Reklama

Trela: Słabość polskich sztabów. Dlaczego warto rozmawiać nie tylko o selekcjonerze

Michał Trela

Autor:Michał Trela

21 grudnia 2022, 09:25 • 10 min czytania 61 komentarzy

Watra Białka Tatrzańska, Sokół Kleczew. To kluby, które prowadzili samodzielnie asystenci ostatnich polskich selekcjonerów. Trudno się dziwić, że trenerzy reprezentacji Polski zawsze są zdani tylko na siebie, skoro notorycznie znajdują w sztabach miejsce głównie dla swoich zaufanych ludzi, a nie dla takich, którzy rzeczywiście mogliby im pomóc w trudnej i nowej dla nich sytuacji.

Trela: Słabość polskich sztabów. Dlaczego warto rozmawiać nie tylko o selekcjonerze

Sepp Herberger u Otto Nerza. Helmut Schoen u Seppa Herbergera. Jupp Derwall u Helmuta Schoena. Berti Vogts i Erich Ribbeck u Franza Beckenbauera. Joachim Loew u Juergena Klinsmanna. Hansi Flick u Joachima Loewa. Są dwie niemieszczące się w głowie statystyki dotyczące selekcjonerów reprezentacji Niemiec. Pierwsza to, że było ich w ciągu stu lat jedenastu, czyli tylu, ilu w Polsce w XXI wieku. Druga, że siedmiu z nich pracowało wcześniej w roli asystentów swoich poprzedników. Tylko cztery razy zdarzyło się w Niemczech wybranie selekcjonera, który nie znał wcześniej wyzwań wielkich turniejów i ciężaru odpowiedzialności pracy z reprezentacją. Choć i to nie jest do końca prawda. Bo trzy z tych czterech wyjątków dotyczyły byłych wybitnych piłkarzy reprezentacji Niemiec, którzy z innej strony, ale też doskonale poznali to środowisko. Beckenbauer i Klinsmann wystąpili w niej ponad sto razy, Voeller “tylko” dziewięćdziesiąt. Oni więc też, jadąc na turniej, wiedzieli, co ich czeka. Jedynym selekcjonerem bez wcześniejszej styczności z kadrą Niemiec był, siłą rzeczy, ten pierwszy, Otto Nerz, który wcześniej prowadził tylko kluby. Szukania po omacku jakiegoś kandydata, który szybko nauczyłby się pracy z reprezentacją, jakie my przeżywamy ostatnio co roku, Niemcy nie znają od 1926 roku. Gdy zwalnia się tam posada selekcjonera, pierwszym kandydatem na następcę jest któryś z jego asystentów. Dopiero gdy okazuje się, że żaden z nich się do tej roli nie nadaje, szuka się na zewnątrz.

STAGNACJA I STABILIZACJA

Oczywiście, że to przypadek ekstremalny i że nie wszystkie reprezentacje na świecie są budowane na kilka kroków do przodu. Być może nawet w którymś momencie Niemcy zaczęli przesadzać w drugą stronę. Po ostatnim mundialu nie brakowało tam głosów, że cało otoczenie kadry jest zbyt skostniałe. Że ten sam szef banku informacji pracuje od dziewiętnastu lat, że Oliver Bierhoff, zwolniony właśnie menedżer kadry, był na tym stanowisku przez blisko dwie dekady. Stabilizacja może rzecz jasna przerodzić się w stagnację. Jednak nam to akurat nie grozi, więc warto spoglądać w kierunku tych, którzy potrafią planować bardziej długofalowo.

