Jeżeli mielibyśmy już na wstępie odpowiedzieć na pytanie, z czym będą kojarzyć nam się 67. PZLA Halowe Mistrzostwa Polski, to powiedzielibyśmy – z dysonansem uczuć. Zawody w Toruniu to Adrianna Sułek – z jednej strony genialna, poprawiająca własny rekord kraju w pięcioboju. Z drugiej zaś, tak po ludzku sfrustrowana, że telewizja pokazała na żywo tylko jedną piątą jej konkurencji. To Natalia Kaczmarek, w hali szybka jak nigdy, która po starcie potwierdziła swoje słowa, że nie wystartuje podczas halowych mistrzostw Europy, oraz Justyna Święty-Ersetic, która podjęła taką samą decyzję. To młode talenty, które podgryzły starych wyjadaczy, a także turniej gorzkich zwycięstw. Bo choć złoto krajowego czempionatu cieszy każdego sportowca, to wygrana nie zawsze dawała minimum kwalifikacyjne do Stambułu – a o nie walczyło wielu zawodników. Zapraszamy na reportaż z tego, co w weekend działo się w toruńskiej Arenie.
Moglibyśmy tu od początku pisać o tym, że 67. PZLA Halowe Mistrzostwa Polski, już od sobotniej sesji porannej, aż do sobotniego wieczora wzbudzały ogromne zainteresowanie kibiców. Ale najzwyczajniej w świecie, tak po prostu nie było.
W ułożonym przez organizatorów planie zawodów, widać było wyraźny zamysł, że sobotnie zmagania mają stanowić tylko przedsmak tego, co miało czekać w niedzielę. Bowiem to drugi i zarazem ostatni dzień zmagań był napakowany znacznie większą liczbą gwiazd rodzimej lekkoatletyki oraz finałowych konkurencji. Pierwszy pod tym względem został potraktowany nieco po macoszemu. Zdajemy sobie sprawę z tego, że taki podział funkcjonuje nie od dziś. Jednak może warto byłoby coś w nim zmienić? W końcu w porównaniu do niedzieli, sobotnie zmagania nie przyciągnęły na trybuny wielu kibiców.
A wielka szkoda, bo działo się sporo. Nawet w konkurencjach, które na co dzień nie przyciągają oczu kibiców i/lub poziom Polaków którzy w nich startują, jest mocno przeciętny w porównaniu do reszty świata.
PROBLEMY Z TECHNIKĄ I NADZIEJA DAMSKIEJ KULI
Sobota stała pod znakiem pchnięcia kulą. To konkurencja, w której wśród pań nigdy nie mogliśmy się poszczycić wielkimi sukcesami. Wszak jedyną kulomiotką z Polski, która wystartowała w finale igrzysk olimpijskich czy mistrzostw świata, była Krystyna Danilczyk-Zabawska.
Wśród panów owe sukcesy były znacznie większe, choć o upływającym czasie najbardziej przypominała rola jednego z ich autorów. W końcu Tomasz Majewski – dwukrotny mistrz olimpijski – już od ładnych paru lat zasiada w zarządzie PZLA.
Jego następcami mieli zostać Michał Haratyk i Konrad Bukowiecki. Na europejskim poziomie nasi dwaj obecnie najlepsi kulomioci godnie zastąpili byłego mistrza. Jednak Polakom brakuje osiągnięć w mistrzostwach świata czy też na igrzyskach. Rywalizację w Tokio zakończyli na etapie eliminacji. Podobnie było podczas zeszłorocznych mistrzostw świata w Eugene. Zresztą w całym poprzednim sezonie forma obu kulomiotów pozostawiała wiele do życzenia.
Ale tym razem Konrad Bukowiecki zaskoczył. I to porządnie. W dniu, kiedy za Oceanem Ryan Crouser pchnięciem na 23,38 m pobił własny rekord świata, popularny Buko wystrzelił w pierwszej próbie, posyłając kulę na 21,55 m. To czwarty najlepszy wynik w tym roku na świecie. Tym samym Konrad o dwa centymetry poprawił rekord halowych mistrzostw Polski, który również należał do niego.
