Reklama

„Bałam się, że po igrzyskach nie wrócę już na lód, dlatego dziś biorę to, co mi da los”

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

09 stycznia 2023, 14:36 • 15 min czytania 3 komentarze

Na początku lutego ubiegłego roku cała sportowa Polska żyła sprawą Natalii Maliszewskiej. Polska łyżwiarka, specjalizująca się w short trackowym biegu na 500 metrów, została pozbawiona szansy walki o medal olimpijski w Pekinie przez pozytywne wyniki testów na koronawirusa. Co ważne, kilka testów dało niejednoznaczny rezultat, a chińska skala zakwalifikowania wyniku do pozytywnych była bardziej restrykcyjna od europejskiej. Z Pekinu Natalia powróciła zdewastowana psychicznie. Następnie zaczęła trudną walkę o powrót zarówno na lodowisko, jak i po prostu – do normalnego funkcjonowania.

„Bałam się, że po igrzyskach nie wrócę już na lód, dlatego dziś biorę to, co mi da los”

O drodze jaką przeszła w 2022 roku. Dlaczego pierwsze miesiące po igrzyskach może porównać do sportowej żałoby? Jak długo człowiek może trwać w takim stanie? Co najbardziej pomogło jej w dojściu do dawnej dyspozycji? I dlaczego zdecydowała, by do sezonu przygotowywać się w Kazachstanie? Z zawodniczką której sponsorem jest Totalizator Sportowy, porozmawialiśmy na kilka dni przed jej startem na mistrzostwach Europy w short tracku, które odbędą się w dniach 13-15 stycznia w Gdańsku.

SZYMON SZCZEPANIK: Pozwól, że zaczniemy od tego, co działo się niemalże rok temu, a raczej co było po tym, jak odebrano ci szansę na medal igrzysk.

NATALIA MALISZEWSKA: Oczywiście, aczkolwiek uprzedzam że mam postanowienie noworoczne by w rozmowach nie wracać do konkretnych momentów z Pekinu. Chciałam po prostu zakończyć 2022 rok. A co za tym idzie, również rozmowę o igrzyskach, bo mówiłam na ten temat przez dziesięć miesięcy, chyba już wystarczy. Rozmawiałam na ten temat również z moją panią psycholog – muszę nauczyć się mówić, że to przeszłość i nie chcę rozmawiać na ten temat. Dziś już raz mi się to udało, chociaż źle się z tym czułam, bo pani redaktor bardzo mnie naciskała. Jednak co mogę stwierdzić, to że nie wyszłabym z tej sytuacji, gdyby nie pomoc osób trzecich.

Czy stan w którym się znajdowałaś można określić jako depresyjny?

Reklama

Myślę że tak, chociaż nigdy nie miałam spotkań z psychoterapeutą. To była taka moja sportowa żałoba. Wpadłam w identyczny schemat zachowań, które przeżywałam raz za razem. Moja psycholog również mi mówiła, że kiedy później analizowała, jak to wszystko wyglądało, jak razem to przeżywałyśmy i następnie powoli z tego wychodziłam… powiedziała mi: „Natalia, tego nie da się inaczej opisać, to była żałoba”. Stany odrzucenia, potem próba akceptacji – wszystko przebiegało zazwyczaj tak jak wtedy, kiedy umiera bliska ci osoba. Dla mnie wtedy umarły moje cele i marzenia.

Jak długo wychodzi się z tego stanu?

To indywidualna kwestia każdego człowieka. Wszystko zależy od tego w jakim środowisku się znajdujemy, czy nam ktoś pomaga. Kiedy teraz o tym myślę, to widzę, jak dużo rzeczy mam jeszcze nieprzepracowanych w swoim życiu. Dopiero moja psycholog zaczęła je ze mnie wyciągać. To ponownie uświadomiło mi, jak ważna jest rola psychologa. Nie tylko w sporcie, ale w życiu każdego człowieka – zarówno kiedy mamy dobre sytuacje, ale też kiedy mamy te złe i potrzebujemy wsparcia.

