Zamiast wojować z obcokrajowcami, narzekać na swój los i domagać się szacunku od wszystkich wokół, polskie środowisko trenerskie powinno się zastanowić, dlaczego właściwie szefowie największych miejscowych klubów i federacji, patrząc na miejscowy rynek, nie widzą dla siebie atrakcyjnych kandydatów. Bo jeśli jedyną refleksją będzie, że to, co zagraniczne, zawsze bardziej się Polakom podoba, problem będzie tylko się pogłębiał.
Efektem ubocznym kampanii poszukiwania nowego selekcjonera było ukazanie mentalnego muru, jaki wyrósł między polskimi trenerami a resztą świata. W mediach wypowiadali się przedstawiciele różnych szkoleniowych pokoleń, ale każdy gorliwie bronił tezy, że reprezentację powinien prowadzić Polak. Próbowali czasem używać merytorycznych argumentów przeciw obcokrajowcom, na przykład, że nie stawialiby na młodzież z polskiej ligi, chociaż 17-latek z Pogoni Szczecin grał na środku pomocy w meczu o wszystko u akurat u selekcjonera z zagranicy, nie z Polski. Wszystkie chwyty retoryczne można jednak sprowadzić do: „nie, bo nie”. Powinien być Polak i już.
PRZECIWSKUTECZNA OBRONA
Im bardziej ktoś próbował wojować w imieniu polskiej myśli szkoleniowej, jak Michał Probierz, który nie zauważa, że jego trwająca od lat medialna kampania wyrządza polskim trenerom więcej szkody niż pożytku, tym bardziej nasilała się wśród przeciwników zatrudnienia polskiego trenera niechęć do polskich trenerów jako takich. W wielu dyskusjach wszystkich wrzucano do jednego worka, jakby nie chcąc zauważyć, że polscy trenerzy to jednak dość niejednorodna wewnętrznie grupa, zawierająca zarówno Dawida Szulczka, jak i Jerzego Engela. Michała Probierza i Jana Urbana. Wojciecha Stawowego i Czesława Michniewicza. Franciszka Smudę i Marka Papszuna. Tylko dla kogoś o naprawdę złej woli wszyscy oni to w gruncie rzeczy ta sama osoba.
LUDZKIE HISTORIE TRENERÓW
Nakładem czasopisma „Asystent Trenera” ukazała się ostatnio na rynku bardzo ciekawa książka „Jestem trenerem (człowiekiem)”. Jej autor, Marcin Papierz, porozmawiał z ponad dwudziestoma polskimi trenerami z najwyższej półki (wśród przepytanych byli m.in. Waldemar Fornalik, Czesław Michniewicz, Antoni Piechniczek, Marek Papszun czy Marcin Brosz) i zaprosił ich do opowiedzenia osobistych historii. O tym, dlaczego zostali trenerami, jak sobie radzą z kryzysem, co uważają za najtrudniejsze w swojej pracy. To bardzo ciekawe wywiady, bo dające wgląd w życie wewnętrzne postaci od lat wykonujących ten bardzo trudny zawód. Autor we wstępie nawet nie ukrywał, że napisał tę książkę głównie, by walczyć z negatywnymi konotacjami, jakie niesie ze sobą hasło „Polska Myśl Szkoleniowa”. Chciał pokazać, że to nie są żadni nieudacznicy i ignoranci, ale ludzie świadomi, wykształceni, zdeterminowani i doświadczeni. Lektura tej książki faktycznie każe spojrzeć na polskich trenerów przychylniej, niż są ostatnio traktowani w mediach i przez kibiców.