– To już jest fajne pchanie. Całe szczęście, że wygrywa się tylko jedną serią, bo reszta pchnięć nie była udana. W pierwszej kolejce mocno otworzyłem. Niepewność była do samego końca, bo Michał Haratyk z kolejki na kolejkę się poprawiał, ale z tyłu głowy wiedziałem, że to jest po prostu dobry wynik – mówił Konrad po konkursie. Jednak Polak nie był wobec siebie bezkrytyczny. Zdaje sobie sprawę z tego, gdzie leżą jego największe braki: – Mówiąc szczerze, na treningach wychodzi mi wszystko oprócz pchania kulą. Walczę z techniką i nawykami bezwarunkowymi, które wyrobiłem sobie przez tyle lat treningów. Znam swoją moc i wiem, że jeśli wszystko mi wyjdzie, to kula będzie latała daleko. Trzeba dążyć do tego, by takie pchnięcia wychodziły częściej, niż raz na cały sezon.
Konrad powiedział też, że zaraz po mistrzostwach uda się do domu w którym od początku roku spędził zaledwie dwa dni. Ale zapytany o to, czy w Toruniu po sukcesie zapanuje gorączka sobotniej nocy, odpowiedział z uśmiechem: – Michał już mnie wyciąga na miasto, więc gdzieś tam pójdziemy trochę porozrabiać.
Chociaż przed świętowaniem Bukowiecki musiał sprawdzić, czy z jego ręką jest wszystko w porządku. Po jednej z prób kulomiot złapał się za łokieć, zaś ostatnią serię konkursu odpuścił: – Nie wiem, co się stało. Jedyne, co na ten moment mogę powiedzieć, to że boli mnie łokieć. Po zawodach od razu idę na stół do fizjoterapeutów.
Pomimo niskiego – w porównaniu do reszty świata – poziomu damskiej kuli w Polsce, w tym sezonie na tę konkurencję również warto było zwrócić uwagę. Wygrała Klaudia Kardasz (17,08 m), co przyjęto bez żadnych zaskoczeń.
– Dobrze, że chociaż jest ta siedemnastka z przodu, jeszcze jest z czego urywać, ale nie wiem… ja już stara jestem – powiedziała 26-latka, która w Toruniu zakończyła sezon halowy – Już mi się nie chce, mam dość. Jest ciężko. To niewdzięczny sport. Człowiek się stara a i tak… nic z tego nie wychodzi.
Powyższe słowa Kadrasz mówiła ze sporym przekąsem. Przypomnijmy, że zawodniczka żywi uraz do tego, jak potraktował ją PZLA. Związek odsunął Kardasz od centralnego programu szkolenia po tym, jak ta zdecydowała się zmienić trenera. Zawodniczka przez dwa lata trenowała sama i na własny rachunek. Na bardziej dociekliwe pytania dotyczące jej postawy, Kardasz wyraźnie dawała do zrozumienia, że musi gryźć się w język, a interpretację swoich wypowiedzi pozostawia samym zainteresowanym.
Drugie miejsce po kulomiotce z Białegostoku zajęła Zuzanna Maślana. Jednak zaskoczeniem jest nawet nie tyle lokata Maślanej, co rezultat. 16,86. Może się wydać, że to niewiele. Ale ta dziewczyna ma dopiero osiemnaście lat, a właśnie pobiła rekord Polski w kategorii wiekowej U20.
– Kiedy byłam młodsza, trenowałam piłkę ręczną. Lekkoatletykę trenowała moja młodsza siostra. Pewnego razu przyjechałam do niej na trening i powoli się w to wkręciłam. I tak już zostałam. Na początku byłam wielką fanką oszczepu, trener mówi, że kulę robiłam za karę. Ale kiedy zaczęło mi to wychodzić, to okazało się, że to konkurencja niczego sobie. I tak rok po roku mi się spodobało – opowiadała nam historię swoich początków Maślana.
Poza tym, Zuzanna wywarła na nas wrażenie taką nastoletnią normalnością. Opowiadała o ciężkich aspektach swojego treningu, czyli kilogramach przerzuconych na siłowni. O tym, że lubi słuchać muzyki, spędzać czas ze znajomymi, pochłania seriale (ostatnio ogląda “The Last of Us”), czy też że stresuje się tegoroczną maturą, ale uczęszczanie do Szkoły Mistrzostwa Sportowego pozwala jej pogodzić uprawianie sportu z nauką.