A ty osobiście uważasz, że masz to wszystko już za sobą?

Myślę, że gdyby nie Martyna – moja psycholog – to sama zamiotłabym tę sprawę pod dywan. Wydawałoby mi się, że wszystko jest okej, ale to byłyby tylko pozory. Dzięki niej czułam, że po kilku miesiącach zaczęłam powoli wracać. To że w ogóle przystąpiłam do obecnego sezonu, to w dużej mierze jej zasługa. Zatem wyjście z tego stanu żałoby, o którym mówiłam, w moim przypadku trwało około trzech miesięcy.

Reklama

A czy zażegnałam wszystko do końca? Rozmawiałyśmy o tym. Na pewno kiedy ktoś będzie pytał o Pekin, będzie mi się robiło przykro. Ale takie emocje są normalne, bo tamte wydarzenia wywołały we mnie bardzo dużo napięcia i były dla mnie ważne. Podobny smutek odczuwamy, kiedy wspominamy o zmarłej osobie, jednak z drugiej strony wiemy, że jesteśmy już poza tą śmiercią. Staramy się żyć dalej. Więc ten temat wciąż mnie porusza, ale zaczynam o nim myśleć na zasadzie – okej, to się wydarzyło, muszę iść do przodu.

Porozmawiajmy o być może trochę przyjemniejszych wspomnieniach z Pekinu. Wspomniałaś o tym, że ciężko byłoby pozbierać się bez wsparcia osób trzecich. Domyślam się, że najbliżsi również pomogli ci ponownie stanąć na nogi. Jak w Pekinie zareagowałaś na wyniki Piotra Michalskiego, który prywatnie jest twoim narzeczonym? Przypomnijmy, że Piotr wywalczył piąte i czwarte miejsce w łyżwiarstwie szybkim na dystansach 500 i 100 metrów. Do medalu zabrakło mu odpowiednio trzech i ośmiu setnych sekundy. Zastanawiam się, czy te rezultaty były dla ciebie pocieszające, czy jednak gdzieś powstał niedosyt, że zabrakło tak niewiele do upragnionego krążka?

Byłam wtedy strasznie rozwalona psychicznie swoją sytuacją. Pojechałam zobaczyć starty Piotra i nie zastanawiałam się nad tym, jak one na mnie wpłyną. Ale po występach byłam z niego cholernie dumna. Z jednej strony nie powinnam brać cudzych osiągnięć lub niepowodzeń pod kątem tego, co mi się wydarzyło. Ale z drugiej strony myślałam – gościu, to jest twój życiowy wynik. Spośród polskiej ekipy łyżwiarskiej, nikt nie był tak blisko medalu jak on. Pomimo tego, że to jest czwarte miejsce, to uważam je za sukces, z którego wszyscy musimy się cieszyć. Nie możemy mówić o takim wyniku jak o porażce. A takie słowa też słyszałam i nie cierpię, kiedy ktoś tak mówi. Tymczasem Piotr otrzymywał pytania czy to sukces, czy porażka. Wtedy człowiek zaczyna się zastanawiać – kurczę, było blisko medalu, to może jednak porażka? A moim zdaniem to niesamowity sukces.

Kiedy tam byłam i to widziałam, to powiem szczerze, że byłam niesamowicie zniszczona psychicznie. Gdy czekałam na wyniki końcowe, to myślałam że zemdleję. W pewnym momencie usiadłam, zaczęłam płakać i wszystko zaczęło ze mnie wychodzić. Ale byłam z niego bardzo dumna. Domyślam się, że w nim też była ta sportowa złość, ale z drugiej strony ogromnie cieszył się z tego wyniku. Zazdrościłam mu tego, że mógł tam być i walczyć o medal, ale była to sportowa, pozytywna zazdrość. Zazdroszczę mu, że był tak blisko, bo ja nawet nie miałam okazji spróbować.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Piotr Michalski (@iampiotrmichalski)

Sytuacja z Pekinu mogła czegoś cię nauczyć czy raczej podchodzisz do niej na zasadzie „było, zapominam”.

