Zaczynał od koszykówki, ale na dłużej się z nią nie polubił, bo za często gwizdano mu faule. Potem przyszło “bieganie po psich kupach”, czyli początki futbolu amerykańskiego w Polsce. To ta dyscyplina doprowadziła go choćby do finału ligi rozgrywanego na Stadionie Narodowym. A potem do NFL. Był o krok od tego, by w najlepszej lidze świata zostać na dłużej. Gdy się jednak nie udało, agent dał mu ciekawą alternatywę: WWE. W świecie wrestlingu Babs jest już od dawna, ale do tej pory stał nieco z boku. Ostatnio jednak otrzymał większą rolę. Kto wie, czy Babatunde Aiyegbusi nie stanie się za moment znaczącą postacią w ringu. Poznajcie drogę, jaką przeszedł, by dotrzeć do tego miejsca.
Do ringu wchodzi… Dabba-Kato
WWE. Największa federacja wrestlingowa na świecie. Ledwie kilka dni temu w ringu pojawia się Dabba-Kato. Potężny, mierzący dobrze ponad dwa metry czarnoskóry gość. Towarzyszą mu biało-czerwone barwy na ekranie za jego plecami. To nowość, wcześniej miał raczej zielono-białe, od flagi Nigerii. Kilka minut później udziela krótkiego wywiadu po wygranej walce. Mówi, że Apollo Crews – inny wrestler, wcześniej obaj odgrywali role przyjaciół – doskonale wie, co zrobił. I dlatego Dabba zdecydował się złoić mu tyłek, czego zresztą dokonał ledwie kilka dni wcześniej.
Dabba-Kato to tak naprawdę Babatunde Aiyegbusi. Polski wrestler, były futbolista. Człowiek, który jako pierwszy w historii przeszedł bezpośrednio z jakiejkolwiek europejskiej ligi – bez przystanku w college’u – do NFL. I choć jego kariera w najlepszej lidze świata ostatecznie była krótka, to szybko trafił do zupełnie innego miejsca – sportowej rozrywki. Świata, w którym rządziły takie postacie jak Hulk Hogan, John Cena, The Rock czy The Undertaker.
Odnalazł się w nim. Szybko zajarał się całą otoczką wrestlingu. Jego występy w ringu nie były jednak przesadnie częste. Może zmieni się to teraz.
Jak chłopak z polsko-nigeryjskiej rodziny, pochodzący ze stosunkowo niewielkiej Oleśnicy na Dolnym Śląsku, trafił do typowo amerykańskiego świata wrestlingu? Cóż, to była długa i kręta droga. Ale przy tym niezwykle ciekawa.
„Uznałem, że to głupi żart”
– Byliśmy tym bardzo podekscytowani, wręcz podnieceni. Ktoś, kto z nami grał, trenował, imprezował i był naszym ziomkiem, nagle znalazł się w jednej z 32 organizacji w najlepszej lidze świata. W głowach nam się to nie mieściło. Byliśmy niesamowicie dumni i sami robiliśmy wszystko, by rozgłos tego wydarzenia był jak największy. Babs w międzyczasie został też twarzą Superfinału polskiej ligi, który graliśmy we Wrocławiu. Zresztą jest też na klipie promocyjnym, w którym mówiliśmy o Panthers Wrocław. On stał się tam główną postacią, podobnie jak stał się ikoną futbolowej Polski. To nadal przykład tego, że z Polski możesz trafić za Ocean – mówi Michał Latoś, prezes Panthers Wrocław, najlepszej futbolowej drużyny w Polsce.
To z niej wywodzi się Babatunde Aiyegbusi, przez lata występował w jej barwach, choć wtedy ekipa z Wrocławia nazywała się jeszcze inaczej. Ale do tego przejdziemy. Ważne, że na Dolnym Śląsku wszyscy cieszyli się tym, co stało się w 2015 roku.
Wtedy Babs trafił bowiem do NFL. Jako pierwszy w historii gracz zrobił to przechodząc tam bezpośrednio z europejskiej ligi. Skrócił drogę, jaką w teorii trzeba było przebyć, o lata świetlne. – Właściwie wsiadł do metra, a wcześniej pozostawało drałować na piechotę – mówią jego znajomi. Choć, oczywiście, Babatunde miał w tym wszystkim kartę przetargową, o której nie wolno zapominać.