Po sukcesie Maślana wyszła do dziennikarzy i rozmawiała z nimi zupełnie na luzie. A to wcale nie reguła nawet wśród największych gwiazd polskiej lekkoatletyki. Na przykład Michał Haratyk jest znany z tego, że najchętniej w ogóle nie pojawiałby się w strefie mieszanej. Z kolei Ewa Swoboda najzwyczajniej w świecie olała media (poza koniecznym wywiadem dla telewizji), a kiedy dziennikarze poprzez pytania do organizatorów próbowali nakłonić biegaczkę do rozmowy, usłyszeli głos z zaplecza: – Powiedz im, że mnie nie ma!
REKORD WIDZIANY W JEDNEJ PIĄTEJ
W pierwszy dzień sporo działo się także na lekkoatletycznej bieżni. Oto bowiem kiedy zegar w toruńskiej Arenie wskazał na godzinę 18:35, ostatni akt swoich zmagań rozpoczęły wieloboistki. Wśród nich niezmiennie największą gwiazdą była Adrianna Sułek. Przed finałową konkurencją – biegiem na 800 metrów – Ada posiadała kilkaset punktów przewagi nad drugą zawodniczą. Przepaść. Zresztą w porównaniu do rywalek, już sama postura 23-latki sugerowała, że walczy ona w swojej własnej lidze. Bo z całym szacunkiem do reszty zawodniczek, wyglądały na wysportowane kobiety. Ale Sułek to jeden wielki mięsień. I jak sama przyznawała, w tym roku jej przygotowanie pod tym kątem poszło nawet za daleko.
– Nie ukrywam, że troszkę przesadziłam z treningiem siłowym. Ten sezon jest ogromną lekcją na przyszłość. Przez moją sportową ambicję popełniłam parę błędów. Cieszę się, że na ostatniej prostej udaje mi się to naprawić – mówiła Sułek, po czym dodawała: – Technicznie pogubiłam się w swoich konkurencjach – czyli skoku wzwyż, biegu przez płotki oraz pchnięciu kulą. Nie ukrywam, że kiedy byłam przekonana że będę biła rekordy z zamkniętymi oczami, to siła trochę mnie zgubiła. Ale naprawiamy to wszystko i wiem, że w Stambule będzie już naprawdę przyzwoicie. Przynajmniej nie popełnimy tych błędów w roku olimpijskim.
Sama zawodniczka zapowiedziała, że nie będzie walczyć więcej z własną anatomią: – Lepiej, kiedy nogi są silne, a góra wiotka. Może nie będę wyglądała jak wieloboistki z prawdziwego zdarzenia, ale przynajmniej będę robiła takie rezultaty.
Być może zastanawiacie się zatem, jaki wynik wykręciła zawodniczka, która otwarcie przyznaje się do błędów w przygotowaniach. Która kręci nosem przy omawianiu poszczególnych konkurencji mówiąc, że w jednej czy drugiej się nie popisała. Otóż Adrianna… pobiła własny rekord Polski w pięcioboju. Obecnie najlepszy wynik wynosi 4860 punktów. Dla bydgoszczanki było to trudniejsze o tyle, że jak wspomnieliśmy, pomiędzy nią a resztą stawki w kraju istnieje przepaść. A przecież rekordy łatwiej poprawia się wtedy, kiedy czuje się presję rywalizacji. Kiedy w biegu można podłączyć się do rywalki i wspólnie dyktować tempo.
W Toruniu Ada sama na siebie musiała narzucać presję. I zrobiła to na tyle skutecznie, że w skoku wzwyż wyrównała swój rekord życiowy (1,89 m), zaś w biegu przez płotki i skoku w dal poprawiła swoje najlepsze rezultaty (odpowiednio 8.33 s i 6,56 m). Na 800 metrów wykręciła swój najlepszy czas w sezonie (2:10.70), omal nie dublując ostatniej zawodniczki. Po czym jak gdyby nigdy nic stwierdziła, że dziś w ogóle nie zakładała tego, że uda jej się pobić rekord Polski.