Zapominam, nie chcę do tego wracać. Ale z drugiej strony, z każdym dniem i nowymi sytuacjami które mi się przytrafiają, uświadamiam sobie jak silną głowę sobie wypracowałam. Na przykład trzy tygodnie temu chorowałam, przez tydzień leżałam z gorączką. Nie trenowałam, a wciąż potrafiłam wystartować w Pucharze Świata i zdobyć srebrny medal na 500 metrów. Jak złe by nie było to, co wydarzyło się na igrzyskach, tak czuję, że teraz stworzyłam sobie bardzo silną tarczę ochronną. To coś nad czym wielu zawodników bardzo długo pracuje. Ja to już posiadam.

Co najbardziej pomagało ci w dojściu do dawnej formy?

Największą rolę odegrała zdecydowania psychika, nic więcej. Wiedziałam, że jak moja głowa nie będzie dobrze pracowała, to moje ciało również zawiedzie. I tak było. Dlatego zaczęłam sezon wtedy, kiedy sama tego chciałam, na swoich warunkach. Kiedy było mi gorzej, to starałam się kontrolować ten stan. To było kolejne doświadczenie, które pokazało mi, że warto słuchać swojego ciała oraz intuicji. Wielu ludzi nie potrafi tego robić, bo sami sobie nie wierzą. A przecież my sami siebie znamy najlepiej.

A jak minęły ci przygotowania do tego sezonu? Czy coś zmieniłaś w porównaniu do poprzednich lat?

Pojechałam do Kazachstanu. Pomyślałam sobie, że chcę zmienić otoczenie, stąd wybrałam taki kierunek. To w tamtym momencie było dla mnie bardzo ważne – zmiana otoczenia, ludzi, środowiska i lodowiska. Chciałam dać sobie czas na to, by zrobić coś innego. Nie jeździć cały czas w lewą stronę w miejscach, gdzie byłam już wiele razy i gdzie już po prostu nie chce mi się jeździć. Pojechałam tam, gdzie chciałam, do wspaniałych ludzi. Kazachska kultura jest niesamowita, przyjęto mnie tam z otwartymi ramionami. Naprawdę czułam się tam jak jedna z nich, bardzo dobrze mnie traktowali. Kiedy trzeba było, to na mnie krzyknęli, ale jak można było pochwalić, to chwalili. Dbali o mój sprzęt i wolny czas, bo zaprzyjaźniłam się tam z kilkoma ludźmi, z którymi utrzymuję kontakt.

To był ciężki rok, który pozwolił mi się wypłakać, ale pozwolił mi się też wyśmiać. Miałam też momenty na przemyślenia, by pobyć nieco sama, ale też na to, by robić to co chcę. To już jest kolejny raz, kiedy sama siebie mogę poklepać po ramieniu i powiedzieć, że wykonałam dobrą robotę.

Kiedy rozpoczęłaś przygotowania do sezonu? W ogóle jak to wygląda w short tracku, kończycie sezon i co dalej – wyjeżdżacie na pół roku do ciepłych krajów?

Niestety, tak dobrze to u nas nie wygląda. Sezon kończy się mniej więcej z końcem marca. Wolne mamy przez prawie cały kwiecień, to takie typowo posezonowe roztrenowanie. Ale po świętach wielkanocnych mamy już plany, gdzie jedziemy na obóz. Zatem sumarycznie przerwa nie jest za długa, a treningów jest mnóstwo.

Spoglądając na twoje występy w obecnym Pucharze Świata, można dojść do wniosku że Natalia Maliszewska lubi srebro. Na cztery weekendy PŚ, trzy ukończyłaś właśnie na drugim miejscu.