– Z Babsem jest jeden „mały” myk, który nie każdy z nas ma – jego gabaryty. Był jednym z trzech najwyższych zawodników grających w NFL na swojej pozycji, gdy występował w przedsezonowych meczach. Nawet jak na futbol jego rozmiary są spore. 207 cm, ponad 170 kilogramów wagi – to naprawdę dużo. Ale tak, dziś wszyscy już wiedzą, że ten cel jest do osiągnięcia. Nawet rok temu do NFL dostał się z KaVontae Turpin, który dopiero co grał u nas. Trafił do Dallas Cowboys. Ta ścieżka się bardzo skróciła. Babs jednak gabarytami i tym, jak szybko się uczył, zwracał na siebie uwagę – opowiada Robert Rosołek, przyjaciel Babatunde, który przez lata grał z nim w jednej ekipie.
No dobra, ale wciąż nie mamy odpowiedzi na jedno: jak właściwie gość z Polski – w 2015 roku wciąż futbolowego trzeciego świata – dostał się do NFL?
Zaczęło się od tego, że przez chwilę grał w Niemczech. Nie było lekko, bo nadal pracował w Polsce, tygodniowo nabijał więc sporo kilometrów w samochodzie. Potem wrócił do kraju, ale nie do Wrocławia, tylko do Warszawy. Tam też grę łączył z robotą – pracował jako ochroniarz. W marcu 2015 roku poprosił jednak o trzy dni wolnego, bo wybierał się do Stanów Zjednoczonych.
Cała ta wyprawa była zorganizowana na wariackich papierach. Wizę wyrobiono w trybie przyspieszonym, żeby zdążył na organizowany wówczas Pro Day na Uniwersytecie Teksańskim. Tam zabrał go agent Jeff Griffin, który zwrócił na niego uwagę po tym, jak zobaczył film z najlepszymi zagraniami z Niemiec i Polski (w międzyczasie był też zorganizowany w Kolonii camp, gdzie Polaka i innych zawodników podglądali przedstawiciele kilku ekip). Z miejsca zainteresował się więc Babsem i szybko się z nim skontaktował. Pogadali przez Skype’a, namówił go na przylot.
– Opowiedział mi swoją historię i przekonał, jak bardzo pragnie szansy zaprezentowania się na testach. Reprezentowałem trzy osoby na Uniwersytecie Teksańskim w San Antonio, więc wiedziałem, że na ich Pro Day przyjedzie 18-20 skautów z NFL. Zapytałem go, czego potrzebuje, by dostać wizę do USA. Powiedział, że się zorientuje – mówił wtedy Griffin, cytowany przez ESPN.
Wizę udało się wyrobić, a Griffin załatwił Babsowi miejsce na testach odbywających się w San Antonio. Aiyegbusi wystąpił tam na jet lagu po 22-godzinnym locie i kompletnie nie znając amerykańskich ćwiczeń. Griffin – u którego zresztą nocował – szybko załatwił mu kilku partnerów, którzy pokazali Polakowi, o co chodzi. Do tego pomogła… telewizja. Nie mogąc zasnąć w nocy, Babatunde oglądał program, w którym do kariery przygotowały się dziesięcioletnie dzieciaki.
Jak wypadł na testach? Znakomicie. Poza umiejętnościami czysto futbolowymi sprawdzano tam też predyspozycje fizyczne. Czy to biegiem na 40 jardów, czy wyciskaniem sztangi (z zawieszonymi 102 kilogramami), czy skokiem w dal z miejsca. Najlepsi kandydaci otrzymują potem zaproszenie na treningi indywidualne. Te trwały kilka tygodni, a później zaczynał się właściwy okres przygotowawczy do sezonu i długa walka o selekcję do ostatecznego składu.
Samo podpisanie wstępnego kontraktu to jednak spore wydarzenie. Zwłaszcza, gdy wyjechało się do USA z polskiej ligi. Babs taką propozycję otrzymał, zainteresowani jego usługami byli przedstawiciele Minnesota Vikings.
