Reprezentacja Japonii jest rewelacją mistrzostw świata w Katarze, a jej selekcjoner Hajime Moriyasu zapisał się na kartach historii jako pogromca Hiszpanii oraz Niemiec. Dla 54-letniego Japończyka sukces odniesiony w fazie grupowej mundialu to także osobiste odkupienie. Właśnie w Katarze ekipa Niebieskich Samurajów poniosła bowiem – z Moriyasu w składzie – jedną z najboleśniejszych porażek w dziejach.
29 lat po Agonii w Dosze obserwujemy więc Triumf w Dosze.
Twarz piłkarskiej rewolucji
W latach 1930-1990 reprezentacji Japonii ani razu nie udało się zakwalifikować do finałów piłkarskich mistrzostw świata. Dość blisko sukcesu było na przykład w kwalifikacjach do mundialu w Meksyku (1986), ale w decydującym dwumeczu ekipa z Kraju Kwitnącej Wiśni musiała uznać wyższość Korei Południowej. Dla Japończyków było to niezwykle upokarzające doświadczenie. Nie mogli się oni pogodzić z faktem, że na polu piłkarskim Korea radzi sobie od nich zauważalnie lepiej. Odwieczni przeciwnicy jeździli na mistrzostwa świata, przywozili medale z mistrzostw Azji. Generalnie – należeli do czołowych drużyn kontynentu.
Japonia była dla nich jedynie tłem. Ubogim kuzynem.
Tymczasem futbol w szybkim tempie zyskiwał w tym kraju na popularności i należało ten trend wykorzystać. W latach 80. absolutną furorę zrobiła manga „Kapitan Jastrząb”, na podstawie której powstał potem serial anime, będący już globalnym fenomenem. Stadion Narodowy w Tokio był co roku areną zmagań najlepszych klubów Europy i Ameryki Południowej w ramach Pucharu Interkontynentalnego. No i, co najistotniejsze, w 1992 roku powołano do życia J.League – zawodową ligę piłkarską, stworzoną z wykorzystaniem wzorców niemieckich. Sprofesjonalizowanie krajowego futbolu miało przyciągnąć możnych sponsorów, a przede wszystkim przekonać ludzi, że w japońskiej piłce zakończyły się już czasy wszechobecnego dziadostwa. Reakcja kibiców była natychmiastowa – w pierwszym sezonie J1 League (1993) średnia frekwencja na stadionach przekroczyła 15 tysięcy widzów. Mecze z perspektywy trybun obejrzało blisko 3,5 miliona fanów. Do pełni szczęścia brakowało zatem tylko jednego – reprezentacji, która stanie się powodem do dumy dla Japończyków, a nie źródłem ich rozczarowań i kompleksów.
Proces wprowadzania kadry na salony japońska federacja powierzyła Hansowi Ooftowi – szkoleniowcowi rodem z Holandii, który w latach 80. prowadził krótko klub Mazda Soccer Club z Hiroszimy. Stanął on jednak przed piekielnie trudnym zadaniem. Podstawowym problemem reprezentacji Japonii – i w ogóle tamtejszego futbolu – było bowiem nikłe pojęcie o szeroko rozumianej organizacji gry. Japończycy nie potrafili występować w zwartych formacjach, utrzymywać odległości między liniami, poruszać się w wyznaczonych przez trenera strefach. Każdy zawodnik chciał w pojedynkę przesądzać o losach meczu, co na ogół kończyło się katastrofą. I cóż z tego, że gracze z Kraju Kwitnącej Wiśni byli całkiem nieźle wyszkoleni technicznie? Koniec końców drużyna nie miała z tego pożytku.
Gdy każdy trybik działa we własnym rytmie, maszyna nie może sprawnie funkcjonować.