– Dzisiejszy bieg pokazał, że jeżeli [podczas HME] trzeba będzie zacisnąć zęby na 800 metrów, to na pewno dam radę – mówiła jak zwykle emanująca pewnością siebie Adrianna.
I szkoda tylko, że w otwartym paśmie telewizyjnym kibice na żywo mogli obejrzeć zaledwie jedną piątą jej rekordowego występu. Wszystko dlatego, że sobotnia sesja poranna mistrzostw nie była pokazana w telewizji. Ta owszem, transmitowała zawody, lecz dopiero od sesji wieczornej. A w niej pięcioboistki zaprezentowały się raz – w biegu na 800 metrów.
Sułek, która do rywalizacji przystępowała jako wiceliderka światowych tabel (pierwsze miejsce z wynikiem 5004 punktów zajmuje Anna Hall), nie kryła frustracji takim obrotem spraw: – Jest mi po prostu przykro, bo z całych sił walczę o popularyzację wieloboju. Ciężko jest mi się przebić przez moje media społecznościowe, gdyż w żaden sposób nie sponsoruję zasięgów swoich postów. Ale wierzę w to, że kiedy już będę robić wynik na poziomie 5000 punktów, to głównie będzie się pokazywało wielobój. Nienawidzę komentarzy, że to niszowa konkurencja, gdyż tak jest tylko w Polsce. Na świecie wieloboiści są uznawani za najlepszych lekkoatletów świata.
ANIOŁKI W STAMBULE NIE POBIEGNĄ
Jak wspomnieliśmy na początku, drugi dzień halowych mistrzostw Polski na papierze zapowiadał się znacznie bardziej interesująco. I – z całym szacunkiem do Sułek oraz innych sportowców – w istocie taki był. Wszak w niedzielę miały miejsce zmagania na 800 metrów kobiet i mężczyzn. To wczoraj panowie skakali wzwyż, o tyczce czy też kończono rywalizację w siedmioboju. Ale przede wszystkim, rozegrano finałowe biegi na 400 metrów mężczyzn oraz kobiet.
Ten ostatni najbardziej elektryzował publiczność zgromadzoną w Arenie Toruń. Co warto zaznaczyć, tym razem kibice znacznie gęściej wypełnili trybuny hali, aniżeli miało to miejsce w sobotę. Magia nazwisk jednak zadziałała. Wszak tylko w rywalizacji pań mieliśmy dwie mistrzynie olimpijskie – Natalię Kaczmarek i Justynę Święty-Ersetic – oraz wicemistrzynię z Tokio, Annę Kiełbasińską. Na początku sezonu formą imponowała w szczególności Kaczmarek, która zaledwie cztery dni wcześniej pobiła halowy rekord Polski. Swoją drogą, poprzedni najlepszy wynik należał do Świętej-Ersetic. Jeżeli do tego dołożymy niesnaski, które wystąpiły podczas mistrzostw świata w Eugene pomiędzy Kiełbasińską, a właśnie Natalią oraz Justyną… uf, podtekstów w krajowej rywalizacji tej trójki nie brakowało.
W Toruniu to Kaczmarek okazała się najszybszą z zawodniczek. I aż trudno powiedzieć, co w jej biegu zrobiło na nas największe wrażenie. Czas – bo przecież 50.83 to kolejny rekord kraju – czy styl. Natalia biegła mocno i lekko zarazem. Z jednej strony niedościgniona, goniąca jak na zapalenie płuc. Z drugiej, kiedy rywalki po starcie łapały oddech i proszą o łyk wody, Kaczmarek niczym Sanah w kawałku „Ale jazz!”, była łagodnie uśmiechnięta. Tak jakby zamiast konkurencji powszechnie uznawanej za jeden z najtrudniejszych biegów w lekkoatletyce, 25-latka skończyła delikatny trucht.