– Babs wcześniej nie oglądał NFL, zaczął, gdy wyjechał do Stanów. Kojarzył jednak, że moją ulubioną drużyną są Minnesota Vikings. Gdy się dostał, zadzwonił do mnie podjarany, że dostał się właśnie do Vikings. A ja się od razu rozłączyłem, bo uznałem, że to głupi żart. Marzenie o NFL było dla nas wtedy niesamowicie odległe, a że to dodatkowo byli Vikings, których trochę osób z naszej drużyny lubi, to już wszyscy wspólnie uważaliśmy, że Babs sobie żartuje i to niemożliwe. Ludzie przez kilka dni trawili to, że on tam w ogóle trafił – mówi Rosołek.
W świecie polskiego sportu to była sensacja. Wcześniej w NFL grało ledwie czterech Polaków: Czesław Marcol, Ryszard Szaro, Zbigniew Maniecki i Sebastian Janikowski. Wszyscy przeszli przez college, z tego grona tylko Maniecki nie był kopaczem.
Babs wyróżniał się więc nawet na tym tle. A przecież zaczynał skromnie, nawet nie od Wrocławia, a Oleśnicy.
„Ludzie się od niego odbijali”
Jego rodzice poznali się na studiach na Akademii Medycznej we Wrocławiu. On był lekarzem, pochodził z Nigerii. Ona miejscową pielęgniarką. On pomógł jej znaleźć pracę, ale z czasem… to ona została jego szefową, bo zaczęła pracować w dyrekcji szpitala. Babs urodził się w 1988 roku. Jako dziecko wzbudzał zainteresowanie, zwłaszcza, że mieszkał w niezbyt dużej Oleśnicy, liczącej niespełna 40 tysięcy mieszkańców.
Przejawy rasizmu? Raczej się nie zetknął, choć czuł, że jest inny.
Z czasem nie tylko przez kolor skóry, ale i rozmiary. A wtedy raczej nie pojawiały się jakiekolwiek komentarze o tym pierwszym. Nikt nie chciał zadzierać z kimś, kto wyglądał, jakby mógł podnieść drugą osobę i rzucić nią na kilkadziesiąt metrów. Co nie oznacza, że rasizm go nie ruszał. Już w USA, po śmierci George’a Floyda, bardzo zaangażował się w całą sprawę i otwarcie twierdził, że system w Stanach wymaga naprawy.
– Najgorsze, że zostały zaburzone fundamenty, teraz człowiek nie może czuć się bezpiecznie przy policjancie. Patrząc, jak umiera Floyd, widziałem siebie pod tym kolanem. To mógł być każdy, pan też, bo człowiek w mundurze miał chronić, a zabił. Mam nadzieję, że zamieszki się skończą, ale pokojowe protesty nie ustaną dopóki ktoś jasno nie przyzna się, że policjant nie miał prawa tak postąpić. Jego zachowanie zasługuje na publiczne potępienie. Floyd nie stawiał oporu, leżał i błagał o życie – mówił na łamach WP SportoweFakty.
Na szczęście gdy był dzieckiem, rodzice starali się go otoczyć parasolem ochronnym. I zrobili to dobrze. Tłumaczyli mu, że nie jest gorszy, a to pozostali ludzie nie rozumieją, że można mieć inny kolor skóry. On sam mówił sobie, że jest wyjątkowy, podobnie jak jego rodzeństwo. Miał podstawy, by tak sądzić – w szkole był jedyną osobą o takim kolorze skóry. Starał się jednak nie zwracać na to wszystko uwagi. Robił swoje.
Gdy był mały oznaczało to spróbowanie… właściwie każdego dostępnego sportu. W Pogoni Oleśnica próbował piłki nożnej. Zahaczył też, choć krótko, o karate. Co naturalne, z czasem przyciągnęły go konkurencje lekkoatletyczne, głównie te siłowe – pchnięcie kulą czy rzut oszczepem. Najdłużej jednak został przy koszykówce. Nie dziwi, trafił do Śląska Wrocław, na mapie Polski jednej z najlepszych ekip. Na początku XXI wieku wrocławianie byli co prawda tuż po okresie największej świetności, ale nadal regularnie stawali na podium mistrzostw kraju.
