W minionym już roku nieco się w polskim sporcie działo. Organizowaliśmy w kraju dwie wielkie siatkarskie imprezy. Po drodze były zimowe igrzyska olimpijskie w Pekinie i cały sezon sportów zimowych, zresztą całkiem udany, nawet jeśli w Chinach było średnio. Przez COVID dostaliśmy wyjątkowy lekkoatletyczny sezon z trzema wielkimi imprezami. Do tego Iga Świątek stała się prawdziwą dominatorką w kobiecym tenisie. I tak dalej, i tak dalej. Było tego dużo. Które pięć momentów – bez piłki nożnej – uznaliśmy jednak za najważniejsze?
Spis treści
KUBACKI PRZEDŁUŻA MEDALOWĄ SERIĘ
Czy to kontrowersyjny wybór? Może i tak. Poprzedni sezon sportów zimowych na pewno miał więcej osób, które zrobiły w Polsce lepsze wrażenie niż nasi skoczkowie. Na snowboardzie świetnie radziła sobie Aleksandra Król. Znakomicie prezentowali się nasi panczeniści, na czele z Piotrem Michalskim, któremu w Pekinie do podium zabrakło przecież setnych części sekundy. Natalia Maliszewska była z kolei faworytką nawet do złota, ale zatrzymał ją pozytywny test covidowy. Wiele z naszych potencjalnych szans medalowych na zimowych igrzyskach straciło więc ostatecznie szansę na to, by faktycznie stanąć na pudle.
A szło przecież o to, by nie tylko zdobyć medal, ale też przedłużyć najlepszą w historii naszego kraju medalową passę na tej imprezie.
Przed początkiem XXI wieku Polacy tylko trzykrotnie zdobywali medale na zimowych igrzyskach. W 1956 roku (Franciszek Gąsienica Groń), 1960 (dwa, Elwira Seroczyńska i Helena Pilejczyk) oraz oczywiście 1972 (Wojciech Fortuna). A potem czekaliśmy na taki sukces 30 lat. Dopiero Adam Małysz w 2002 roku wskoczył – zresztą dwukrotnie – na podium. A potem to już poszło. Tomasz Sikora w 2006 roku, sześć medali w Vancouver (ze złotem Justyny Kowalczyk) i prawdziwe żniwa w Soczi, gdzie czterokrotnie sięgaliśmy po złoto (Kamil Stoch razy dwa, Justyna Kowalczyk i Zbigniew Bródka). W Pjongczangu ratowali nas już jednak tylko skoczkowie swoimi dwoma medalami.
CZYTAJ TEŻ: DAWID KUBACKI. PATRON SPRAW BEZNADZIEJNYCH I WIELKICH NIESPODZIANEK
W Pekinie znów im się to udało. Choć w sumie… trudno było na któregokolwiek z nich stawiać. Poprzedni sezon był najgorszym od kilku lat w ich wykonaniu, to zdecydowanie. A jednak to za ich sprawą udało się po raz siódmy z rzędu wrócić naszej reprezentacji z medalem zimowych igrzysk. Bohaterem stał się Dawid Kubacki, który niespodziewanie wkradł się na najniższy stopień podium w rywalizacji na normalnej skoczni. Jasne, jeden i to brązowy medal, mógł być ostatecznie rozczarowującym wynikiem. Ale jak się nie ma, co się lubi…
Ten medal był zresztą tym bardziej niespodziewany, że niedługo przed igrzyskami Kubacki dostał pozytywny wynik testu na koronawirusa. Siedział w domu, nie trenował w Zakopanem z resztą kolegów. Sam potem mówił, że od trenera dostał kredyt zaufania, bo wspomniane treningi teoretycznie były też rywalizacją o miejsce w składzie drużyny na Pekin.
