Trzynaście z osiemnastu klubów Ekstraklasy nie pozyskało dotąd więcej niż dwóch nowych zawodników. W świecie, w którym dla coraz większej liczby osób transfery są ciekawsze niż mecze, może to być dowód zaściankowości polskiej ligi. Ale przymusowa wstrzemięźliwość może też być okazją, by wreszcie przestać mieszać w kotle i przyjrzeć się temu, co się ma.
Podczas jednej z jesiennych rozmów kuluarowych, Ivan Djurdjević podzielił się pierwszymi wrażeniami z pobytu w Śląsku Wrocław. Wspomniał, że na klubowym korytarzu spojrzał kiedyś na zdjęcie grupowe sprzed trzech lat. “Wiecie, ilu zawodników z obecnej drużyny tam zobaczyłem? Piotrka Samca-Talara”. Dla serbskiego trenera tamta obserwacja stała się punktem wyjścia do ogólnych rozważań o sposobie budowania zespołów. “To jak z kobietami. Nie możesz całe życie sprawdzać, próbować, zastanawiać się, szukać innej. W końcu musisz się na jakąś zdecydować, postawić na nią i się tego trzymać.”. Przypomniałem sobie to porównanie, widząc listę zimowych transferów Śląska Wrocław, na której jedyne nowe nazwisko to powrót z wypożyczenia, a jedyny ubytek to wypożyczenie piłkarza mającego małe szanse na grę. Nawet jeśli do trzymania się ludzi, których miał jesienią, Djurdjevicia zmusiły okoliczności ekonomiczne, na pewno jest w stanie znaleźć pozytywy tej sytuacji.
ZIMA NISKIEJ AKTYWNOŚCI
Klub z Dolnego Śląska nie jest w braku zimowej aktywności osamotniony. Choć okno transferowe w Polsce formalnie otwarło się dopiero niedawno, w praktyce ruch w interesie mógł trwać już od zakończenia rundy jesiennej dwa i pół miesiąca temu. Tymczasem żaden nowy zawodnik nie podpisał też kontraktu z Górnikiem Zabrze, a maksymalnie jeden z Widzewem Łódź (Andrejs Ciganiks), Piastem Gliwice (Szczepan Mucha), Legią Warszawa (Tomas Pekhart), Wisłą Płock (Paweł Chrupałła) i Lechem Poznań (Dominik Holec). Po dwóch nowych graczy sprowadziły dotąd Warta Poznań, Lechia Gdańsk, Pogoń Szczecin, Raków Częstochowa, Stal Mielec i Zagłębie Lubin. To oznacza, że w okresie zimowym więcej niż dwóch nowych graczy zatrudniło tylko pięć ekstraklasowych klubów, czyli mniej niż 1/3 całej stawki.
TRENERZY MYŚLĄ KRÓTKOFALOWO
Jako że to transfery rozpalają dziś wyobraźnię kibiców, to o nich najwięcej się dyskutuje i poświęca najwięcej miejsca na serwerach, dla wielu to dowód słabości, biedy i zaściankowości polskiej ligi. To pewnie zresztą prawda. Nie ma wątpliwości, że gdyby wszystkie te powściągliwe kluby nie musiały się liczyć z kosztami, kupowałyby w zimie jak Anglicy. Niezależnie od porównań, jakich ich trenerzy używaliby w kuluarowych rozmowach. Juergen Klopp też na początku pracy w Liverpoolu ładnie mówił, że bardziej wierzy w trening niż transfery. Drużynę na miarę triumfu w Lidze Mistrzów zbudował jednak przede wszystkim, kupując (mądrze) graczy za setki milionów funtów. Każdy trener, jeśli tylko miałby taką możliwość, chciałby z dnia na dzień znaleźć się w szatni z lepszymi piłkarzami, lepiej rozumiejącymi jego założenia i dającymi szansę na osiągnięcie lepszego wyniku. To zrozumiałe.
NISKA SKUTECZNOŚĆ TRANSFERÓW
Tyle, że w przypadku polskich klubów to często szansa złudna albo krótkoterminowa. Z miejscem, jakie zajmują w europejskim łańcuchu pokarmowym i tak są skazane na szukanie na bardzo już przebranym rynku. Nawet w wielkim futbolu transfery nie dają gwarancji sukcesu (czy inwestycje Manchesteru City i Paris Saint-Germain dały im choć jedną Ligę Mistrzów, czy Chelsea, wydawszy pieniądze na lewo i prawo, z miejsca stała się kandydatem do walki o czołową czwórkę w Anglii, czy wielkie letnie zakupy pozwoliły Barcelonie wyjść z grupy Ligi Mistrzów?). Nawet tam, przy rozbudowanych sztabach rekrutacyjnych choćby 50% skuteczności transferowej jest trudne do osiągnięcia. Co dopiero w Polsce. Siłą rzeczy większość nowych ruchów służy tu tylko mieszaniu w kotle, nie realnemu podnoszeniu poziomu drużyn.