A co najważniejsze – mieli niesamowicie mocne roczniki młodzieżowe. Babs zresztą został w barwach Śląska nawet mistrzem kraju do lat 18, w 2005 roku. Grał z o rok starszymi. Na jakiej pozycji? Oczywiście środkowego. Choć koszykówka średnio mu się podobała, bo szybko łapał faule i musiał zejść z boiska.
– To od samego początku był naprawdę kawał chłopa – wspomina Latoś, który z Babsem poznał się właśnie przy okazji gry w basket. – Przy każdej zasłonie, kiedy ludzie się od niego odbijali, sędziowie reagowali odgwizdując faul. Tym bardziej na poziomie młodzieżowym. W ofensywie też tak było. On miał na tyle dużo siły, że każde dotknięcie gościa po łapach to była jatka. Nie był wybitnym koszykarzem, ale próbowano z niego zrobić solidnego centra. Warunki miał naprawdę rewelacyjne, ale to był jednak Śląsk Wrocław, tam wielu chłopaków grało na wysokim poziomie. On tam miał w dodatku trenera Pawła Turkiewicza, który teraz pracuje w koszykarskiej Ekstraklasie. To była mocna ekipa. Zresztą każdy rocznik Śląska taki był.
W 2005 roku, nieco z przypadku, podjął więc decyzję o zmianie dyscypliny. Postawił na raczkujący wtedy w Polsce futbol amerykański.
„Niewiele musiał robić”
Jeszcze w sezonie 2005/06 zagrał raz w rezerwach Śląska, w koszykarskiej II lidze. Ale to tyle. Postanowił, że koszykówka już go tak nie pociąga. Futbol – wręcz przeciwnie.
– Nigdy nie oczekiwałem niczego od futbolu. To był mój nastoletni bunt właśnie przeciwko tym, którzy mówili, że nic z tego nie będzie. “Lepiej zajmij się koszem, z futbolu kasy nie ma, bo jest niszowy i egzotyczny”. Ale ja jestem typem człowieka, który lubi iść pod wiatr. Im mocniej wieje, tym bardziej mogę się na nim położyć. A że jestem duży, to lubię leżeć i mocno musi wiać, żeby mnie wypchnąć. Bardziej jestem skoncentrowany na tym, co mam ochotę zrobić, niż na tym, co inni mi każą – mówił w Sport.pl.
Do futbolu wciągnął się, bo akurat trafił na ekipę chłopaków, którzy próbowali grać. Byli z jego części Wrocławia, więc miał łatwiej. Potem to on wciągał innych do tego sportu, choćby Latosia. Rodzice nie byli do końca szczęśliwi z jego wyboru, matka sugerowała, że mógłby zostać w koszykówce, która w Polsce miała swój ugruntowany status. Ale szybko zaczęli go wspierać, a mama stała się jego fanką numer jeden.
Okazało się zresztą, że futbol miał w naszym kraju przyszłość. A wraz z nim miał ją i Babs. Już w 2007 roku, wraz z The Crew – w przyszłości przekształconym w Giants – zdobył pierwsze mistrzostwo Polski. Później na moment przerwał karierę, bo wyjechał za pracą do Anglii. Ale gdy wrócił, szybko znów stał się ważnym graczem ekipy. To był futbol amatorski, właściwie wszystkiego uczyli się po swojemu, z podglądanych w Internecie filmików. Ale wystarczyło, żeby rozgrywać mecze i stworzyć ligę.
Babatunde był w niej właściwie od początku. Znalazł swoje miejsce, choć zaczynał na wrocławskiej Górce Szczepińskiej, po prostu w parku. Sam mówił, że ganiali „po psich kupach”. Ale z czasem zaczęło się to opłacać, nawet jeśli pieniędzy z tej gry nie było. Były za to frajda, pasja i szacunek, Babs okazał się bowiem doskonałym ofensywnym liniowym.
– Lewy tackle, na którym grał, to kluczowa pozycja. Jest ustawiony skrajnie z boku linii ofensywnej. Dlaczego kluczowa? Bo jeżeli mamy praworęcznego rozgrywającego, to to jest strona, która nazywa się blind sidem. Jeżeli stanąłbyś w pozycji do rzutu, to po lewej stronie widzisz mniej, niż po prawej. Twoje pole widzenie jest tam skrócone. Jeżeli ktoś przedarłby się przez stronę Babsa, to robi się niemiło, dostajesz strzał w plecy. Dlatego to kluczowa pozycja i najlepiej opłacana z wszystkich liniowych – mówi Latoś.