– Cieszę się, że dostałem szansę. Wracam do domu z medalem na szyi. Indywidualny laur to coś, co marzy się każdemu sportowcowi. Duża nagroda za pracę, którą wykonuje się przez całe życie. Ten medal smakuje jak złoto. Zwłaszcza po takim początku sezonu jaki miałem. Po tym, w jakiej dyspozycji prezentowałem się podczas zawodów. Sięgnąłem po medal igrzysk olimpijskich. To coś wyjątkowego. W stu procentach jeszcze wszystkie emocje do mnie nie dotarły. W trudnej chwili potrafiłem skupić się na pracy i to zadziałało – mówił Kubacki po powrocie do Polski (cytat za TVP Sport).
Dalsza część sezonu w jego wykonaniu? Była tak słaba, jak i ta przed igrzyskami. Dopiero w lecie Dawid się ocknął, a tej zimy stał się – jak na razie – najlepszym zawodnikiem Pucharu Świata. Jednak być może najważniejszy medal w swojej karierze zdobył w Pekinie. Dla Polski też był naprawdę istotny. Bo jedyny.
IGA WCHODZI NA SZCZYT
Właściwie można by tu umieścić cały sezon Igi Świątek, bo ten był po prostu wybitny. Zresztą nie bez powodu naszą tenisistkę wybraliśmy niedawno sportowcem roku w Polsce. Iga zanotowała jeden z najlepszych sezonów w WTA w XXI wieku. Lepsze miała właściwie tylko Serena Williams. Statystyki Świątek w sezonie 2022 wyglądały bowiem absolutnie fenomenalnie. 67 wygranych meczów przy ledwie 9 porażkach. Osiem wygranych turniejów, w tym dwa wielkoszlemowe – Roland Garros i US Open. Zgromadzonych 11085 punktów.
To wszystko statystyki absolutnie mistrzowskie.
Jednak być może najważniejsze, co zobaczyliśmy w minionym roku, miało miejsce 4 kwietnia. To wtedy – choć pewnym stało się to kilka dni wcześniej – Iga oficjalnie została światową jedynką. Owszem, delikatnie pomogła jej w tym przedwczesna emerytura Ash Barty, ale patrząc na formę Polki w tamtym okresie i problemy zdrowotne Australijki, to taka “podmianka” prędzej czy później i tak by nastąpiła. Dla naszego tenisa był to moment jedyny w swoim rodzaju. Tak, liderem rankingu deblistów był w przeszłości Łukasz Kubot. Ale w singlu nikogo, kto znalazłby się tak wysoko, wcześniej nie mieliśmy – Agnieszka Radwańska zatrzymała się w końcu na drugiej pozycji.
A wiadomo, gdy coś dzieje się po raz pierwszy – zwłaszcza w sporcie takim jak tenis, który uprawiany i oglądany jest na całym świecie – to zawsze jest to wielkie wydarzenie. I przyznajmy wprost: po 2021 roku – niezłym, ale gorszym, niż wielu się spodziewało – nie oczekiwaliśmy, że Iga na szczyt wejdzie tak szybko. Tymczasem Polka nie tylko to zrobiła, ale też występami w pozostałej części sezonu potwierdziła, że zasłużenie przewodzi rankingowi. Zresztą świetnie spisywała się też w roli swego rodzaju ambasadorki kobiecego tenisa, na którą patrzyli wszyscy fani.
– Myślę, że uda mi się utrzymać ten spokój tak długo, jak udawało się Ash Barty. Wszyscy powtarzają, że nie sposób jest dojść do pewnego pułapu, a ważniejsze jest utrzymać się na nim. Mam nadzieję, że będę w stanie to zrobić – mówiła Iga po meczu z Viktoriją Golubić w Miami – spotkaniu, które zadecydowało o tym, że została liderką rankingu. I faktycznie, na ten moment wydaje się, że Polka może Australijce dorównać. Ash na szczycie rankingu była przez 120 tygodni (z czego 113 bez przerw), co stanowi odpowiednio siódmy i czwarty najlepszy wynik w historii kobiecego tenisa.