Jakoś tak w tym roku srebro do mnie przylgnęło (śmiech). Ale ja każdy medal przyjmuję z otwartymi ramionami. To nowe doświadczenie i chociaż kolory są te same, to każdy medal jest inny – wywalczony w różnych warunkach, z innymi zawodniczkami, na różnym lodzie. A mimo tego wciąż jestem numerem jeden w klasyfikacji ogólnej Pucharu Świata. Myślę sobie, że w sumie to fajnie, chociaż tego nie planowałam, nie nastawiałam się na to. Może czasem taka luźna głowa – jak to nazywamy – daje więcej korzyści dla ciała.

Kiedyś Janne Ahonen wygrał w skokach narciarskich Turniej Czterech Skoczni, chociaż nie zwyciężył w żadnym konkursie. Ty zgromadziłaś 364 punkty w Pucharze Świata, druga Yara van Kerkhof ma ich 274. Jak oceniłabyś swoje szanse na zwycięstwo w całej klasyfikacji?

Nie wychylam się aż tak bardzo. Jak wygram Puchar Świata, to się będę z tego cieszyć. Ale będę się cieszyć również wtedy, kiedy zajmę drugie czy trzecie miejsce. Naprawdę w tym sezonie w nic nie celuję, nie stresuję się, nie myślę że na konkretne zawody muszę się spiąć. Wiem, że ten sezon jest zupełnie inny, stąd jeżeli będą sukcesy, to dobrze. Ale jak nie – trudno. W tym roku chciałam wrócić do jazdy, do ścigania się, posiadania funu. Bałam się, że po igrzyskach nie wrócę już na lód, dlatego dziś biorę to, co mi da los.

Czysta radość z samego ścigania się, bez spoglądania w tabelki, tytuły i rekordy.

Dokładnie.

Jeden z weekendów Pucharu Świata miał miejsce w Kanadzie, dokładnie w Montrealu. Ale tobie chyba bliżej do Calgary, czyli miejsca do którego pojechałaś trenować jako nastolatka. Trudno było się tak po prostu spakować i wyjechać na drugi koniec świata?

Jasne, że było ciężko. Co taka małolata jak ja wiedziała wtedy o życiu? Robieniu sobie samej jedzenia, zakupów, płaceniu za mieszkanie? Ale to tak odległa przeszłość, że nawet nie do końca pamiętam, jak tam było. To co dobrze zapamiętałam z Calgary, to że zdobyłam tam swój pierwszy złoty medal Pucharu Świata. I to się liczy najbardziej.

A czy dziś, patrząc na obecny stan short tracku w Polsce, też podjęłabyś taką decyzję o wyjeździe?

Tak. Nie żałuję żadnej z podjętych przez siebie decyzji. Nawet jeżeli miały one swoje konsekwencje, to robiłam je dlatego, że na dany moment tak czułam i tego chciałam. Nie zmieniłabym ani jednej swojej decyzji.

Czujesz rosnącą popularność względem twojej osoby? Również wynikającą z historii związanej z igrzyskami, choć zapewne tego rodzaju rozgłosu wolałabyś uniknąć.

Sława nigdy nie była moim priorytetem. Cenię swoją prywatność, chociaż wiem, że social media są bardzo ważne i trzeba się w nich pokazywać. Ale jeżeli chodzi o samą dyscyplinę, to owszem, zrobiła się bardziej popularna, ludzie ją kojarzą. A jak kojarzą, to już jest dobrze. Cieszę się, że po kilkunastu latach treningów oraz dziesięciu latach w kadrze, już nie muszę mówić czym jest short track. Tłumaczyć, że panczeniści rywalizują na długim torze, a my ścigamy się w kółko na krótkim. Nawet sąsiedzi na moim osiedlu, którzy są przemili, znają różnicę. Cały mój blok i wszystkie dookoła mi kibicują. Kiedy wracam do domu z dużymi walizami, przez co robię nieco szumu, to ludzie zawsze zagadają, pogratulują. Czuć od nich wsparcie – to coś, czego nie da się kupić. To trzeba sobie wypracować.