MECHANIZM OBRONNY
Wszystko to, co dzieje się wokół polskich trenerów, wyzwoliło w tej grupie mechanizm obronny. Mają pełne prawo być sfrustrowani otaczającą ich rzeczywistością oraz tendencjami rynkowymi. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w grajdole, jakim była wówczas polska liga, siedzieli wszyscy razem: piłkarze, trenerzy i sędziowie. Pierwsi zaczęli się z niego wyrywać piłkarze. Najpierw najlepsi, później tylko dobrzy, teraz coraz częściej także średni. Wchodzący do ligi zawodnik traktuje ją tylko jako przystanek. Gra w niej ze świadomością, że jedna dobra runda może go wywindować do świata, który znał tylko z gier na konsoli. Ostatnie lata przyniosły wystarczająco wiele przykładów, że droga z Płocka, Krakowa czy Lubina do lepszego świata wcale nie jest daleka. Polscy zawodnicy mogą mieć świadomość, że jeśli będą naprawdę ciężko pracować, ktoś ich zauważy.
SĘDZIOWIE W LEPSZYM ŚWIECIE
Z sędziami długo było inaczej. Ciągnęła się za nimi fatalna opinia. Krzyczano o nich obraźliwe przyśpiewki na każdym stadionie. Uznawano za największe zło polskiej piłki. Ale to już minęło. Kiedy Szulczek powiedział jesienią, że sędziowie to najlepsze, co jest w polskiej lidze, nie pomylił się. Faktycznie, Ekstraklasę sędziują fachowcy z przewyższającego ją poziomu. To kwestia czasu, gdy trójka sędziowska, która przed chwilą prowadziła finał mistrzostw świata, czyli de facto została uznana za najlepszą w danym momencie na świecie, pojawi się na stadionie w Gliwicach czy Warszawie, by rozstrzygać, czy Slisz faulował Dziczka. Polscy sędziowie to jednak nie tylko Szymon Marciniak i jego asystenci. Mecze europejskich pucharów prowadzą też inni arbitrzy znani z polskich boisk. Bartosz Frankowski gwizdał jesienią w spotkaniu Bayernu Monachium w Lidze Mistrzów, Paweł Raczkowski rozstrzygał w meczu Manchesteru United w Lidze Europy, w fazie grupowej europejskich pucharów, czyli tam, gdzie polskich trenerów nie ma, jesienią byli też Daniel Stefański czy Krzysztof Jakubik. To naprawdę pokaźna grupa, która ma styczność z gwiazdami futbolu. Do tego Tomasz Kwiatkowski pracuje przy ważnych meczach, obsługując system VAR. Polscy sędziowie mają pełne prawo czuć się częścią międzynarodowego futbolu.
WYPIERANI Z POLSKIEJ CZOŁÓWKI
Polscy trenerzy jako grupa zawodowa zostali więc w polskiej lidze sami. A do tego coraz częściej i tutaj odbiera się im najbardziej atrakcyjne posady. Legię Warszawa, Lecha Poznań i Pogoń Szczecin, czyli trzy z czterech najsilniejszych aktualnie klubów prowadzą trenerzy zagraniczni. Coraz chętniej zatrudniani są tacy Polacy, którzy uczyli się fachu za granicą, jak Tomasz Kaczmarek, czy Bartosch Gaul, a do pracy w Zagłębiu Lubin przymierzany był jeszcze Bartosz Grzelak ze Szwecji. Mistrzostwo Polski po 2010 roku zagraniczni trenerzy zdobywali aż pięciokrotnie. Oczywiście, mieli łatwiej, bo zatrudniano ich w największych klubach. Ale to tylko potwierdza tezę, że nawet dla najbogatszych polskich klubów miejscowa myśl szkoleniowa przestaje być atrakcyjna.
OSTATNIE BASTIONY
Bastionem długo była reprezentacja, ale i to się zmieniło. Dwóch z trzech ostatnich selekcjonerów to obcokrajowcy. Choć wydawało się, że po ucieczce Paulo Sousy na kolejnego zagranicznego trenera nie będzie w narodzie zgody przez dekady, wystarczył rok z Czesławem Michniewiczem i większość opinii publicznej zaczęła tęsknić z innego świata. Polscy trenerzy, poza nielicznymi wyjątkami typu Skorża czy Papszun, jeszcze mogą liczyć na angaż w średnich i słabszych klubach, ale dla większości posady w Legii, Lechu czy reprezentacji są wyłącznie w sferze marzeń. Polskim trenerom jako grupie rynek w oczach się zawęża. Nic dziwnego, że wszelkimi sposobami starają się odwrócić trend i na obcych reagują wrogością.