– Grałem dokładnie po drugiej stronie boiska – opowiada Rosołek. – Dzięki temu co trening graliśmy naprzeciwko siebie. Na początku była między nami rywalizacja, pierwotnie niezbyt się lubiliśmy, ale potem zamieniło się to w przyjaźń. Co trening zderzaliśmy się kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy. Jak się z nim zderzało? Na początku nie było tak źle. Jest taka zasada, że jak duże drzewo jest miękkie, to nie uderza mocno o ziemię. Ale później, z wiekiem, jak zaczął się doszkalać technicznie i chodzić na siłownię, to różnica poziomów pomiędzy nim, a polskimi zawodnikami, była ogromna.
We Wrocławiu Babs przeżył wiele wyjątkowych chwil. Do mistrzostwa z 2007 dołożył potem jeszcze dwa – w 2011 i 2013 roku. Ten pierwszy finał pamięta wielu ówczesnych zawodników The Crew. Po raz pierwszy przyjechała wtedy telewizja, transmisja szła na żywo na kraj, wszystko było naprawdę nieźle opakowane.
– Poczuliśmy wtedy, że coś może drgnąć w tym naszym sporcie – wspomina Rosołek. – Doskonale obaj pamiętamy też finał w Warszawie, dwa lata później. Wróciliśmy do polskiej ligi po krótkiej banicji, zdobyliśmy mistrzostwo. Graliśmy na Stadionie Narodowym, na trybunach było ponad 20 tysięcy osób. Co jeszcze? Był też mecz Ameryka vs Europa, obaj w nim wystąpiliśmy. Trochę takich chwil by się znalazło.
Po 2013 roku Babs wyruszył do Niemiec. Tam zaczął zarabiać, ale tylko 500 euro miesięcznie, więc i tak musiał pracować. Później wrócił do Warszawy, a potem już poszło: testy w Niemczech, film z najlepszymi zagraniami, rozmowa z agentem i szalona podróż do USA, zakończona podpisaniem wstępnej umowy z Vikings.
Wtedy pozostało powalczyć o skład.
„Jesteś lepszy, ale on jest młodszy”
U Babatunde niemal wszystko się zgadzało. Szybko się uczył, miał doskonałe warunki do gry w futbol, po kilku miesiącach przygotowań dawał sobie radę z zawodnikami, którzy w amerykańskim systemie szkolili się właściwie od dziecka. Szybko wkuł teorię, zagrywkami wręcz wytapetował sobie ściany w hotelowym pokoju. Przykładał się do tego tak, jakby miało zależeć od tego jego życie.
W pewnym sensie zresztą zależało. Kontrakt z ekipą z NFL mógłby ustawić go na dekady, tym bardziej, gdyby w przyszłości wrócił do Polski. Choć pewnie wtedy nie miał tego w planach, w wywiadzie dla „Słowa Sportowego” opowiadał o warunkach w Stanach z pełnym zachwytem.
– W Polsce mieliśmy tak, że to jest fajne, przydałoby się, ale jest za drogie, tam nie liczy się strona finansowa, tylko funkcjonalna. My jako klub możemy mieć wszystko, więc nie bierzemy wszystkiego, ale tylko to, co działa. I jest sprawdzanie tego, co jest skuteczne. Kinezjotejpy? Byłem przekonany, że to świetna rzecz. Tam uważają inaczej. Komora hiperbaryczna też nie, bo naukowo udowodnione, że w czymś tam szkodzi. Jest za to bieżnia antygrawitacyjna, w meeting roomach mamy specjalnie wyprofilowane krzesła, aby kręgosłup się sam nastawiał, a w recover roomie są stoły z kompresorami, pomagającymi w szybszej odnowie. Dodam jeszcze, że sam pokój jest w kolorze niebieskim, bo podobno uspokaja, a telewizor jest kontrolowany głosem, abyś nie musiał wstawać. Wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach – mówił.