– Wraz z trenerem skupiliśmy się bardziej na szybkości. Widać, że to wyszło. Schodzę pierwsza do wirażu, potrafię szybko otworzyć pierwsze 200 metrów i z tego wytrzymać resztę biegu – mówiła Kaczmarek. Co znamienne, pomimo lepszego czasu sama zainteresowana oceniała niedzielny bieg za wolniejszy od tego sprzed pięciu dni. – Leike Klaver jest mega szybka. Obrałam sobie za zadanie, by ją zamknąć i zobaczyć, co będzie dalej. Jakoś wytrzymałam, ale było ciężko i bieg bardzo dużo mnie kosztował. To było straszne. Tu było trochę lżej, wolniej i biegło mi się dużo lepiej. Może też dlatego, że się przetarłam
– Wiedziałam, że w Toruniu będę mogła poprawić ten czas. Więc nie było zdziwienia z tego powodu, zwłaszcza że bieg mi wyszedł. Bardziej zdziwiłam się tym, że tak mało się zmęczyłam. Czuję się super i mogę mówić, co jest dla mnie dziwne, bo zazwyczaj umieram – śmiała się Natalia.
Wobec tak znakomitych wyników zawodniczki Podlasia Białystok, nie mogło zabraknąć pytania o jej absencję w Stambule. Zwłaszcza, że podczas halowych mistrzostw Europy wszyscy ostrzyliby sobie zęby na rywalizację Natalii z Femke Bol. Genialna Holenderka wczoraj czasem 49,26 pobiła halowy rekord świata na 400 metrów, który 41 lat temu ustanowiła Jarmila Kratochvilova.
Lecz Natalia obstawia przy swoim. I ani myśli zmieniać swoich planów treningowych. Zwłaszcza, że te przynoszą efekty:
– Od początku sezonu mówiłam, że nie będę startować [w HME]. Teraz te pytania są, bo zaczęłam dobrze biegać. Hala to sprawdzian formy, który dobrze idzie i bardzo mnie zadowala. Nie będę zmieniać zdania dlatego, że jest dobrze. Zrezygnowałam ze względów zdrowotnych, bo w tamtym roku miałam problemy z mięśniem dwugłowym. Ta kontuzja męczyła mnie praktycznie do maja, nie mogłam się przez nią poprawić szybkościowo. I tak miałam super sezon letni, ale mógłby być jeszcze lepszy, tylko treningi nie były takie jakbym tego chciała. […] W tym sezonie na hali biegałam dwa tygodnie, a i tak zaczęło mnie coś boleć. Hala nie jest dla mnie, nie znoszę tego dobrze i wiem, że jak będę ją biegać dłużej, to może wydarzyć się coś złego.
To co – Aniołki Matusińskiego pojadą do Turcji bez najlepszej biegaczki, ale i tak w mocnym składzie? Niekoniecznie. Justyna Święty-Ersetic również nie ma zamiaru podróżować nad Bosfor.
– W tym sezonie hala jest dla mnie etapem przejściowym. Jak wszyscy wiedzą, w zeszłym roku miałam bardzo dużo problemów zdrowotnych i późno weszłam w trening. Cieszę się z tego, że jestem zdrowa i ze spokojną głową będę mogła przygotowywać się do sezonu letniego. […] Odpuszczam Stambuł. Chcę dotrwać w zdrowiu do lata, a jednak hala jest bardzo obciążająca. Więc mam nadzieję, że teraz będzie tydzień luzu i później ruszam z przygotowaniami do sezonu letniego – mówiła Święty-Ersetic.
Z tegorocznych startów w hali całkowicie zrezygnowały też Iga Baumgart-Witan oraz Małgorzata Hołub-Kowalik. To oznacza, że spośród etatowych reprezentantek naszej sztafety, w Turcji zobaczymy tylko Annę Kiełbasińską… ale nie wiadomo czy ta pobiegnie w sztafecie.
– Powiem szczerze, że ja sama nie mam żadnych informacji i jestem niepewna, co będzie, ponieważ za bardzo nie mam kontaktu z trenerem kadry. Dlatego też ciężko mi cokolwiek powiedzieć, bo sama nie wiem o niczym i dowiaduję się na ostatnią chwilę – twierdziła zawodniczka Sopockiego Klubu Lekkoatletycznego.