PROBLEM NA STARCIE
W pewnym sensie można nawet przyznać, że polscy trenerzy poniekąd mają powody, by czuć się tratowani niesprawiedliwie. Zarzucanie im, że nie pracują za granicą, to zwykle cios poniżej pasa, bo w najsilniejszych ligach świata zatrudnia się w zdecydowanej większości trenerów pochodzących z raptem kilku nacji — Niemców, Anglików, Włochów, Hiszpanów czy Francuzów, czyli tych, którzy w ligach top 5 są miejscowymi, a także importowanych Holendrów czy Portugalczyków oraz przedstawicieli największych nacji z Ameryki Południowej lub Północnej, głównie tych, którzy mówią tym samym językiem, jaki jest dominujący w danej lidze. Kwestie językowe są nie do przecenienia. Austriakom czy Szwajcarom łatwiej wskoczyć do Bundesligi, Amerykanom do Anglii, a Chilijczykom do Hiszpanii niż Polakom czy Czechom. I nie ma to nic wspólnego z jakością szkolenia trenerów w tych krajach.
IMIGRANCI I BYLI PIŁKARZE
Jeśli pojawiają się przykłady trenerów spoza tego grona, zwykle dotyczą albo byłych piłkarzy, albo potomków imigrantów. Tak, Bośniak jest dyrektorem sportowym Bayernu Monachium, a Albańczyk Lazio, ale dostali te posady nie dlatego, że tak dobrze zarządzali klubami bośniackimi i albańskimi. Chorwat prowadzi Borussię Dortmund nie dlatego, że wcześniej odniósł spektakularny sukces w lidze chorwackiej, a Węgier trenował Herthę Berlin nie dlatego, że działaczom zaimponowała jego praca w Haladasie Szombathely. Z mniej więcej tego samego powodu w Niemczech pracował niedawno Irańczyk, a w Serie A Serb. Pytania, dlaczego polskich trenerów nie ma w ligach top 5, można zadawać Tomaszowi Wałdochowi, Włodzimierzowi Lubańskiemu, Jerzemu Gorgoniowi czy nawet Tomaszowi Kaczmarkowi, który prowadził kluby w trzeciej lidze niemieckiej i gdyby prowadził je lepiej, być może dostałby szansę w Bundeslidze. Ale trenerzy z Ekstraklasy są niewłaściwymi adresatami pretensji.
PROFILOWA FUTURYSTYKA
Pavel Vrba wykonywał świetną pracę w Viktorii Pilzno i szczytem jego zagranicznej kariery była praca w Łudogorcu Razgrad. Jindrich Trpisovsky docierał ze Slavią Praga w pucharach naprawdę daleko, ale nikt się o niego nie bije. Dnipro Myrona Markewicza grało w finale Ligi Europy. W jakim klubie lig top 5 zatrudniono Myrona Markewicza? Tak wygląda rynek. Być może kiedyś ktoś odkryje, że takie ograniczanie się to odcinanie wielu potencjalnie bardzo dobrych kandydatów, być może w przyszłości profilowanie trenerów zajdzie tak daleko, że faktycznie komuś w Brighton wyjdzie, że idealnym następcą Grahama Pottera byłby Papszun, ale razie to futurystyka. Nie dzieje się to ani w Polsce, ani tak naprawdę nigdzie.