Inna sprawa, że Barty “pomogła” pandemia i zamrożenie rankingu WTA. Iga takiej pomocy nie ma, ale już teraz nabiła 40 tygodni na szczycie. Do 50 dobije na pewno, dopiero później zacznie bronić większości punktów zdobytych w trakcie swojej wspaniałej serii 37 zwycięstw z rzędu. Ale że i jesienią trochę ich nabiła, to utrzymać prowadzenie będzie w stanie najpewniej tak czy siak. W każdym razie – sto tygodni, choć daleko, majaczy na horyzoncie i wielu uważa, że Iga do takiego wyniku dobije bez przerw.
Nie mielibyśmy nic przeciwko temu.
ZAKSA ZNÓW NAJLEPSZA W LIDZE MISTRZÓW
Do roku 2021 – kiedy Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle wygrała Ligę Mistrzów po raz pierwszy – mogliśmy wspominać jedynie, że przed laty udało się to zrobić Płomieniowi Milowice. Tyle że rozgrywki te funkcjonowały wtedy po nazwą Puchar Europy Mistrzów Krajowych, a przede wszystkim – był to rok 1978. Wielu fanów siatkówki, którzy wychowali się na sukcesach reprezentacji Polski w XXI wieku czy też próbach podboju LM przez Skrę Bełchatów, po prostu nigdy nie widziało tamtego triumfu. I długo nie mogło zobaczyć podobnego.
Aż przyszła ZAKSA i tytuł zdobyła. A potem go obroniła.
I właściwie to był sukces jeszcze cenniejszy niż ten pierwszy. Po wygranej w Lidze Mistrzów w 2021 roku nastąpiła bowiem w Kędzierzynie-Koźlu całkiem spora przebudowa zespołu. Odeszli choćby Paweł Zatorski czy Benjamin Toniutti – dwaj kluczowi zawodnicy na drodze do pierwszego triumfu – a oprócz tego też na przykład Jakub Kochanowski. Z klubem pożegnał się również jego trener, Nikola Grbić, w miejsce którego przyszedł Gheorghe Cretu. I wraz ze swoimi podopiecznymi dokonał, zdawałoby się, niemożliwego. Nie tylko powtórzył sukcesy Grbicia w Kędzierzynie, ale je poprawił.
Serb nie zdołał bowiem wygrać z ZAKSĄ ligi. A Rumun jak najbardziej. Do tego dołożył Puchar Polski i wyszło, że mecz finałowy Ligi Mistrzów będzie też starciem o to, by kędzierzynianie zdobyli historyczny tryplet – czyli osiągnęli coś, czego w polskiej siatkówce nie zrobił jeszcze nikt. Przed meczem pisano, że w starciu z Itasem Trentino (zresztą tą samą ekipą, co i rok wcześniej) Polakom nie będzie łatwo. Że Włosi są znakomici, a Alessandro Michieletto wyrasta na największy talent światowej siatkówki. I to wszystko była prawda. Ale w dniu finału na parkiecie rządziła tylko jedna ekipa. Ta z Polski.
– Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle zdominowała zespół Trento, była lepsza we wszystkich elementach – powiedział nam wtedy tuż po meczu, na gorąco, Ryszard Bosek, nasz mistrz świata, olimpijski i triumfator Pucharu Europy. – Myślę, że nawet zawodnicy włoskiej drużyny w rozmowach nie będą mieli problemów by przyznać, że przegrali z lepszą drużyną. Kędzierzynianie wygrali to spotkanie mentalnie, technicznie – można ich tylko chwalić za ten występ. Nie było ani jednego momentu, w którym oglądając ten mecz, można było mieć poczucie, że zwycięstwo wymyka im się z rąk. Obrona tytułu? Oczywiście, że nikt się tego nie spodziewał. Byli tacy, którzy mówili że ZAKSA nie załapie się do pierwszej ósemki Ligi Mistrzów. Ale nowy trener potrafił dotrzeć do zawodników. Zarówno liderów, którzy zostali w zespole, jak i tych nowych twarzy, które były głodne sukcesu. Oni od początku byli drużyną. To imponuje najbardziej. Owszem, świetne zawody rozegrali Kamil Semeniuk i Olek Śliwka, ale tutaj cała ekipa taktycznie i technicznie zagrała znakomicie.