BUŁAWY W PLECAKACH

Reklama

Nie tylko Niemcy potrafią budować sztaby, w których każdy nosi w plecaku buławę marszałkowską. Wiele powiedziano w trakcie ostatnich mistrzostw świata o niesamowitym sztabie Lionela Scaloniego, w którym pracowali m.in. Pablo Aimar, Walter Samuel czy Roberto Ayala, byli wielokrotni reprezentanci tego kraju. Obok Louisa Van Gaala na holenderskiej ławce zasiadali Edgar Davids i Danny Blind, który sam był już przecież selekcjonerem i ma za sobą prowadzenie Ajaksu Amsterdam. Roberto Martinezowi przez lata pomagał w trenowaniu kadry Belgów Thierry Henry, mający już też za sobą samodzielną pracę w Monaco i Montrealu, a ostatnio dołączył do nich też Thomas Vermaelen. Gdy Włosi zdobywali mistrzostwo Europy, bardzo wiele miejsca poświęcano sztabowi Roberto Manciniemu, m.in. jego asystentowi Gianluce Viallemu, który miał odegrać wielką rolę w zeszłorocznym triumfie. Asystent selekcjonera Australii Rene Meulensteen ma na koncie samodzielne prowadzenie Fulham w Premier League czy Maccabi Hajfa. Duńczycy mieli w sztabie Christiana Poulsena, 92-krotnego reprezentanta tego kraju, a później asystenta Erika ten Haga w Ajaksie. Zlatko Dalić miał do pomocy Mario Mandżukicia, Vedrana Corlukę i Ivicę Olicia, a selekcjoner Urugwaju byłego reprezentanta tego kraju Dario Rodrigueza.

RÓŻNE DEFINICJE SELEKCJONERA

Praca selekcjonera jest specyficzna. Nie zawsze wymaga umiejętności stricte trenerskich. Czasem, gdy pierwszy trener jest typowym warsztatowcem, poprawiających piłkarzy na boisku i rzeźbiącym taktykę, dobrze jest dać mu jako asystenta kogoś, kto będzie lepiej czuł dynamikę grupy, kto będzie wiedział, co szepnąć w tunelu albo – tak, to ważne — kiedy warto poruszać temat premii, a w którym momencie lepiej go unikać. Nie zawsze musi to być najlepiej przygotowany do zawodu trener, czasem może to być po prostu rodzaj starszego brata, który już tam był, już przez to przechodził i który wie, co oni teraz czują. Gdy z kolei selekcjoner nie jest typowym trenerem, a bardziej szefem i twarzą projektu, jak było choćby w przypadku Klinsmanna w Niemczech czy Andrija Szewczenki w Ukrainie, warto, by miał u boku świetnego warsztatowo trenera, który będzie umiał przeprowadzić dobry trening i zwięźle wytłumaczyć zawodnikom taktykę. Rola selekcjonera jest kluczowa, ale można ją definiować na różne sposoby. Wielu traktuje jako zarzut do Szewczenki, że tak naprawdę całą robotę wykonywał za niego jego asystent Mauro Tasotti. Nawet jeśli to prawda, to nie zarzut. Bo nie całą robotę, tylko jej boiskowo-taktyczną część, podczas gdy Szewczenko wnosił wizerunkowo-motywacyjną. To nie jest bez znaczenia. Zwłaszcza w reprezentacji autorytet i doświadczenie to sprawy nie do przecenienia.

BRAK PAMIĘCI SYSTEMOWEJ

Skoro z braku odpowiednich kandydatów ciągle dobieramy do reprezentacji selekcjonerów, którzy uczą się jej na żywym organizmie, warto ich chociaż wspomóc, albo wymagać od nich, by taką pomoc przyjęli, dbałością o konstrukcję ich sztabów. Akurat w reprezentacji, inaczej niż w klubie, nie powinno tylko chodzić o to, z kim trenerowi dobrze się pracuje i z kim dogaduje się bez słów. To oczywiście ważne, dla kogoś takiego w sztabie też powinno być miejsce. Ale nie tylko dla kogoś takiego. Sztab szkoleniowy reprezentacji nie powinien być miejscem, w którym tylko się przytakuje, lecz takim, w którym się dyskutuje. W którym ktoś będzie umiał i miał odwagę spojrzeć na sprawy z innej perspektywy niż selekcjoner. Dostrzeże pierwsze syndromy, że szef błądzi i mu o tym powie. Będzie stanowił dla niego przeciwwagę. Opowie mu, co w takiej sytuacji zrobił dwa i trzy turnieje temu. Co wyszło, a czego zabrakło. Da mu rodzaj pamięci systemowej, którego tak polskiemu futbolowi brakuje. Tournée Michniewicza po domach byłych selekcjonerów było próbą zasypania tej dziury w know-how, ale tak naprawdę tego typu wsparcie od kogoś, kto już to przeżył, selekcjoner powinien mieć także przebudzony w środku nocy w Katarze albo schodząc do szatni w przerwie meczu 1/8 finału przy wyniku 0:1, a nie tylko dwa miesiące przed turniejem.