SZANSA Z BRAKU LAKU
Być może jeszcze trudniejsze realia ekonomiczne: wychodzenie z problemów czasu pandemii, rosnące ceny energii, inflacja, kłopoty finansowe samorządów, droższe raty kredytów, można więc potraktować jako szansę, by wreszcie spojrzeć na to, co kluby mają. By próbować rozwijać tych, którzy są na miejscu. Daniel Bielica w kadrze Górnika Zabrze był od 2018 roku. Wtedy też zadebiutował w lidze. By zostać numerem jeden, musiał jednak czekać pięć lat. Do czasu, aż miejsce zwolnią mu Martin Chudy, Grzegorz Sandomierski, Kevin Broll. W danym momencie pewnie każdy z nich był od niego minimalnie lepszy, siłą ogrania, doświadczenia. Lecz czy na tyle, by przez pięć lat odważniej na niego nie postawić, zwłaszcza że już przed trzema laty na wypożyczeniu w Warcie dawał sygnały, że może być ciekawym bramkarzem? Potrzeba było dopiero gorączkowego szukania oszczędności, by wreszcie, z braku laku, wskoczył między słupki. Bo to więcej niż pewne, że gdyby w Górniku znalazło się choć trochę grosza więcej, także teraz ściągnięto by tam kogoś, kto miałby bronić zamiast Bielicy.
WARTOŚĆ KRĘGOSŁUPÓW
Kogoś tego typu, wpuszczanego nawet na sztukę, da się znaleźć niemal w każdym klubie. W Cracovii nagle zadebiutowali w tym sezonie wcale już nie najmłodsi Michał Stachera i Kacper Jodłowski, dotąd tkwiący tylko w klubowych rezerwach. W Lechu czy Rakowie odkrywają, że lepszą informacją od jakiegokolwiek transferu jest przedłużenie kontraktu z Mickaelem Ishakiem czy Franem Tudorem. W Jagiellonii za największe zimowe wzmocnienie uznają odparcie zakusów na Marca Guala. Owszem, transfery mogą pociągnąć zespół, jak zrobili jesienią Davo z Wisłą Płock czy Said Hamulić ze Stalą Mielec. Tylko żadnego z nich już w Ekstraklasie nie ma. Naprawdę wartościowy w sensie sportowym okazuje się taki nabytek, który można utrzymać na wiele lat. Jak Jesusa Imaza w Białymstoku czy Flavio Paixao w Gdańsku. Warta Poznań potrafiła w ostatnich latach krótkofalowo trafić z transferami Makany Baku czy Franka Castanedy. Ale naprawdę stabilną pozycję w Ekstraklasie udało jej się zbudować dzięki stworzeniu stabilnego kręgosłupa — z Adrianem Lisem, Dawidem Szymonowiczem, Robertem Iwanowem, Mateuszem Kupczakiem, Janem Grzesikiem czy Adamem Zrelakiem. To, czy teraz wypali w Warcie Stefan Savić, może mieć dla jej kibica drugorzędne znaczenie. Ważniejsze, że oś drużyny jest niezmieniona. Jeden czy drugi transfer nie zachwieją jej konstrukcją.
NIECHCIANI WYCHOWANKOWIE
Według danych CIES Football Observatory Ekstraklasa jest na 22. miejscu wśród 30 najlepszych lig europejskich pod względem czasu gry wychowanków. To wynik minimalnie poniżej Premier League, która może przecież kupić, kogo tylko chce. Nawet jednak tam wychowankowie mogą liczyć na trochę więcej minut niż w Ekstraklasie, gdzie transfer na poziomie kilkuset tysięcy euro to już wydarzenie. Słowacy, którzy często przyjeżdżają potem do Polski, a ligę mają na zbliżonym poziomie, są europejskim liderem, bo tam wychowankowie stanowią 1/4 wszystkich zawodników. Nie chodzi o to, by nagle przechylić proporcje w drugą stronę, wszak ważniejsze od wpuszczania wychowanków jest ich lepsze szkolenie. Czasem jednak, zamiast od razu rozglądać się za kimś nowym, warto spojrzeć w kąt szatni, na zawodnika, który jest w niej od zawsze, ale nikt na niego nie zwracał uwagi. Nawet jeśli nie jest idealnym rozwiązaniem problemu, często jest wystarczająco dobrym. Żeby się o tym dowiedzieć, zwykle trzeba jednak dopiero obcięcia budżetu na nowego Hiszpana czy Portugalczyka. Albo nawet, bo nie chodzi wcale o sprawy narodowościowe, bardziej doświadczonego Polaka z innego klubu.