– [W kwestii startu w sztafecie] dostaję sprzeczne informacje Jestem pewna swoich startów indywidualnych, bo wiem, jaki mam plan, jestem w tym od początku transparentna. Ale za innych nie mogę się wypowiadać – zakończyła temat Kiełbasińska.
SZYBKA MŁODZIEŻ
Nie ma co ukrywać, że mistrzostwa Polski w wydaniach wielu konkurencji były zawodami, których wyniki łatwo dało się przewidzieć. Mówisz pięciobój – myślisz Adrianna Sułek. Bieg na 60 metrów pań od dawna zdominowała Ewa Swoboda. Po tym jak na sportową emeryturę przeszedł Marcin Lewandowski, rywalizację na 1500 metrów mężczyzn zdominował Michał Rozmys. Polak na krajowym podwórku dorzuca do tego dwa razy dłuższy dystans, na którym i tym razem wywalczył złoto. Na 800 metrów, w obliczu problemów Patryka Dobka, męczącego się z bieganiem ledwie przekraczającym minutę i pięćdziesiąt sekund, a także nieobecności kilku innych zawodników, Mateusz Borkowski na luzie wygrał rywalizację. W gruncie rzeczy nawet sukces Natalii Kaczmarek – chociaż ta posiadała silną konkurencję – nie był żadnym zaskoczeniem.
W podobnych kategoriach można traktować złoty medal Jakuba Szymańskiego, którego największymi konkurentami w biegu na 60 metrów przez płotki byli Krzysztof Kiljan i Damian Czykier. Szymański wprawdzie bronił tytułu wywalczonego w ubiegłym roku, lecz w tym samym sezonie to Czykier pobił rekord Polski. Kiedy kilka dni temu na łamach naszego portalu rozmawialiśmy z Damianem, tak mówił o rywalizacji z młodszym kolegą.
– […] jeżeli chodzi o tytuły, to szczególnie na nich mi zależy. Z tego względu nie lubię przegrywać mistrzostw Polski. Ubiegłoroczna porażka z Kubą strasznie mnie zakuła. Szczególnie, że wcześniej w hali wywalczyłem pięć tytułów z rzędu, a tu Jakub zdołał mnie pokonać. No nic, będzie ciężko, ale nie poddaję się – będę chciał odebrać złoto. Zobaczymy w niedzielę, jak ten bój się rozstrzygnie. Ale powiem w ten sposób – im prędzej wyzdrowieję, tym bardziej moje szanse wzrosną.
CZYKIER: MOURINHO NARZEKA NA FORTNITE’A, A JA GRAM W TĘ GRĘ RAZEM Z TRENEREM!
Doświadczony płotkarz z Białegostoku i tym razem musiał uznać wyższość młodszego kolegi. Szymański pobiegł w czasie 7.53 – aż jedną dziesiątą sekundy szybciej niż Czykier. Tak znakomitym czasem, najlepszym w karierze, 23-latek potwierdził swoją obecność w europejskiej czołówce. Jednak i dla Damiana wynik 7.63 był najlepszym startem w sezonie.
Kiedy po biegu zapytaliśmy go, czy gratulować tego występu, czy jednak pozostaje niedosyt w związku z drugą z rzędu porażką w krajowym czempionacie, Czykier nie miał wątpliwości: – Gratulować. Wszystko idzie ku dobremu. Z powodu chorób miałem bardzo ciężkie przygotowania. W poprzednim sezonie w lecie robiłem życiówki na treningach czy na siłowni. W tym roku mój trening to było takie łatanie od zawodów do zawodów. Dlatego fajnie, że obroniłem srebrny medal. To dobry prognostyk, że przed Stambułem wszystko idzie do przodu.
– Gdybym dziś był w stu procentach zdrowy i przygotowany, ale zająłbym drugą pozycję, to teraz bym ci nie udzielał tego wywiadu – śmiał się Damian. – Nadzieje przed Stambułem wzrosły. Jest szybkość, forma przez dwa tygodnie będzie rosnąć, a mistrzostwa Europy to nie jest zwykły mityng. Tam dochodzą gry psychologiczne, jest ciśnienie. Doświadczenie będzie tam kluczowe, ale młodzieńcza fantazja może pomóc Jakubowi, bo jest od niej specjalistą!