Podpisanie kontraktu z Vikings traktował jako zaszczyt. I próbował udowodnić, że zasługuje nie tylko na to, ale też na znalezienie się w ostatecznym, 53-osobowym składzie. A to nie taka łatwa sprawa, początkowo w Vikings było 90 gości, odpadało ich po kilku na kolejnych etapach selekcji. Po wszystkim zostaje jeszcze dycha, która trenuje z daną ekipą, i może wejść do składu w razie potrzeb.
Początkowo wiele osób w Stanach traktowało Babsa jak ciekawostkę. Bo był wielki, silny i z Polski, kraju dla futbolu amerykańskiego całkowicie egzotycznego, kojarzonego wtedy niemal wyłącznie za sprawą Sebastiana Janikowskiego. Z czasem jednak udowodnił swoją przydatność. Na treningach spisywał się świetnie, chwalili go trenerzy, zagrał w kilku przedsezonowych meczach. Ale to nie wystarczyło.
Odpadł na ostatnim etapie selekcji. W dużej mierze przez to, że był już dość stary jak na pierwszoroczniaka w NFL. Miał wtedy 27 lat.
– Trener Babsa nawet wskazał mu zawodnika i powiedział: „Stary, jesteś lepszy od tego gościa, ale on ma 23 lata i jest po college’u, ty nie. On gra w futbol od 10 roku życia, ty od 18. Dla nas wybór jest prosty – ty masz wyższy sufit, ale zanim go osiągniemy, to będziesz miał już 30 lat”. Tak go zwolnili. Ale i tak poświęcili mu chwilę, a w NFL często zwalniają bez wyjaśniania. Jemu przynajmniej wszystko wytłumaczyli – wspomina Rosołek.
Eksperci powtarzali, że gdyby tylko Babatunde był o trzy lata młodszy, prawdopodobnie dostałby się do składu. Znalazł się go w końcu tak blisko, jak tylko się da. Ale business is business. NFL nie wybacza, trzeba było się z tym pogodzić. Choć to nie tak, że nie było już żadnej nadziei na to, by w lidze jednak się znaleźć. Ostatecznie pojawiła się jednak inna opcja.
Mówi Rosołek:
– Były potem jeszcze dwie ekipy, które zgłosiły się po Babsa. Wtedy wszedł jednak do gry jego agent, który zaczął mu tłumaczyć, że tam będzie mieć 2-3 lata grania za kilkaset tysięcy dolarów. A istnieje też opcja z WWE, gdzie można być nawet 10-15 lat, więc niech sobie to wszystko przeliczy w głowie. Wiesz, jak jest, jak się goni marzenia, to się nie myśli o wieku. A jak już się te marzenia niemal ma, to się zaczyna to wszystko analizować.
Oferty z NFL, jak mówił sam Babs, były dla niego za mało konkretne. A te z mniejszych lig – nawet jeśli za Oceanem – go nie przekonywały. Ostatecznie wybrał więc nową drogę, odpuścił marzenie o NFL. Wydaje się, że była to mądra decyzja.
Amerykanie lubią show
– Czy coś mi po tym zostało? Tak, sporo strojów treningowych i meczowych (śmiech). A tak serio to zostało mi dużo wiedzy, zobaczyłem ten sport od zaplecza na najwyższym światowym poziomie. Kwoty, na które się z Vikings umówiliśmy, weszłyby w życie dopiero wraz z sezonem zasadniczym. Przywiozłem ze sobą wiele doświadczenia i to, że nie zagrałem ostatecznie w sezonie zasadniczym, nie oznacza, że moja pasja do futbolu umarła. Wręcz przeciwnie, wyjazd otworzył przede mną wiele możliwości i dał mi wiele kontaktów, które teraz będę wykorzystywał, by pomóc chłopakom w Polsce i dalej rozwijać ten sport. Tak że naprawdę nie żałuję czasu tam spędzonego – mówił w tamtym okresie Babs w rozmowie z Eurosportem.
Podstawową możliwością okazało się jednak… podpisanie kontraktu z WWE. W największej federacji wrestlingu zainteresowali się Babsem już wcześniej, gdy wystąpił w talk show Jimmy’ego Kimmela, gdzie na różne sposoby demonstrował swoją siłę. Jego rozmiary pasowały do ringu, bo w wrestlingu zawsze potrzebni są olbrzymi goście. Choćby po to, żeby ci mniejsi mogli kogoś pokonać po heroicznych bojach wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.