Faktycznie, wspomniani Semeniuk i Śliwka byli wtedy na parkiecie doskonali. Ten pierwszy pokazał, że jest jednym z najlepszych przyjmujących świata, a późniejszymi występami w kadrze Polski i Perugii – do której odszedł – tylko ten status potwierdzał. Śliwka pozostał w ZAKSIE i nadal jest jednym z jej liderów, choć w tym sezonie kędzierzynianie mają swoje problemy. Owszem, w Lidze Mistrzów powinni spokojnie awansować do fazy pucharowej, ale widać, że po odejściu Semeniuka stracili sporo siły ognia.
Tego, co zrobili wiosną, nikt im już jednak nie odbierze. Każdy z siatkarzy, jaki znalazł się wówczas na parkiecie – a nawet i ci, co na niego nie weszli, tylko wspierali zespół z ławki – przeszedł do historii polskiej siatkówki. I już w niej pozostanie.
FAJDEK ZŁOTY PO RAZ PIĄTY
To nie tylko nasz jedyny złoty medal z tegorocznych mistrzostw świata w lekkiej atletyce, ale medal dla polskiego sportu historyczny. A i gdyby spojrzeć na ten światowy, to okazałoby się, że złoto Fajdka było naprawdę wspaniałym wynikiem. Polak mistrzem świata w jednej i tej samej konkurencji został bowiem po raz piąty. Mało tego – piąty z rzędu! Na polskim podwórku to zdecydowanie najlepszy wynik, bo po prostu nikt tylu medali na tej imprezie dla naszego sportu nie zdobył. Na światowym – jeden z lepszych rezultatów w historii.
Lepsze są tylko dwie osoby. Do tej pory sześć złotych medali w jednej konkurencji zdobywali Siergiej Bubka i LaShawn Merrit. Pięć – oprócz Fajdka – jeszcze Lars Riedel, Allyson Felix i Natasha Hastings. To naprawdę wąskie i niesamowicie utytułowane grono. Polak wszedł do niego… może nawet nieco niespodziewanie. Bo w Eugene to nie on, a Wojciech Nowicki był faworytem konkursu. Fajdek jednak zapowiadał, że ze swoim kolegą powalczy, bo mistrzostwa świata to jego podwórko.
No i ostatecznie udowodnił to po raz kolejny. Na igrzyskach, owszem, bywa z nim różnie. Podobnie na mistrzostwach Europy (w tym sezonie skończył je poza podium). Ale w walce o miano najlepszego młociarza świata nie ma sobie równych od 2013 roku. W tym czasie wygrywał w Moskwie, Pekinie, Londynie, Dosze i wreszcie Eugene. Tuż po tym ostatnim sukcesie zapowiedział zresztą, że ma też apetyt na szóste złoto. Ma na nie szansę tym bardziej, że mistrzostwa w Budapeszcie odbędą się już w 2023 roku.
– Dla mnie najważniejsze było to, aby zamknąć niektórym mordki. Pokazałem, że szykowałem się do tej imprezy, a wszystko poszło w dobrym kierunku. Fajny konkurs i rezultat. Wiele razy mi zarzucano, że zdobywałem mistrzostwa świata słabymi wynikami. Bardzo proszę – poziom wyższy i ja jeszcze lepiej. Za rok kolejna szansa, postaram się przygotować jeszcze lepiej – mówił, tuż po mistrzostwie (cytat z RMF FM). – Plan został wykonany w 99 procentach. Miało być trochę dalej, ale przerwa w konkursie nam troszeczkę przeszkodziła. Nie mam do siebie pretensji. Zwycięzców się nie osądza, więc mam nadzieję, że trener nie będzie na mnie krzyczał – dodawał z uśmiechem.