ANALITYCY ZAMIAST TRENERÓW

Reklama

Tymczasem lista polskich asystentów selekcjonerów w ostatnim czasie woła o pomstę do nieba. Kamil Potrykus, czyli najbliższy współpracownik Michniewicza w kadrze, po tym, jak prowadził szkolenia skautingowe, trafił do jego sztabu Pogoni Szczecin w funkcji analityka. Najpierw jako “ten od dronów”, później pokazujący szefowi różne inne nowoczesne narzędzia, zawsze ładnie opakowane graficznie i zindywidualizowane dla każdego zawodnika. Jeśli Michniewicz uznał, że chce go mieć w sztabie, miał do tego pełne prawo. Ale Potrykus nie jest typowym trenerem od przeprowadzania zajęć na boisku. Jego siła tkwi raczej w analizie. Podobnie jest zresztą z pracującym akurat w kolejnych sztabach Hubertem Małowiejskim. Z trzech asystentów trenera, jedynym mającym jakieś doświadczenie typowo trenerskie był Mirosław Kalita, przed pracą z Michniewiczem prowadzący samodzielnie Watrę Białka Tatrzańska we wschodniej grupie małopolskiej IV ligi (piąty poziom rozgrywkowy). Inaczej mówiąc, jeśli Michniewicz miał dostać jakąś wskazówkę od sztabu, to raczej w kwestii tego, gdzie w zespole rywala otwiera się luka, a nie co powiedzieć 20-latkowi wchodzącemu na boisko w ważnym meczu. W tej kwestii mógł liczyć tylko na siebie. Bo tylko on z tego sztabu kiedykolwiek wpuszczał na boisko 20-latka w jakimś ważnym meczu.

UBÓSTWO KOLEJNYCH SZTABÓW

To nie jest jednak zarzut tylko do Michniewicza. Jerzemu Brzęczkowi w prowadzeniu reprezentacji pomagał Tomasz Mazurkiewicz, który w zawodowym futbolu zaczął funkcjonować jako trener dopiero jako asystent Brzęczka w kolejnych klubach. Wcześniej samodzielnie prowadził Sokół Kleczew. Być może także dlatego dochodziło potem do sytuacji, że część zajęć prowadził psycholog Damian Salwin. Bogdan Zając też był odwiecznym asystentem Adama Nawałki i gdy później poszedł na swoje, kompletnie sobie nie poradził. W półtora roku z poziomu Jagiellonii Białystok zjechał do poziomu Watry Białka Tatrzańska (znowu!), zanim zeszłej jesieni wrócił do roli asystenta, tym razem u Radosława Sobolewskiego w Wiśle Kraków. Waldemar Fornalik do pracy w reprezentacji zaprosił Marka Wleciałowskiego, który przynajmniej, jako jedyny asystent selekcjonera reprezentacji w ostatnich dziesięciu latach, miał na koncie jakiekolwiek samodzielne mecze w Ekstraklasie.

NAUKI SKORŻY I NAWAŁKI

Wcześniej podobne próby podejmował jeszcze Franciszek Smuda, który do pracy w kadrze zaprosił Jacka Zielińskiego, byłego reprezentanta Polski, a potem trenera Legii, Lechii i Korony oraz Tomasza Frankowskiego do pracy z napastnikami. Problem polegał na tym, że Smuda i tak słuchał wyłącznie siebie. Ostatnie sztaby, w których naprawdę postarano się o różnorodność spojrzenia i doświadczeń, to te zbudowane przez Leo Beenhakkera (m.in. Bogusław Kaczmarek, Adam Nawałka, Dariusz Dziekanowski), czy Pawła Janasa, u którego od początku było jasne, że sporą część stricte trenerskich i taktycznych obowiązków będzie wykonywał Maciej Skorża (a Janas, jak wiadomo, mu się nie…). Co znamienne, te doświadczenia nie poszły na marne. Nawałka został potem najdłużej pracującym polskim selekcjonerem w XXI wieku i wielokrotnie powoływał się na wzorce, które podpatrzył u Beenhakkera, a Skorża okazał się później najbardziej utytułowanym współczesnym polskim trenerem klubowym, wymienianym w gronie kandydatów do reprezentacji. Inwestowanie w utalentowanych ludzi w sztabach nie poszło na marne.

