„Pożegnanie godne mistrza, absolutnego geniusza, człowieka natchnionego piłkarsko, choć, a ja wiem, czy człowieka?”, zapytał retorycznie Dariusz Szpakowski w natchnionej mowie na cześć wielkości Leo Messiego. To przywilej, że kariera najwspanialszego kopacza piłki w dziejach przypadła na czas globalizacji futbolu i masowego dostępu do wizji. I błogosławieństwo, że najlepszy z najlepszych kończy jako najlepszy, bez żadnych rys na wręcz absurdalnie nieskazitelnym wizerunku czempiona sportu.
Jakoś do osiemdziesiątej minuty wydawało się, że Leo Messi sięgnie po swój pierwszy i wymarzony Puchar Świata w zaskakująco błogich okolicznościach. Pewnie wykorzystał rzut karny i było 1:0. Ładnie dzióbnął piłkę do nabiegających Alexisa Mac Allistera i Juliana Alvareza, którzy przekierowali ją do Angela Di Marii, i zrobiło się 2:0. Francja nie istniała. Messi był Messim. Człapał i spacerował, kiwał i dryblował, podawał i wypuszczał, był najlepszy, lepszy od wszystkich, i na boisku, i na stadionie, i na świecie. Ale, co ważne i istotne, pięknie funkcjonował system wokół niego.
Di Maria.
De Paul.
Fernandez.
MacAllister.
Mniej spektakularna reszta.
To był też ich mecz. Argentyna rosła przy Messim. Tak jak półtora roku temu rosła na Copa America, tak wtedy rosła w Katarze. Tylko byłoby to jakieś takie łatwe. Za łatwe. Przecież ten sam Messi jeszcze niedawno uosabiał najróżniejsze porażki argentyńskiego futbolu. Rodacy wyrzucali mu cztery przegrane finały wielkich imprez. Zestawiali go ze świętobliwą figura Diego Maradony. Maradona – przyniósł radość i chwałę utrapionemu narodowi. Messi – przynosi smutek i wstyd dumnemu narodowi. Tak szeptano i krzyczano.
Musiała zdarzyć się jakaś teatralna perypetia. Było 2:1, kiedy Kingsley Coman odebrał mu piłkę. Poszła kontra, błyskawiczna akcja, cudowne huknięcie Kyliana Mbappe. I 2:2. Messi, jakże symbolicznie, leżał na ziemi. Wstał. Podreptał w stronę koła środkowego. Fotografowie cyknęli kilka symbolicznych fotek. Ot, na wypadek klęski. Nadciągała katastrofa.
Potem zryw. Znów magiczne ruchy i gesty. Ponownie plastyczna płynność balansów i zwodów. Kolejne popisy i napędzenia. Nawrotowa fala chwilowo przygaszonej wielkości. Ale też jakiś jednoczesny komicznie symboliczny powrót demonów z niedalekiej przeszłości. W 2014 roku pudłował Gonzalo Higuain. W 2022 roku nie trafiał Lautaro Martinez. Oj, gdyby to się tak skończyło, coś się w tym momencie na trwale wywróciło, okrutnie złośliwy byłby los. 108. minuta. Strzela ten nieszczęsny Lautaro Martinez. Broni przytomny Hugo Lloris…
Ale dobija Leo Messi. Daremnie jeszcze wybija z linii Dayot Upamecano. Świętuje cała drużyna Argentyny, żeby dziesięć minut później jedenastkę skutecznie siekał niezmordowany Mbappe. Gwizdek sędziego Marciniaka. Koniec dogrywki. Od 2:0 do 2:2. Od 3:2 do 3:3. Rzuty karne. Trafia Mbappe. Nie myli się Messi. Dwaj wielcy, dwaj najwięksi, wisi w powietrzu scenariusz narodzin nowego króla futbolu w obliczu klęski odchodzącego boga tego sportu.
Chwila mija.
Jeszcze chwila.
I Messi jest mistrzem świata.
Czyli jednak los nie okazał się złośliwy, a łaskawy i sprawiedliwy.
Nie płacze. Dziękuje kolegom. Szuka dzieci. Wpatruje się w trybuny. Potańcuje. Uśmiecha się. Kapitalny był ten spokój jego wesołości w chwili największego triumfu w karierze. On chyba po prostu wiedział, że to złoto mu się należy. Że jego kariera nie ma w sobie nic ze straceńczości zaprzeszłych bohaterów. Nie jest makabrycznie tragiczna i dramatyczna, wstrząsająco fatalna i pechowa, dziwnie tajemnicza i enigmatyczna.
Pelego wielu nie widziało…
Maradoną kochano, bo upadał i wstawał, żeby upaść i wstać, upaść…
Ronaldo odchodzi w cień z ćwierćfinałowymi łzami w oczach…
A Leo Messi wdrapał się na szczyt, choć – po prawdzie – zawsze na nim był i zawsze na nim będzie.
Przyszło mu wygrywać i rządzić w czasach, kiedy wszystkie jego spotkania, gole, asysty i zagrania transmitowano pod każdą szerokością geograficzną, kiedy na oczach tłumów futbol stał się czymś z pogranicza tajemniczego misterium, a najwybitniejszych piłkarzy wzniesiono niemal do rangi świętych… nieprzypadkowo najczęstszą reakcją na linii on-trybuny jest poddańczy pokłon kibiców ku sławie i chwale swojego idola. Przecież to byłaby jakaś piramidalna nieuczciwość, gdyby Leo Messi nie mógł określić się mistrzem świata.
Wszak Leo Messi to piłka nożna, a piłka nożna to Leo Messi. Dla mnie ostatnie minuty tego mundialu były najważniejsze. Jest ten Leo Messi. Całuje Puchar Świata. Gładzi. Tuli do piersi. Buduje napięcie przed oczekującymi kolegami. Wznosi do góry.
Trwa jego era i zaszczyt w niej żyć.
Czytaj więcej o reprezentacji Argentyny:
- Najwspanialszy finał mundialu w historii! Argentyna mistrzem świata!
- Michał Anioł futbolu. Kylian Mbappe przegrał, ale zachwycił świat
Fot. Newspix