiała. W latach 1999-2008 zdobyła siedem mistrzostw kraju i często narzekało się, że Ekstraklasa była nudna, ale z perspektywy ekonomii sportu wszystko było jak należy. Tabela odzwierciedlała poziom wynagrodzeń, powtarzalność pozwalała nabić ranking. Ale do fazy grupowej Ligi Mistrzów awansować nie dała rady.
Bo tak generalnie miała bardzo dużo pecha. Ówczesny system rozgrywek europejskich był niekorzystny dla słabszych federacji, dlatego Biała Gwiazda musiała się mierzyć z Realem Madryt czy Barceloną. Pomysł Cupiała wydawał się całkiem sensowny – dużo zainwestować i sprowadzić najlepszych piłkarzy w lidze, by potem dużo wyjąć z Champions League. Pewnie gdyby reforma Platiniego została wprowadzona wcześniej Wisła zagrałaby w fazie grupowej Ligi Mistrzów.
Mówiło się dużo, że kłopot tamtej Wisły to brak konkurencji na swoim podwórku, ale z tego, co mówisz, to bzdura.
Bzdura, bo najlepiej mieć dwa, trzy „konie pociągowe”, które wykręcają wyniki w europejskich pucharach. Tak działają rankingi UEFA, że bez powtarzalności nie ma mowy o dogodnej drodze do faz grupowych, tylko trzeba się bić już w lipcu. A że się mówiło… Cóż, dużo rzeczy się mówiło. Np. słyszałem, że powinniśmy przejść na system wiosna-jesień, który obowiązuje w Norwegii czy Szwecji.
I pewnie to bez sensu?
Sprawdziłem to. Na próbie wszystkich lig w okresie kilku lat. Uwzględniłem wszystkie systemy. Z jednym wyjątkiem system nie ma żadnego znaczenia.
Tym wyjątkiem to system wiosna-jesień?
Negatywnym wyjątkiem. Drużyny rywalizujące w tym systemie osiągają nieznacznie, ale jednak gorsze wyniki od tych, które grają jesień-wiosna.
Dużo takich mitów słyszałeś?
Że puchary dla polskich zespołów to „pocałunek śmierci”. Zbadałem to na przestrzeni kilkunastu lat, w różnych konfiguracjach, i co do zasady to nie ma wpływu ani na miejsce w tabeli, ani na liczbę zdobywanych punktów. To nie europejskie rozgrywki są kłopotem dla polskich drużyn.
Wracamy do równowagi konkurencyjnej.
W związku z tym, że siły są mniej więcej równe, relatywnie łatwo osiągnąć dobry rezultat, jednocześnie będący wynikiem ponad rzeczywisty potencjał zespołu. Kwestia przypadku, dobrej formy tego czy innego zawodnika. I problem pojawia się wówczas, kiedy ktoś ten wynik uznaje za normę, a gdy następuje powrót do rzeczywistej normy, ocenia się to jako regres i grę poniżej oczekiwań. W uproszczeniu – Ekstraklasa jest na tyle zrównoważona, że zajmowanie przez kilka kolejek czwartego miejsca niewiele znaczy. I jeżeli ktoś jednak myśli, że to odzwierciedla faktyczny potencjał, jest zwyczajnie naiwny.
W „Futbonomii” napisano, że tak naprawdę to, ile wydajesz na wynagrodzenia, pokazuje twoje miejsce w tabeli.
Jeśli pod względem pensji zajmujesz dziesiątą pozycję w tabeli i trafi ci się sezon, że jesteś w lidze piąty, to znaczy, że zrobiłeś wynik ponad to, co wskazuje twój potencjał kadrowy. I niedobrze, jeżeli zaczyna ci się wydawać, że powinieneś być piąty i gdy spadniesz na dziesiąte miejsce, zaczyna się narracja, że to poniżej twoich możliwości i dochodzi do zmiany trenera.
Absurd.
Tempo w jakim potrafi kręcić się karuzela trenerska to absurd. Nie wyobrażam sobie, by w biznesie tak to wyglądało. Np. pracujesz w korporacji, dostajesz dwa lata na osiągnięcie określonych celów i nagle ktoś po miesiącu czy dwóch przychodzi i już cię z tego rozlicza. Nie rozumiem, dlaczego ludzie, którzy w biznesie odnosili sukcesy i w życiu by tak nie zarządzali swoją firmą, po wejściu w futbol zachowują się zupełnie odmiennie.