W dodatku Babatunde, co sam przyznawał, od zawsze lubił występować.
– Babs ma to w naturze. Zawsze miał takie parcie na kamerę, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Dobrze czuł się przed kamerami. W trakcie pandemii wystąpił nawet w filmie „Main Event”, którym zresztą początkowo się nikomu nie chwalił, bo nie wiedział, jak duża będzie jego rola. Tam grał złego gościa, a jego występ był pozytywnie oceniany. Dało się zauważyć, że coś tam grać potrafi – mówi Rosołek. I kontynuuje: – Pamiętam, że jakąś dekadę wcześniej ściągaliśmy sobie filmiki z WWE. W Polsce tego wtedy praktycznie nie było. Pooglądaliśmy, stwierdziliśmy, że ciekaw i że kiedyś sobie jeszcze zerkniemy. I to tyle, bo skoro brakowało tego w Polsce, to nie brało się wrestlingu aż tak na poważnie. Żeby to w pełni zrozumieć, trzeba wyjechać do Stanów, poczuć otoczkę tego show.
Ta otoczka jest, oczywiście ogromna. Najlepsi wrestlerzy zostają gwiazdami, często również Hollywood – jak John Cena czy The Rock. Postaci takie jak Hulk Hogan, Edge, Rey Mysterio czy The Undertaker znają całe Stany… i nie tylko. Z ostatnim z nich Babs zresztą miał okazję poćwiczyć, gdy podpisał umowę z WWE.
– Jeśli chodzi o rozwój mojego charakteru, osoby, którą chciałbym zaprezentować w ringu, a to, co robimy jest bardzo złożone, to mogę powiedzieć, że najwięcej dał mi The Undertaker. To legenda. Gdy ten gość wchodzi do budynku, to wszyscy wszystko rzucają. Nieważne, czy masz obiad na gazie, czy jesteś w trakcie fikołka. A on wybrał mnie… Powiedział: wskakuj do ringu. I zaczęliśmy trenować. Nie mogłem się nasycić tym, co do mnie mówi. Cały czas zadawałem pytania. Siedziałem pod tym drzewem i czekałem aż spadające jabłka uderzą mnie w głowę. Miałem z nim najlepszy kontakt – wspominał na Sport.pl.
W WWE zadebiutował po kilku miesiącach treningów. Wtedy na live evencie NXT – jednego z trzech brandów, obok RAW i Smackdown, pod którymi federacja wypuszcza swoje tygodniowe programy. NXT było wtedy (dziś nadal taką pozostaje, ale wpuszczono tam też nieco weteranów) raczej rozwojówką, przeznaczoną dla wrestlerów, którzy muszą się z tym wszystkim oswoić, a live eventy to w ogóle rzecz dla świeżaków. Nie są nigdzie transmitowane, jest na nich więcej luzu. Tam zbiera się doświadczenie.
Przez jakiś czas Babs testował też różne gimmicki – czyli role, które wrestler przybiera w ringu. Był afrykańskim „Królem Babatunde”, pełnił rolę swego rodzaju ochroniarza Lio Rusha, dużo mniejszego, bo mierzącego 168 cm wrestlera. Gdy debiutował w telewizji – na organizowanej w Arabii gali Greatest Royal Rumble – gimmicku właściwie nie miał. Po prostu potrzeba było dużego chłopa, który mógłby stanąć naprzeciw równie ogromnego Brauna Strowmana, bo Arabowie lubią podziwiać kupy mięśni. Babs się nadawał, więc mógł się pokazać.
Potem było EVOLVE, współpracująca z WWE mała federacja. I nagle przeskok do RAW, głównej tygodniówki, gdzie organizowano nowy, bardziej brutalny format walk – RAW Underground. Przeznaczony w dużej mierze dla wrestlerów, którzy normalnie stoją nieco w cieniu. Babs też się tam znalazł, jako „Dabba-Kato”. Z Undergroundu szybko co prawda zrezygnowano, ale Babatunde na RAW został, już jako Commander Azeez, czyli sidekick, pomocnik Apollo Crewsa, innego wrestlera, grającego wtedy rolę członka nigeryjskiej rodziny królewskiej.