Paweł Fajdek już teraz – nawet mimo słabszych wyników na igrzyskach – jest jedną z największych legend polskiej lekkiej atletyki. Podobnie jak światowej, sam zresztą mówił, że w gronie zawodników jest rozpoznawalny i jego nazwisko coś w tym świecie znaczy. Trudno zresztą by było inaczej. Może i rzut młotem nie jest najbardziej widowiskową i popularną konkurencją – przyznajmy to uczciwie. Ale pięć tytułów mistrza świata, wywalczonych w dodatku jeden po drugim, to coś co musi robić wrażenie. Bez względu na konkurencję i bez względu na to, kto się takim wynikiem legitymuje.
Możemy być dumni, że jedną z zaledwie kilku takich osób jest Polak.
SOCHAN WCHODZI DO NBA
Medal zimowych igrzysk olimpijskich. Wejście na szczyt światowego rankingu. Obrona tytułu w Lidze Mistrzów. Piąte mistrzostwo świata. I w końcu… wybór do ligi w drafcie. Sukces Jeremy’ego Sochana na pierwszy rzut oka może zdawać się nieproporcjonalny do tych, jakie odnieśli inni sportowcy wymienieni w tym zestawieniu. Ale postawmy sprawę jasno: medialnie, patrząc na cały świat, bardziej zauważone były pewnie tylko osiągnięcia Igi Świątek. NBA to koszykarski szczyt. Gdy się na niego wespniesz, będziesz budzić zainteresowanie fanów właściwie przez cały czas.
Tym bardziej, jeśli w drafcie zostaniesz wybrany z wysokim numerem. A “9” przy nazwisku Jeremy’ego takim zdecydowanie jest.
Sochan od początku budzi zainteresowanie. Właściwie już w czasie gry w lidze uniwersyteckiej uważnie mu się przyglądano i szybko zaczęto sugerować, że będzie jednym z najbardziej rozchwytywanych prospektów Draftu 2022. I tak też się stało. Wiadomo, że na świecie na razie na punkcie Polaka przesadnie nie oszaleli – choć nie da się zaprzeczyć, że ten potrafi przyciągnąć uwagę czy to kolorem włosów, czy sposobem rzucania osobistych – ale w naszym kraju rozpętała się swego rodzaju “sochanomania”.
Nic dziwnego. Lista Polaków, którzy zagrali w NBA jest przecież niezwykle krótka. Cezary Trybański, Maciej Lampe, Marcin Gortat i… do tego sezonu to było na tyle. Z tej trójki tylko Gortat w najlepszej lidze świata faktycznie zrobił niezłą karierę. Pozostali dwaj odeszli z niej stosunkowo szybko. Sochan za to od początku ma papiery na to, by nie tylko w NBA zostać na długo, ale stać się też jednym z lepszych zawodników, jacy będą biegać po jej parkietach. A na pewno jednym z najbardziej oryginalnych i przebojowych spośród tych, którzy w niej występują.
Dla polskiego basketu jego kariera może okazać się niezwykle ważna. W ostatnim czasie spotkało nas przecież sporo pozytywnych rzeczy – świetny wynik na MŚ 2019, półfinał tegorocznego EuroBasketu, znaczący rozwój koszykówki 3×3, która budzi coraz większe zainteresowanie. Owszem, nie unikamy wpadek (brak awansu na kolejne mistrzostwa świata…), ale o baskecie w ostatnich latach robi się coraz głośniej. Również za sprawą Jeremy’ego, którego każdy mecz w NBA jest uważnie śledzony. A w ostatnim czasie notuje coraz więcej tych, które określić można mianem nie tylko “solidnych”, a wręcz “bardzo dobrych”.
I oby tylko tak dalej. Sochan bowiem już teraz, samą swoją obecnością w NBA, tworzy historię naszej koszykówki. Ale jeśli dobrze pójdzie, to może to zrobić na wiele innych sposobów. Kto wie, może w jego osobie doczekamy się nawet mistrza tej ligi?
Fot. Newspix