Wspomniałaś o swoich latach spędzonych na lodzie. Jako doświadczona zawodniczka, co poradziłabyś osobom, które chcą rozpocząć przygodę z short trackiem?

Żeby byli wytrwali. Ja jestem nauczona tego, że nie ma nic za darmo i cokolwiek nie przychodzi po pstryknięciu palcami. Poziom, na którym obecnie jeżdżę, wypracowałam sobie ciężką pracą. Byłam wytrwała i cierpliwa. Wiem, że short track w Polsce rozwija się powoli i system wciąż nie jest idealny. Ale skoro ja z niego wyszłam i mogę teraz opowiadać o swoich sukcesach, to z każdym rokiem, kiedy ten system będzie coraz lepszy, rośnie szansa na większą liczbę osób jeżdżących na wysokim poziomie.

Z drugiej strony poleciłabym początkującym, by bawili się jazdą. Pamiętam, jak kiedyś pewna osoba z zagranicy powiedziała mi, bym miała frajdę z jazdy. Wtedy to do mnie nie docierało. Mówiłam „co wy wiecie? Ja muszę się stresować bo mam zawody krajowe. Muszę dobrze pojechać by utrzymać klasę”.

Dopiero teraz jesteś nastawiona na fun, a wcześniej byłaś taką zadziorą na wynik?

Tak. Bardziej stresowałam się zawodami. Również dlatego, że u nas za wszystkie zawody trzeba było płacić. Więc musiałam najeździć odpowiednią klasę sportową, by rodzice nie musieli płacić za zawody albo by mogli zapłacić mniej. Z kasą było krucho – nie było nas stać na nowe buty sportowe co dwa miesiące. Chodziło się w tym, co się miało, albo co się kiedyś dostało.

Dziś odnoszę wrażenie, że młodsze pokolenia nie doceniają tego co mają. Ale myślę też, że jak znajdzie się osoba która będzie mocno w siebie wierzyć, przy tym będzie cierpliwa, pracowita i doceni to, że ma wokół siebie dobrych trenerów i dostęp do lodu – rzeczy, które dla wielu teraz są normalne, ale dla mnie w wieku juniorki, nie były – to taki ktoś na pewno wypłynie z polskiego środowiska do światowej czołówki. Ale jak już powiedziałam, ważne jest też to żeby się bawić. Bo kiedyś być może taka osoba będzie siedzieć tak jak ja teraz, wspominać swoje występy i myśleć – kurcze, mogłam się bardziej cieszyć jazdą.

Kiedy obserwuję wasze zmagania – nie ukrywam, że jako laik – to wydają mi się one biegiem na złamanie karku, rozgrywanym na niesamowitych prędkościach. W short tracku istnieje coś takiego jak taktyka? Czy taktyka to dojechać jako pierwszy, nie przewrócić nikogo i samemu nie dać się przewrócić?

Oczywiście, że jest taktyka. Szczególnie teraz, kiedy bardzo dużo zawodników potrafi szybko jeździć, już nie wystarczy po prostu jechać szybko i byle dojechać do mety. Teraz wszyscy mocno jadą, stąd trzeba myśleć jak wyprzedzić przeciwnika i samemu nie dać się minąć. Taktyka to coś, co wypracowuje się z każdym biegiem. Ja już trochę tych biegów mam na swoim koncie, dlatego czasami widzę że ktoś kogoś wyprzedza i analizuję w głowie – dobra, teraz muszę wejść szerzej, przycisnąć mocno przy centralnym, potem zejdę na mały i wyprzedzę dwie osoby. Kibice zastanawiają się jakim cudem zdołałam wyprzedzić rywalkę przy tak niewielkiej luce, a dla mnie to była kolejna taka sama sytuacja którą widziałam i po prostu ją wykorzystałam.