Crewsowi pomógł wygrać pas interkontynentalny – mniej znaczący niż główne tytuły, ale wciąż prestiżowy. Często pojawiał się obok niego przy ringu, momentami sam do niego wchodził. Potem jednak jego rozwój zahamował, miał kilka miesięcy przerwy. Zresztą wpadł w tym czasie do Polski.
– Zrobiliśmy mu wtedy taką przyjacielską niespodziankę na urodziny. W konspiracji z jego żoną uznaliśmy, że spotkanie z przyjaciółmi sprzed lat będzie najlepsze. Zaprosiliśmy Babsa na trzyosobową kolację, a ostatecznie czekało tam obok restauracji ze stu znajomych – mówi Rosołek.
– Zawsze spotykamy się, gdy wpada do Polski. U Babsa w ogóle nie ma się takiego poczucia, że odbiła mu sodówka. Nigdy nie dał po sobie poznać niczego w tym rodzaju. Zawsze zresztą wiedzieliśmy, że to gość, którego fajnie było wypychać przed kamerę, bo miał flow i to czuł – dodaje Latoś.
Teraz Babs już wrócił do Stanów. I ponownie zaczął występować w telewizji, w NXT, do którego w międzyczasie trafił też Apollo Crews.
Co dalej?
Znów wchodzi do ringu jako Dabba-Kato, ale na wielkim ekranie za swoimi plecami po raz pierwszy ma biało-czerwone barwy. Wcześniej takie nosił co najwyżej na spodniach, ale był to niewielki akcent, ledwie widoczny w telewizji. Jako Polak dołączył do grona kilku związanych z WWE osób z naszego kraju. Bo wcześniej był choćby, w latach 70. i 80. Ivan Putski, znany nawet jako „Polish Power”. Najpierw zawodnik, potem trener, związany z wieloma przyszłymi legendami.
Polskiego pochodzenia był też Walter Kowalski, choć on w WWF (poprzedniku WWE) załapał się na końcówkę kariery. Ale w kolejnych trenował choćby Triple H’a, dziś jedną z najważniejszych postaci w całym WWE. To właśnie HHH zatrudnił Babatunde osiem lat temu. Dopisać można też takie postaci jak Beth Phoenix czy Rob Van Dam, a nawet słynnego Andre The Gianta, jeśli już szukamy naszych korzeni, a nie polskiego obywatelstwa.
Futbolowe szlaki przecierali z kolei wcześniej ludzie tacy jak Bill Goldberg, który przez kontuzję zakończył przygodę z NFL po kilkunastu meczach, a w świecie wrestlingu szybko został jedną z największych gwiazd. Babs raczej nie pójdzie jego śladami, bo to inny typ wrestlera, o zupełnie różnej od Aiyegbusiego budowie ciała.
Ale możliwe, że Polak jeszcze sporo osiągnie. Jak wspomnieliśmy – wielcy goście zawsze są w cenie, o ile tylko potrafią się „sprzedać” w ringu, zarówno aktorstwem, jak i tym, jak walczą. Z tym bywa różnie. Babs na razie sporo lat spędził na backstage’u, bez występów w TV. Ale ten rok może być przełomowy. Wiadomo już, że cała historia, którą opowiada, powinna prowadzić do jego starcia – najpewniej na dużej gali – z Apollo Crewsem.
Jeśli to on wyjdzie z niego zwycięsko, nabierze rozpędu. A gdzie go to zaprowadzi? Przekonamy się. W każdym razie akurat w WWE wiek nie jest przeszkodą. Babs ma aktualnie niespełna 35 lat. Jak na wrestlera to stosunkowo niedużo, spokojnie może utrzymać się w tym biznesie i przez kolejną dekadę, może i dłużej. A jeśli zechce – zostać w nim i później, w innych rolach. Nawet jeśli nie w WWE, to w mniejszych federacjach.
Możliwości ma mnóstwo. Już dawno minęły czasy, gdy ganiał po psich kupach za futbolową piłką. W Polsce dla wielu wciąż jest wyznacznikiem tego, że wychodząc z naszego kraju można zrobić niezłą karierę.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube/WWE