MIEJSCOWA RYWALIZACJA
Ma też rację Probierz, mówiąc, że zagraniczni trenerzy w polskiej lidze osiągali sukcesy ewentualnie tylko wtedy, gdy prowadzili największe kluby. A i to nie zawsze. Nenad Bjelica nie był w stanie zdobyć z Lechem mistrzostwa, Peter Hyballa nie prowadził Wisły Kraków lepiej niż Artur Skowronek, Joan Carrillo, Iwajło Petew, Kiko Ramirez, czy Gino Lettieri też nie dokonali jakichś epokowych rzeczy. Byli w stanie zrobić mniej więcej to, co w danym miejscu, z jego wszystkimi ograniczeniami, byliby w stanie też zrobić różni polscy trenerzy. W bezpośrednim starciu z tymi, którzy do nas trafiają, by prowadzić kluby ze zbliżonego poziomu, ekstraklasowi trenerzy niekoniecznie odstają. Co prowadzi Probierza do absurdalnego wniosku, że gdyby dostał Barcelonę, też by nie odstawał od trenerów, którzy prowadzą Barcelonę. Po prostu ci zagraniczni trenerzy, którzy do nas trafiają, też nie są z pułapu najwyższych lig w swoich krajach. To, że czołowi polscy trenerzy nie odstają od trzeciorzędnych hiszpańskich, nie oznacza, że nie odstawaliby od czołowych hiszpańskich.
TRUDNY RYNEK
Nie mają więc polscy trenerzy na rynku lekko. W żadnym innym kraju nie mówi się po polsku, przez co nie mamy naturalnego rynku, na którym chętnie by nas zatrudniano, nie jesteśmy wielką nacją piłkarską, a wielkie nacje piłkarskie nie zatrudniają trenerów z małych nacji piłkarskich, o ile wcześniej nie byli tam uznanymi zawodnikami. Warto jednak na moment zatrzymać się na barcelońskiej tezie Probierza, bo na jej przykładzie widać, że obrażanie się na rzeczywistość to najprostsza droga do tego, by sytuacja jeszcze się pogarszała.
PROBIERZ W BARCELONIE
Wyobraźmy sobie, że Joan Laporta zwariował, wyrzucił Xaviego i w jego miejsce zatrudnia Michała Probierza, bo przecież dogadałby się z Robertem Lewandowskim. W jaki sposób Probierz przywitałby się z kibicami Barcelony i mediami zgromadzonymi na konferencji? Po polsku? Złośliwości na bok, zna przecież języki obce. A więc po niemiecku, rosyjsku, albo po angielsku? Ale przecież Barcelonę prowadzi się po hiszpańsku. Gdyby Probierz przyszedł na pierwszą konferencję i zaczął odpowiadać na pytania po niemiecku, z miejsca byłby na straconej pozycji. Podobnie byłoby w szatni. Nie, Probierz nie poradziłby sobie w Barcelonie. Przegrałby sprawę na pierwszej konferencji prasowej, jeszcze zanim zdążyłby dojść do kwestii merytorycznych. A tak naprawdę przegrałby ją jeszcze wcześniej, w momencie, gdyby zadzwonił do niego Laporta i zaprosił do siebie na rozmowę.
DAĆ SOBIE SZANSĘ
Probierz jest w tej kwestii tylko przykładem i to nawet nie najbardziej jaskrawym, bo on przynajmniej mówi w jakichś obcych językach. Jednak bardzo często polscy trenerzy potrafią jedynie narzekać, że nie daje się im szans za granicą, jednocześnie nie będąc do niej przygotowanym w tak podstawowej kwestii, jak język, który jest przecież podstawowym narzędziem trenera. Jeśli ktoś chce prowadzić klub, musi wypowiadać się w obcym języku na tyle swobodnie, by na konferencji prasowej precyzyjnie wyrazić myśli, móc przeprowadzić rozmowę indywidualną z zawodnikami, zagadnąć kibiców na treningu. Ilu polskich trenerów może z czystym sumieniem powiedzieć, że jest w tym momencie gotowych na telefon z Serie A, Bundesligi, Premier League, Ligue 1 czy La Liga? Czesława Michniewicza przymierzano kiedyś w mediach do Dundee czy Sunderlandu, ale ciekawe, w jaki sposób miałby je poprowadzić, bo chyba nie przy pomocy Kamila Potrykusa jako tłumacza? Jeśli Bob Bradley, Amerykanin, już na wstępie spalił kiedyś podejście do Swansea, bo powiedział „soccer” zamiast „football”, to czy polskiemu trenerowi nie wymknęłaby się jakaś wstydliwa nieścisłość?