NIEZBĘDNY POLSKI ŚLAD

Sporo dobrego mówiło się o sztabie przywiezionym przez Paulo Sousę, w którym znalazło się miejsce dla różnych fachowców. Wówczas popełniono jednak błąd poprzez nieznalezienie miejsca dla jakiegoś trenera miejscowego. Zaburzono równowagę w drugą stronę, znów budując zespół ludzi, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie, ale w którym nikt nie spojrzy na pracę także z polskiej perspektywy, a przede wszystkim nie nabierze też doświadczeń na przyszłość. Stosunkowo najbliżej tamtej kadry był Maciej Stolarczyk, ówczesny selekcjoner reprezentacji U-21, ale też nie było to pełne włączenie go do sztabu i uczynienie z niego asystenta, jak w przypadku Nawałki czy Kaczmarka u Beenhakkera. Obstawanie przy tym, że selekcjonerem koniecznie musi być Polak, biorąc pod uwagę, jak ograniczony jest ten rynek, to siedzenie w drewnianych chatkach. Ale wydaje się, że już wymaganie, aby przedstawiciel lokalnej myśli szkoleniowej, oczywiście sensownie dobrany, był chociaż w sztabie, to konieczność.

LIGOWI WARSZTATOWCY

Ekstraklasowy rynek trenerski robi się coraz trudniejszy. Wiele klubów sięga dziś po trenerów zagranicznych, inne szukają świeżych nazwisk z niższych lig, przez co może się marnować wiele doświadczenia. Niektórzy, zmęczeni ciągłym funkcjonowaniem na karuzeli, wręcz garną się do pracy w PZPN-ie, co widać po obsadzie kadr młodzieżowych w ostatnich latach. Trenerzy z polskiej ligi mogą niekoniecznie mieć wystarczające umiejętności czy charyzmę, by samodzielnie poprowadzić Roberta Lewandowskiego i przekonać go do swoich racji, ale wystarczające, by poprowadzić dobry trening z udziałem Roberta Lewandowskiego czy opracować skuteczne warianty stałych fragmentów gry. Być może to droga, którą warto pójść. Przykładowy Marcin Brosz pewnie ma zbyt skromne doświadczenie na wysokim poziomie, by rozpatrywać go jako poważnego kandydata na nowego selekcjonera, ale jednocześnie ma wystarczająco duże doświadczenie, by rozpatrywać go jako poważnego kandydata na asystenta nowego selekcjonera. Sztab, w którym oprócz szefa, znalazłby się właśnie jakiś dobry warsztatowo trener ligowy, sensowny były piłkarz z dużym doświadczeniem i trenerskimi inklinacjami oraz jakiś zaufany człowiek selekcjonera, miałby szansę wnieść znacznie pełniejszy pakiet cech potrzebnych do prowadzenia reprezentacji.

ZALĄŻKI CIĄGŁOŚCI

Być może z czasem z takiego zbudowanego w przemyślany sposób sztabu udałoby się wyłonić naturalnego następcę. Okazałoby się, że piłkarze cenią (ciągle przykładowego, nie upieram się, że to musi być koniecznie on) Brosza, przekonał ich fachowością i jest gotowy, by zrobić krok szczebel wyżej. Albo były piłkarz z autorytetem, obserwując Brosza i swojego szefa, wzbogaciłby swoje doświadczenie o trochę elementów warsztatowych i byłby przygotowany do samodzielnej pracy. Wtedy pojawiłaby się szansa na zalążek ciągłości pracy z reprezentacją, przekazywanie sobie doświadczeń między poszczególnymi ekipami, czyli elementów pamięci systemowej reprezentacji Polski. Dopóki PZPN będzie godził się, by każdy nowy selekcjoner przywoził do kadry wyłącznie swoich najbardziej zaufanych ludzi, którzy potem znikną z rynku, wymieceni przez zaufanych ludzi kolejnego selekcjonera, szukanie osób odpowiednich do pracy z najważniejszą polską drużyną zawsze będzie odbywać się po omacku. Im lepiej zostanie teraz skompletowany sztab szkoleniowy reprezentacji Polski, tym łatwiej będzie się go kompletować w przyszłości.

WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA W KATARZE:

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

61 komentarzy

Loading...