Bo przecież nie da się ciągle być efektywniejszym niż wskazuje na to potencjał.
To znaczy da się, ale musisz po prostu coś robić lepiej od innych. Przykłady Brentford, Midtjylland czy Bodo/Glimt świetnie to obrazują. Zaznaczmy tylko, że taka superefektywność ma swoje granice i na dłuższą metę daje ci szansę na rywalizację z klubami, od których nie dzieli się finansowa przepaść.
Wiedza daje przewagę.
Są różne sposoby budowania przewagi konkurencyjnej. Możesz opierać się na zasobach. W skali kraju tak mogła robić Wisła Cupiała, a do niedawna Legia. Ale możesz też mieć mniejsze zasoby i potrafić je wykorzystywać efektywniej od konkurencji, bo np. masz dobry skauting. Albo świetną akademię. Takich elementów pewnie może być bardzo wiele. Tyle że to można ocenić dopiero w dłuższej perspektywie, nie po kilku wygranych meczach.
Pytałem już o mity, ale skoro rozmawiamy już o karuzeli trenerskiej, muszę poruszyć jeszcze jeden – „efekt nowej miotły”, czyli zmiana szkoleniowca pozytywnie wpływa na wyniki.
Jest dużo badań na ten temat. O dziwo są i takie, które pokazują, że faktycznie coś w tym jest. Np. w określonym czasie sprawdzano w Serie A, jaki wpływ na wyniki miał nowy trener. W skali całego sezonu była mowa o poprawie rzędu dwóch punktów. Minimalna. Przy czym to był efekt, który działał głównie zaraz po zmianie szkoleniowca i to głównie w meczach u siebie, co autorzy wyjaśniali tym, że to nie zdolności nowego trenera miały znaczenie, ale właśnie ogólna atmosfera, z jaką to się niekiedy łączyło.
Dużo ciekawsze badanie i chyba też lepsze metodycznie przeprowadzono natomiast w 2016 roku w Holandii. Sprawdzano, na całkiem dużej próbie kilkunastu sezonów, jak zmieniały się rezultaty po zmianie szkoleniowca i wyszło, że faktycznie, następowała poprawa…
…ale?
Ale wyszło również, że drużynom, które były w podobnej sytuacji, a szkoleniowca nie zmieniły, wyniki poprawiły się niemal dokładnie w takim samym stopniu! Po prostu tak to jest w futbolu. Czasem elementem zupełnej losowości wygrasz kilka meczów, bo ktoś zagrał spotkanie życia, a potem kilka przegrasz, bo piłka odbije od słupka nie w tę stronę co wcześniej. Taka specyfika dyscypliny. Trener zwalniany jest w dołku takiego cyklu, więc później, gdy następuje naturalne odbicie i przychodzi wygrana, łatwo powiązać to z przyjściem nowego. Ten holenderski tzw. quasi-naturalny eksperyment, o którym mówię, pokazał, że w alternatywnym scenariuszu, gdyby szkoleniowiec nie został zmieniony, drużyny które to zrobiły prawdopodobnie i tak zaczęłyby w końcu wygrywać.
Ekonomia sportu daje odpowiedzi na pytania, które kibice zadają samym sobie.
Bo ekonomiści sportu najczęściej sami są kibicami. W sensie naukowym, w badaniach, które prowadzimy sport, często jest tylko kontekstem do weryfikacji różnych koncepcji teoretycznych, ale praktyczne wnioski z tych badań faktycznie mogą być przydatne.
Ale piłka nożna niespecjalnie chętnie korzysta z tej wiedzy.
Myślę, że z tym jest różnie. Być może branża nie zawsze czuje taką potrzebę, do czego ma przecież pełne prawo. A być może to nasz problem jako środowiska naukowego, że nie promujemy swojej pracy odpowiednio dobrze i nie potrafimy przebić się z tym co robimy do głównego nurtu?
ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK
Szczepan Kościółek – doktor nauk społecznych, pracownik Instytutu Przedsiębiorczości Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie prowadzi zajęcia m.in. dla studentów specjalności zarządzanie w sporcie. Zajmuje się badaniami ekonomicznymi zachowań konsumenckich i konkurencyjności na rynku sportu.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Niepotrzebnie czekając na sobotę. Ile dla wojewody znaczy kibic
- Zabójca, nie żaden leń. Karol, który może być królem
- Niechciana drużyna. Jak Widzew zbudował zespół do walki o podium
foto. Newspix