Wielu trenerów już w przedbiegach odpada z tego powodu nie tylko w kontekście pracy za granicą, ale nawet choćby w sztabie reprezentacji Polski przy zagranicznym selekcjonerze. Szulczek mówił jesienią w Lidze+Extra, że on i jego sztab uczęszczają na zajęcia z języka angielskiego, bo zawodnicy w ankietach zwrócili uwagę, że lepsza znajomość tego języka przez trenerów ułatwiłaby im komunikację. To chwalebne. Ale skoro tak jest w sztabie najmłodszego trenera w lidze, co dopiero mówić o starszym pokoleniu. Wielu nie jest gotowych nawet w tak prozaicznej kwestii.
JĘZYKOWE BRAKI
To bujda, że język futbolu jest uniwersalny. Kluby z największych lig prowadzi się w miejscowych językach. Thomas Tuchel zrobił na szefach Paris Saint-Germain świetne pierwsze wrażenie, na rozmowie rekrutacyjnej płynnie mówiąc po francusku. Pep Guardiola, nawet on, czuł się w obowiązku na tyle nauczyć się niemieckiego, by na pierwszej konferencji prasowej w Bayernie Monachium władać lokalną mową. Xabi Alonso w Bayerze Leverkusen też próbuje, choć akurat on pewnie by nie musiał. Jest w końcu Xabim Alonso. To prawda, że sama znajomość języka nie zagwarantuje nikomu pracy w czołowych ligach. Rynkowe uwarunkowania się nie zmienią. Ale przynajmniej da kilka procent szans. Pozwoli podczas stażu w danym miejscu złapać lepsze kontakty. Może pokazać trenerowi swoją wiedzę. Może zasiać w nim ziarno, że warto byłoby kogoś takiego wziąć na swojego asystenta. Język to początek, dlatego polscy trenerzy odpadają w przedbiegach. Od zawodników wymaga się, nie wiadomo czego, wyłapuje się ich nieodpowiedni akcent, czy śmieje do rozpuku z przejęzyczeń w telewizji klubowej. Ale jednocześnie ich trenerzy często nie wypadliby przed kamerą lepiej, lecz są pierwsi do narzekania, że nikt im nie daje szans.
ZMARNOWANE SZANSE
Są jednak nieliczni, którzy gdzieś za granicą dostawali szanse i też niespecjalnie sobie pomogli. Wspomniany Probierz dostał angaż w lidze greckiej, ale zrezygnował po dwóch miesiącach, gdy nie dostawał pieniędzy i wyjechał, nigdy później nie otrzymując tam szansy. Jan Urban jako trener Osasuny Pampeluna znacznie częściej przegrywał, niż wygrywał. Franciszek Smuda w 2. Bundeslidze wygrał jeden mecz na piętnaście. Kiedy już ktoś dostawał pracę we w miarę poważnym zagranicznym klubie, zwykle nie robił nic, by dostać na danym rynku drugą szansę. I to też powód, by sądzić, że trenerzy po części sami są sobie winni swojej trudnej sytuacji.
ZMIANA PUŁAPU MYŚLENIA
By cokolwiek się zmieniło, potrzebna byłaby zmiana pułapu myślenia trenerów. Młodzi zawodnicy jako nastolatkowie marzą o grze w Realu Madryt czy Barcelonie. Ich szczytem marzeń nie jest już Ruch Chorzów czy Legia Warszawa. Młodzi sędziowie też będą traktować Ekstraklasę jako szczebel rozwoju kariery, ponad którym są europejskie puchary czy wielkie turnieje. Dla młodych trenerów szczytem marzeń jest Legia, Lech czy ewentualnie reprezentacja. Nie tylko Reale i Barcelony, ale nawet Eibary i Girony są kompletnie poza ich horyzontem myślenia. Świat nie stawia dziś granic. Można także w Polsce spróbować postawić sobie za cel prowadzenie klubu w Bundeslidze. Kto wcześnie zacząłby pracować w tym kierunku, kto do perfekcji opanowałby język, od podszewki znał tamtejsze ligi, jeździł do Niemiec na staż za stażem, wyrobił sobie multum kontaktów na tamtejszym rynku i zaczepiłby się u niemieckiego asystenta w Polsce, ten nie miałby żadnej gwarancji, że kiedyś zatrudni go Dortmund albo choćby Bochum, ale przynajmniej dałby sobie na to jakąkolwiek możliwość. To chyba lepsze rozwiązanie niż narzekanie, że polscy trenerzy nie dostają szansy i się ich nie docenia.