Sam Ooft wspominał, że jednym z jego pierwszych pomysłów na odmianę gry zespołu było przesunięcie Kazuyoshiego Miury – niezatapialnego ulubieńca publiczności, zwanego „Królem Kazu” – ze szpicy na pozycję ofensywnego pomocnika. Selekcjoner spotkał się jednak… z odmową. Miura za bardzo kochał zdobywanie goli, by godzić się ze zmianą boiskowej roli. – Jeżeli przesuniesz mnie do pomocy, zwolnią cię. Zagrożę, że odejdę z kadry, a federacji bardziej zależy na mnie, niż na tobie – wypalił bez ogródek gwiazdor. Holender natychmiast zrozumiał, na czym stoi. Wiedział, że reprezentacja potrzebuje dopływu świeżej krwi. Zawodników, którzy nie zdążyli jeszcze nabrać przekonania, że są najlepsi na świecie, nawet jeśli wyniki temu przeczą. I wtedy właśnie na wielką scenę wkroczył Hajime Moriyasu, który szybko stał się jedną z twarzy rewolucji przeprowadzanej przez Hansa Oofta w japońskim futbolu. Rewolucji myślenia.
Król Kazu Miura, czyli prawdziwy Tsubasa
Agonia w Dosze
Swój pierwszy występ w drużynie narodowej Hajime Moriyasu zanotował 31 maja 1992 roku. Japonia przegrała wówczas z reprezentacją Argentyny, ale nieznacznie, tylko 0:1. Zespół zebrał więc za swoją postawę całkiem pozytywne recenzje. Moriyasu, którego powołanie do kadry powszechnie kwestionowano, był niespodziewanie jedną z najjaśniejszych postaci na boisku. Aczkolwiek japońscy dziennikarze i kibice nie do końca potrafili zrozumieć, dlaczego. Jak to możliwe, że środkowy pomocnik od pierwszej do ostatniej minuty spotkania skupiony na obowiązkach defensywnych i prostym rozegraniu piłki aż tak bardzo się wyróżnia?
– Ooft zaszczepił w japońskim myśleniu o piłce nowoczesne idee, używając słów-wytrychów, takich jak: gra kompaktowa, skanowanie przestrzeni, trzy linie. Do tej ostatniej kwestii podchodził wręcz obsesyjnie. Jego drużyna miała ustawiać się w trzech formacjach i zagęszczać pole gry w równych odstępach między sobą. Moriyasu był pupilkiem trenera. Człowiekiem odpowiedzialnym za utrzymanie balansu w drugiej linii. W praktyce cała ta koncepcja trzyliniowego systemu gry opierała się na nim. W japońskim futbolu piłkarzom nigdy wcześniej nie powierzano tego rodzaju obowiązków – pisze Kiyozumi Ninomiya w „Czasie Futbolu”. – Moriyasu był w pełni oddany trenerowi, a Ooft właśnie kogoś takiego potrzebował. Dlatego uczynił zeń lidera linii pomocy. Wprawdzie Hajime należał do najgorzej wyszkolonych zawodników w zespole, ale posiadał pewne fundamentalne umiejętności. Nigdy nie popełniał prostych błędów.
Każdy piłkarz musi uczestniczyć w ataku i obronie, ale kiedy jesteś jednym elementem z jedenastu, musisz cały czas myśleć o pełnym obrazie. Kiedy bronisz, myśl o tym, w jaki sposób możesz zaatakować. Kiedy jesteś w natarciu, kontroluj sytuację w defensywie
Hajime Moriyasu
Sam Moriyasu swoją rolę opisywał w rozmowie z Dalim Fujishimą. – Moim podstawowym zadaniem było odebranie piłki. A kiedy atak rywala został zahamowany, rozprowadzenie jej od tyłu, z głębi pola. Brzmi to banalnie, ale w praktyce było niezwykle trudne do zaimplementowania. Wszystko sprowadzało się do zachowania równowagi w zespole. Ktoś musi grać z przodu, ktoś z tyłu. Taktykę można zrealizować dopiero wtedy, gdy role są odpowiednio rozdzielone. Jak z Pirlo i Gattuso. Jeden był pianistą, drugi nosił fortepian. Jeden był rzeźbiarzem, drugi ostrzył dla niego dłuto.
– Egoizm? Jestem przyzwyczajony do tłumienia emocji – dodał Japończyk.