O ile Szymański „tylko” potwierdził swoją klasę w płotkach, tak bieg na 200 metrów Alberta Komańskiego można było określić małą sensacją. W porównaniu do czołowych lekkoatletów znad Wisły, młodzieżowiec (przypominamy, że w lekkoatletyce tym wiekiem określa się zawodników do lat 23) nie jest znaną postacią. Tymczasem reprezentant Resovii wykręcił czas 20.56. Komańskiemu zabrakło zaledwie pięciu tysięcznych sekundy do wyrównania legendarnego już rekordu Polski Marcina Urbasia! Ale jak zapewnia sam zainteresowany, jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
– Nie spodziewałem się, ze mogę tu uzyskać taki rezultat. Jestem jeszcze młody, na wyniki poniżej 20 sekund na stadionie przyjdzie czas – mówił Komański przed kamerami TVP Sport.
GORZKIE SMAKI ZWYCIĘSTWA
Niestety, bieg na 200 metrów nie jest konkurencją rozgrywaną podczas halowych mistrzostw Europy. W przeciwieństwie do skoku o tyczce oraz skoku wzwyż. Tam wśród panów niezmiennie najwyżej latali Piotr Lisek oraz Norbert Kobielski. Niestety, w obu przypadkach rezultaty dające im wygraną w Toruniu, jednocześnie nie zapewniły udziału w halowych mistrzostwach Europy. A przecież na tym obu skoczkom najbardziej zależało.
Lisek we wczorajszych zawodach pokonał poprzeczkę… zaledwie dwa razy. Konkurs w jego wykonaniu ułożył się tak, że Piotr spokojnie zaliczył wysokość 5,42. Tę pokonał także trzeci w konkursie Michał Gawenda, który tym samym pobił rekord kraju w kategorii wiekowej do lat 20. Następnie Lisek odpuścił 5,52 – na tej wysokości zatrzymał się drugi w konkursie Paweł Wojciechowski.
Z kolei Piotr za pierwszym razem rozprawił się z 5,62. Jednak później czekało go cięższe zadanie. Skok nad poprzeczką zawieszoną dwadzieścia centymetrów wyżej dawał Polakowi minimum kwalifikacyjne do mistrzostw Europy. Lisek przekonuje, że na treningach udawało mu się przeskoczyć taką wysokość. Niestety, chociaż w Toruniu był blisko tej sztuki, to kolejny raz strącił poprzeczkę.
Wyjaśnijmy, że ze względu na wysoką pozycję w rankingu popularny „Lisu” wciąż może pojechać do Stambułu.
– Czy to gorzki sukces? Liczy się blacha, ale wiadomo, że ambitny sportowiec chce więcej. Biję się z myślami co dalej. Bardzo dużo osób chce, żebym jechał do Turcji. Gdybym nie był tak utytułowanym zawodnikiem, to mógłbym się pokusić o to, żeby pojechać tam, pokazać się i walczyć z pozycji czarnego konia. Ale jednak staram się jeździć na mistrzowskie imprezy nie po to by się pokazać, ale żeby walczyć o zwycięstwo – dzielił się swoimi rozterkami Lisek.
W podobnej sytuacji do tyczkarza znalazł się Norbert Kobielski. Polak, który wygrał tytuł wysokością 2,22 m (minimum kwalifikacyjne do HME wynosi 2,30 m), swój sukces skwitował stwierdzeniem, że dziś nic ciekawego nie pokazał.
– Mistrzostwo Polski zawsze cieszy, jednak nie jestem usatysfakcjonowany z wyniku 2,22. Wiem, że stać mnie na więcej, chociaż ostatnio ciężko mi to pokazać. Póki co, brakuje mi świeżości. Teraz ciężko trenowaliśmy, miałem start za startem, nie było czasu na złapanie luzu. Dziś rano czułem się dobrze, ale później na konkursie nie mogłem się obudzić. Zawsze coś – mówił Kobielski.