NIESTABILNE KADRY
Zawodnik spędza dziś w klubie Ekstraklasy średnio trochę ponad dziewiętnaście miesięcy, czyli półtora roku. To oznacza, że niemal wszędzie na zdjęciu grupowym sprzed trzech lat trenerzy dostrzegliby tylko nieliczne znane im twarze. Są oczywiście w lidze gracze absolutnie nie do zatrzymania. Oczekiwanie, że Michał Skóraś zostanie w Lechu jeszcze na kilku lat, a Szymon Włodarczyk przedłuży kontrakt z Górnikiem, to mrzonki. Jest jednak liczne grono takich, których nie trzeba za wszelką cenę wymieniać. Robi się to bardziej, żeby coś się działo, niż żeby realnie podnieść poziom zespołu. Wśród lig o największej stabilności kadr przodują oczywiście najbogatsze angielska, hiszpańska i niemiecka. Ale polską pod tym względem wyprzedzają także czeska, węgierska, duńska, szwedzka, słowacka czy ukraińska. W ekstraklasowych klubach czasem po prostu zbyt wiele się dzieje. Dla wielu najlepsze, co by się mogło zdarzyć, to zakaz transferowy na jakieś trzy okienka. Wtedy nagle trzeba by spojrzeć na graczy z rezerw, na wracających w wypożyczeń, na wiecznie niedocenianych zmienników, bo prostsze rozwiązania przestałyby leżeć na tacy.
Mam jednak wrażenie, że częściowo dzięki przymusowym okolicznościom, nawet bez zakazu transferowego liga i tak dostała szansę na bardzo ciekawy eksperyment. Trenerzy mieli do dyspozycji długi okres przygotowawczy, spędzony w dużej mierze z tymi samymi ludźmi, których mieli. Tym razem to bardziej od nich, niż od dyrektorów sportowych zależeć będzie, jak każdy zespół będzie wyglądał na wiosnę. Będzie więc można bardziej miarodajnie ocenić ich pracę.
BRAMKARZE Z DRUGIEGO SZEREGU
W niektórych klubach może z tego powodu dojść do pozytywnych zaskoczeń. Miedź Legnica potrzebowała bramkarza. W końcu ściągnęła takiego z przeszłością w Bundeslidze i w greckich gigantach. Ale na razie, patrząc na formę Mateusza Abramowicza (30 lat, 18 występów w Ekstraklasie), można się zastanawiać, czy Stefanos Kapino w ogóle wskoczy do bramki. Według statystyk firmy WyScout Abramowicz prowadzi w klasyfikacji liczby bramek, których udało się zapobiec danemu bramkarzowi na 90 minut gry. Na razie 30-latek może się pochwalić rewelacyjnym wynikiem +0,39, który oznacza, że średnio raz na niespełna trzy mecze chroni zespół przed utratą pewnej bramki. Wyprzedza w tej kwestii Bartosza Mrozka (wypożyczony z Lecha do Stali Mielec), Vladana Kovacevicia z Rakowa, Bielicę z Górnika i Filipa Bednarka z Lecha. To znamienne, że z pięciu bramkarzy stanowiących dla swoich klubów największą wartość dodaną, czterej jeszcze niedawno byli uznawani za zbyt słabych, by w nich bronić (Bednarek, Bielica i Abramowicz zaczynali sezon jako rezerwowi, Lech oddał Mrozka na wypożyczenie; pierwotnie trafił do Stali tylko dlatego, że dwaj pierwsi bramkarze mieli kontuzje). Z tego grona tylko Kovacević był ściągany od razu z myślą o zajęciu numeru jeden w hierarchii.
WIĘKSZA WIARA W TRENINGI
W tej samej Miedzi za kandydata do skreślenia uchodził Jurich Carolina, ale w zimie zaprezentował się na tyle dobrze, że wiosnę zaczął w podstawowym składzie. Podobnie jak Maxime Dominguez, dla którego klub szukał następcy, ale który w pierwszych meczach tego roku był najlepszym środkowym pomocnikiem legniczan i na razie zmieniali się tylko jego partnerzy w podstawowym składzie. W Cracovii przez całą zimę pytano, kogo klub ściągnie w miejsce kontuzjowanego Mathiasa Hebo Rasmussena. Ściągnął Janiego Atanasova, ale największym odkryciem zimy okazał się grający na tej pozycji Karol Knap. Obrona, po odejściu Mateja Rodina funkcjonowała przeciwko Górnikowi (2:0) pewnie jak jesienią także bez wpuszczania nowo pozyskanego Arttu Hoskonena, bo rolę jej lidera dobrze odegrał David Jablonsky, obecny w klubie od trzech i pół roku. Tego typu przykładów możemy w najbliższych tygodniach doświadczyć więcej. Dobrze by było, gdyby dzięki nim kilku trenerów też zaczęło bardziej niż w transfery, wierzyć w treningi.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Djurdjević: – Nie będziemy zabierać z publicznych pieniędzy na zawodników
- Lech chce gonić Raków, a nie daje rady Miedzi
- Dlaczego transfer Pekharta do Legii może wypalić?
fot. FotoPyk