Progres drużyny pod wodzą Oofta był piorunujący. Jesienią 1992 roku Japonia po raz pierwszy w dziejach wygrała mistrzostwo Azji. Uznano to za znakomity prognostyk w kontekście eliminacji do mistrzostw świata w USA, gdzie japońska ekipa miała wreszcie odnieść tak długo wyczekiwany sukces. No i zaczęło się fenomenalnie. W pierwszej rundzie walki o mundial Japończycy zdemolowali swoich konkurentów i z przytupem wdarli się do finałowego etapu kwalifikacji. Tam pojawiły się już pewne trudności – najpierw remis z Arabią Saudyjską, następnie porażka z Iranem. Ooft szybko opanował jednak sytuację. W kolejnej serii spotkań ekipa z Kraju Kwitnącej Wiśni rozbiła Koreę Północną, a potem pokonała także Koreę Południową. Pozostał jej do rozegrania jedynie mecz z Irakiem.
Zwycięstwo gwarantowało przepustkę na mistrzostwa. Wystarczyło wykonać jeszcze jeden krok, by marzenia się spełniły.
Ależ to byłby pozytywny impuls dla japońskiego futbolu.
28 października 1993 roku jedenastki Iraku i Japonii wybiegły na murawę stadionu w Dosze (cały turniej finałowy rozegrano w Katarze), by rozegrać decydujące spotkanie. W przypadku podopiecznych Hansa Oofta, wszystko było jasne – wygrywają, mają mundial. Irakowi zwycięstwo też dawało szansę wyjazdu na turniej, ale tylko w połączeniu z korzystnymi rezultatami pozostałych spotkań. Japończycy ewidentnie nie mieli jednak zamiaru dopuścić, by zrealizował się jakikolwiek pozytywny dla „Lwów Mezopotamii” scenariusz. Kazu Miura już w piątej minucie gry wyprowadził japoński zespół na prowadzenie, notując trafienie numer trzynaście w kampanii eliminacyjnej. Tuż po przerwie wyrównał Ahmed Radhi, lecz kolejnym trafieniem natychmiast odpowiedział Masashi Nakayama. Wydawało się, że Japonia ma sytuację pod kontrolą. Aż do ostatniej akcji meczu i stałego fragmentu gry dla Iraku.
Jaffar Omran trafił do siatki, ustalając wynik meczu na 2:2. Irakowi w niczym to już nie pomogło, ale Japonię wyrzuciło z miejsc premiowanych wyjazdem na mistrzostwa świata. Kwalifikację wywalczyła Arabia Saudyjska oraz… Korea Południowa. Gorzej być nie mogło.
Szczęśliwy Katar
Hajime Moriyasu w starciu z Irakiem zagrał, zresztą od deski do deski. Wczoraj obecny selekcjoner reprezentacji Japonii przyznał, iż obrazki z 1993 roku nagle stanęły mu przed oczami, gdy Hiszpania nacierała na japońską bramkę w końcowej fazie ostatniej kolejki fazy grupowej mistrzostw świata w Katarze. – Na minutę przed końcem meczu z Hiszpanią przypomniałem sobie dramat w Dosze, ale w tym momencie moi zawodnicy byli tak agresywni, że pomyślałem: czasy się zmieniły – powiedział Moriyasu. – Dedykuję nasze zwycięstwo wszystkim Japończykom.
Za sprawą jego drużyny Katar może wreszcie przestać się w Japonii kojarzyć z miejscem pogrzebu wielkich marzeń o wyjeździe na mistrzostwa świata 1994. Dzisiaj jest miejscem triumfu drużyny, która trafiła do grupy z Hiszpanią oraz Niemcami i skończyła rywalizację na pierwszym miejscu w stawce. Prezentując już w pełni nowoczesny futbol, na który może z zazdrością zerkać wielu kibiców z Europy czy Ameryki Południowej.
A przecież ostatniego słowa jeszcze Japonia nie powiedziała. Jej piękny sen wciąż trwa.
CZYTAJ WIĘCEJ O MISTRZOSTWACH ŚWIATA:
- Cieszmy się chwilą, ale myślmy o przyszłości
- Jeszcze Polska nie zginęła. Znowu wbrew światu
- Weszło z Kataru: Zmiażdżeni na boisku, zmiażdżeni na trybunach
OGLĄDAJ STAN MUNDIALU:
fot. FotoPyk