Polak zdradził też, że nie złożył broni w walce o udział w halowych mistrzostwach Europy: – W następny weekend startuję w finale World Indoor Tour w Birmingham. Tam najlepsza ósemka zakwalifikuje się do Stambułu, ale nasz cel to walka o pierwszą trójkę. Mam nadzieję, że na HME forma przyjdzie, bo pamiętam, jak to wyglądało w zeszłym roku. Dopiero na początku marca zacząłem się odwijać. Zeszłej zimy w tym okresie miałem nogi jak z betonu, skakałem po 2,10-2,15. Teraz czuję, że to odpuszcza.
Niespodziewanie, jedną z największych gwiazd halowych mistrzostw Polski została Martyna Galant. Podobnie jak Michał Rozmys wśród panów, Martyna specjalizuje się w biegu na 1500 metrów, które postanowiła połączyć z bieganiem 3000 metrów. Rzecz w tym, że w „swoim” dystansie Galant posiada nie byle jaką konkurentkę. Mowa o Sofii Ennaoui. Martyna ostatni raz na mecie zameldowała się przed swoją rodaczką w 2019 roku. Mało tego, jak przekazał Tomasz Spodenkiewicz prowadzący profil Athletics News, Ennaoui od 2016 roku wygrywała każde mistrzostwa Polski – zarówno na stadionie jak i w hali – w których brała udział.
“NIE JESTEM JEDNYM Z ANIOŁKÓW MATUSIŃSKIEGO. ZOSTAŁAM TYLKO I AŻ SOFIĄ ENNAOUI”
Aż do 18 lutego 2023 roku, kiedy przegrała w Toruniu z Martyną Galant. Jak się okazało, 28-latka, która pobiegła 1500 metrów w czasie 4:15.21, nie powiedziała wtedy ostatniego słowa. Dzień później Galant wystartowała na 3000 metrów, gdzie ponownie okazała się najlepsza. I to o wiele, gdyż wygrała w czasie 8:53.76. Była niemalże 9 sekund szybsza od drugiej na mecie Weroniki Lizakowskiej.
Szkoda jednak, że podobnie jak w przypadku Liska i Kobielskiego, zwycięstwa nie dały biegaczce prawa do udziału w halowych mistrzostwach Europy. Z tą różnicą, że w jej przypadku jest już pewne, że nie pojawi się w Stambule. W obu występach od wywalczenia biletu do Turcji dzieliły ją sekundy.
– Jestem mocna. Chciałam to pokazać. W pierwszy dzień wygrałam z Sofią Ennaoui. Miała w nogach podróż z RPA, ale czułam się fenomenalnie i mogłam urwać z wyniku jeszcze więcej. Miałam duży zapas. Byłam gotowa odeprzeć atak. Czuję się gotowa na bieganie w granicach 4:06.00. Wszystko było pod kontrolą. W niedzielę nie byłam aż tak zadowolona, mimo zwycięstwa. Walczyłam o minimum. Byłam dogadana z dziewczynami, ale rzeczywistość zweryfikowała, że nie każdy jest słowny. Na bieżni najlepiej sobie pomagać. Z każdym kilometrem jest trudniej. Zabrakło ryzyka z mojej strony. Kolejna życiowa lekcja. Najważniejszy jest sezon letni – mówiła Filipowi Kołodziejskiemu z TVP Sport.
Szkoda, bo spośród wszystkich triumfatorów halowych mistrzostw Polski, którzy ostatecznie nie polecą do Turcji, najbardziej żal będzie właśnie Galant która pokazała, że znajduje się w wybitnej formie. Jednak pomimo braku awansu na HME, Martyna i tak na długo zapamięta mistrzostwa Polski w Toruniu. Tak jak my zapamiętamy te zawody między innymi dzięki jej znakomitej postawie.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o lekkoatletyce:
- ORLEN Copernicus Cup: Pia blisko rekordu Polski, cicha bohaterka i dziennikarskie interwały [REPORTAŻ]
- ORLEN Cup: Skrzyszowska show, Michael Jackson i medalowe aspiracje [REPORTAŻ]
- Wszystkie nieszczęścia Davida Rudishy
- Asafa Powell – rekordzista niespełniony
- Jak najszybszy człowiek Afryki zaprzepaścił swoją karierę
- Dwie pasje mistrza olimpijskiego. „Swoją drogę wiążę z nauką”