Trochę jak na żużlu – dla kogoś z zewnątrz wejście na centymetry wydaje się spektakularne i niebezpieczne, a zawodnicy wykonują je tyle razy, że dla nich to rutyna.

Dokładnie tak.

W dniach 13-15 stycznia w Gdańsku odbędą się mistrzostwa Europy w short tracku. To twoja ulubiona impreza?

Wiesz, nawet się nad tym nie zastanawiałam, które zawody należą do moich ulubionych.

Pytam, bo z ostatnich trzech edycji przywoziłaś trzy medale – różnych kolorów. W dodatku na ostatnio rozegranych ME 2021, których gospodarzem również był Gdańsk, zdobyłaś srebro. Czyli kolor, który tak bardzo upodobałaś sobie w tym sezonie.

Powiem ci szczerze, że nie wiem czy mistrzostwa Europy to moja ulubiona impreza. Chyba bardziej lubię Puchary Świata. Jest w nich coś fajnego, bo jest dużo startów, więc sporo się ścigamy. Mamy dwa weekendy z rzędu, przelatujemy z jednego miejsca do drugiego. Mistrzostwa Europy są inne. Jesteśmy w danym miejscu tydzień. Różni się też system startów i kwalifikacji. Ale z drugiej strony, robi się też nieco ciaśniej, bo mamy tylko zawodników z Europy. A patrząc na przekrój całego świata, to Europa wypada bardzo dobrze, nie jesteśmy słabi. Więc na mistrzostwach Europy zostaje śmietanka, najlepsi, którzy również jeżdżą na Pucharach Świata. Już nie ma osób z Azji czy Ameryki, które czasami są między nami, tylko jesteśmy w swoim ciasnym gronie. To można porównać do rozegrania takiego finału finałów. I to jest fajne, mistrzostwa Europy to jedna z niewielu imprez podczas których wiem, że spora część świata nas ogląda.

Jak smakuje zwycięstwo w mistrzostwach Europy na terenie łyżwiarskiej potęgi? Taką jest Holandia, a ty zdobyłaś złoty medal w Dordrechcie w 2019 roku.

Nie da się opisać uczucia, kiedy uciera się nosa rywalom w kraju, w którym wszyscy jeżdżą na łyżwach. Kibice wykrzykiwali moje imię. Śmiałam się, że wtedy w Holandii miałam więcej fanów niż w Polsce, bo mnie znali i wiedzieli, co zrobiłam. Piękne uczucie, ale gdziekolwiek by te mistrzostwa nie były rozgrywane, złoto smakuje tak samo dobrze.

W Gdańsku zapewne właśnie Holenderki, na czele z Suzanne Schulting, będą twoimi największymi konkurentkami.

Tak, to kraj który bardzo dominuje w short tracku. Jak zwykle mają bardzo silny zespół.

Jak miną ci ostatnie dni przed startem?

Od poniedziałku [czyli dziś – przyp. red.] zaczynamy oficjalne treningi w hali, w której trenowaliśmy przez ostatni tydzień. Teraz już nie będzie za dużo pracy. Bardziej skupiam się na tym, by dojechać do weekendu w jednym kawałku i wystartować. To bardziej trening na podtrzymanie formy, danie nogom nieco więcej świeżości. Praca, którą mieliśmy zrobić, została zrobiona już wcześniej.

Ostatnie pytanie – jak to jest być najszybszym kurczakiem na świecie?

(śmiech) Powiem szczerze, że ten kurczak już trochę zaczyna ode mnie odchodzić.

A skąd w ogóle się wziął?

Stąd, że kiedy byłam mała to nosiłam taką żółtą, puchową kurtkę. Razem z rajstopami wyglądałam w niej jak kurczak. Ale hej – nie ma drugiego najszybszego kurczaka na świecie oprócz mnie, więc przez to mogę poczuć się wyjątkowo!

SZYMON SZCZEPANIK

Zdjęcie główne: Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...