Wiecie, jak jest. Po meczu ze Słowenią byliśmy zniesmaczeni tym jak zagrali Polacy. Po wygranej z Arabią Saudyjską nie mieliśmy zbyt wielu powodów do radości, bo zwycięstwo było wymęczone i mało brakowało, by Biało-Czerwoni nawet nie awansowali do dalszej fazy rozgrywek. Ale jednak serce chce wierzyć, że może stać się cud. Jak w 2009 roku, gdy sytuacja też była już właściwie beznadziejna, a Polacy ostatecznie wyszli z grupy i wywalczyli medal mistrzostw. Dziś jednak Hiszpanie pozbawili nas złudzeń. Choć pod wieloma względami graliśmy lepiej niż w ostatnich dwóch spotkaniach.
Jako że przed naszym meczem Francja miała już na koncie sześć, a Słoweńcy cztery punkty, Polacy wiedzieli, że właściwie tylko wygrana przedłuży im szanse na to, by zagościć w ćwierćfinale. Ćwierćfinale, o którym sami nasi zawodnicy mówili jeszcze kilka tygodni temu, że jest ich celem i marzeniem na ten turniej. Jasne, losowanie, jakie im się trafiło, było bardzo trudne. Ale wszyscy podkreślali, że to się da zrobić. Potrzebna była odrobina szczęścia i kilka dobrych meczów. Po pierwszej fazie grupowej proporcje nieco się tu jednak zmieniły. Owszem „kilka dobrych meczów” zostało. Tyle że z odrobiny szczęścia zrobiła się go cała masa.
Cóż, dzisiaj tego właśnie szczęścia zabrakło. Choć nie tylko jego – powiedzmy sobie to bowiem wprost: Hiszpanie grają od nas lepiej, skuteczniej, mają więcej wypracowanych schematów i po prostu lepszych szczypiornistów. Nie da się z nimi wygrać bazując na indywidualnych przebłyskach liderów i mając problemy ze skutecznością. Inna sprawa, że na dwóch poprzednich wielkich imprezach przegrywaliśmy z tą ekipą tylko jedną bramką. Więc gdyby Biało-Czerwoni zagrali idealne spotkanie, to Hiszpanie byliby w ich zasięgu.
Trudno było jednak zakładać, że taki idealny mecz uda się podopiecznym Patryka Rombla rozegrać. Nie po tym, co nasi reprezentanci pokazali w poprzednich dniach. Zresztą nawet po trybunach było widać, że wielkiej wiary nie ma – sporo miejsc w krakowskiej Tauron Arenie pozostało pustych, a doping momentami mocno przycichał. I to mimo tego że pierwsza połowa w wykonaniu naszych zawodników była naprawdę solidna.
Ba, momentami Biało-Czerwoni grali tak, że aż chciało się temu przyklasnąć. Rywalom bramkę za bramką rzucał Szymon Sićko, sto procent swoich możliwości pokazywał Michał Olejniczak, ale prawdziwą przemianę było widać w defensywie. Z obroną mieliśmy ogromny problem, zwłaszcza w starciu ze Słowenią, gdy rywale raz po raz przedzierali się środkiem właściwie bez wysiłku. Dziś Hiszpanie musieli się naprawdę solidnie napracować nad tym, by dotrzeć do bramki. W dodatku w tej stanął tym razem Mateusz Kornecki, który w poprzednich meczach nie grał. I zanotował naprawdę solidne wejście między słupki, odbijając kilka trudnych piłek.
Nawet kiedy Polacy zanotowali gorszy fragment i z 10:11 zrobiło się 11:15, nadal walczyli i harowali. Piotr Jędraszczyk notował świetne wejście i odważnie wchodził między obrońców rywali. Dobrze prezentował się też Jan Czuwara, który wyszedł w pierwszej siódemce (w miejsce Przemysława Krajewskiego). W połączeniu ze świetną pracą w tyłach dało to taki efekt, że do przerwy przegrywaliśmy tylko jedną bramką – 15:16.
I wtedy do podopiecznych Patryka Rombla jakby dotarło, że mogą wygrać. A wraz z tą świadomością pojawiły się też nerwy, które po przerwie odegrały decydującą rolę.
Już w pierwszych akcjach drugiej połowy popełniliśmy dwa proste błędy. Maciej Gębala zanotował faul w ataku, a potem Olejniczak nie porozumiał się dobrze z Arkadiuszem Morytą. Hiszpanie natychmiast z tego skorzystali i odskoczyli na kilka trafień, ale… wcale nie tak dużo. Polacy po przerwie rzucili bowiem ledwie dwie bramki w piętnaście minut(!), a mimo tego przegrywali tylko czterema trafieniami – 17:21. Niestety, w tym okresie dało się też zauważyć, że po prostu nie potrafią grać w przewadze. Ilekroć mieli więcej graczy w polu, to bramek nie zdobywali.
Ostatecznie Biało-Czerwoni i tak mieli swoje szanse na to, by jeszcze powalczyć. Tyle że w kluczowych momentach przebudził się jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) bramkarz świata – Gonzalo Perez de Vargas. A gdy wszedł na swój normalny poziom, to naszych reprezentantów zatrzymywał właściwie przy każdym możliwym rzucie. Nawet z karnych nie zawsze udawało nam się trafić do bramki.
Polskich zawodników na moment obudziło jeszcze ponowne wejście Jędraszczyka, który nic nie robił sobie z renomy rywali i w świetnym stylu dorzucił dwie bramki. W obronie też trwała walka, nawet pomimo wykluczenia Patryka Walczaka (wyleciał z czerwoną kartką). Straty w pewnym momencie zostały zniwelowane do ledwie dwóch trafień (22:24), ale Hiszpanie, opierając się na swoim doświadczeniu, spokojnie doprowadzili sprawę do końca. Kilka razy skarcili nas ze skrzydła, do tego swoje dołożył Vargas i skończyło się 27:23 dla nich.
Polacy w momencie, gdy wybrzmiała końcowa syrena, stracili szansę na grę w ćwierćfinale. Pozostało im tylko zatrzeć złe wrażenie i powalczyć z Czarnogórą oraz ograć Iran. Jeśli w obronie zagrają jak dziś, a w ataku lepiej – mogą wygrać oba te mecze (a z Iranem wręcz powinni niezależnie od wszystkiego). I warto byłoby to zrobić, choćby po to, by dać trochę radości fanom.
Fot. Newspix