INSPIRUJĄCE DROGI
Książka Papierza przedstawia ludzi, którzy przeszli bardzo długą drogę. Z poświęceniem wyszukiwali materiały szkoleniowe, by czegoś się dowiedzieć. Chwytali się każdej okazji, by zdobyć jakiś cenny kontakt. Poświęcali czas, pieniądze, nierzadko życie rodzinne, by zacząć utrzymywać się z piłki. Na poziomie osobistym to niewątpliwie inspirujące historie, których trudno nie podziwiać. Jednocześnie jednak sprawiają wrażenie, jakby dotarłszy do Ekstraklasy, osiągnęli wszystko, co się dało i teraz oczekują uznania oraz poklasku. Tymczasem na Ekstraklasie okrutny i konkurencyjny świat zawodowego futbolu się nie kończy. Tak, każdy ekstraklasowy sędzia i piłkarz musiał na swojej drodze pokonać tysiące konkurentów, by znaleźć się w najwyższej lidze. Ale będzie musiał pokonać jeszcze tysiące, by znaleźć się w ligach top 5 czy w Lidze Mistrzów. Piłkarza Zagłębia Lubin, który z zapałem opowiadałby, ile poświęceń kosztowało go założenie koszulki „Miedziowych” i który domagałby się z tego tytułu umieszczenia go w reprezentacji Polski albo rozpowiadałby, że gdyby mu dać szansę w Barcelonie, to by sobie poradził, słusznie uznano by za śmiesznego, nawet jeśli założenie koszulki „Miedziowych” faktycznie wymagało przebycia długiej drogi.
EKSTRAKLASA JAKO POCZĄTEK DROGI
Z trenerami jest całkiem podobnie. Zasługują na szacunek za to, że zdołali się przebić do polskiej elity. Ale na globalnym rynku to dopiero początek, a nie koniec rywalizacji. Być może warto spróbować popracować w mniejszej wygodzie i za mniejsze pieniądze w słabym klubie ligi czeskiej czy słowackiej, by kiedyś dostać pracę w Slavii czy w Viktorii Pilzno. Być może, gdy Grecy nie płacą, warto spróbować przeczekać trudny moment i wyrobić sobie markę na danym rynku. Być może, skoro nie ma się szans na pracę w pierwszej drużynie Mainz, spróbować ubiegać się o posadę w drużynie Mainz do lat 17, bo będąc na miejscu, łatwiej pokazać się na miejscowym rynku. Im szybciej polscy trenerzy to zrozumieją, tym większą mają szansę na to, że ktoś ich doceni. A stosunek, z jakim niektórzy z nich wyrażają się o obcych, nie świadczy, wbrew temu, co mówią, o ich pewności siebie, lecz o kompleksach. Kto jest autentycznie pewny siebie i swojego warsztatu, korzysta z okazji, gdy może się czegoś nauczyć od przedstawiciela innej kultury piłkarskiej, a nie traktuje go z miejsca jak kogoś, kto przyszedł mu zabrać miejsce. To najwyższy czas na refleksję, dlaczego prezesi największych polskich klubów i federacji, rozglądając się po lokalnym rynku, nie widzą nikogo, komu mogliby powierzyć drużyny. Bo jeśli jedyną refleksją będzie, że „nam Polakom zawsze zagraniczne wydaje się lepsze”, problem będzie się tylko pogłębiał.
Fot. FotoPyK
Więcej o polskich trenerach: