Reklama

Joe Frazier – najmocniejszy lewy sierpowy w historii boksu

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

07 listopada 2022, 19:12 • 17 min czytania 7 komentarzy

7 listopada 2011 roku boks zawodowy stracił jedną ze swoich ikon. Wówczas, w wieku 67 lat, odszedł Joe Frazier (32-4-1, 27 KO). Jego lewy sierpowy był jednym z najmocniejszych ciosów w historii pięściarstwa. Siłę tego uderzenia odczuł sam Muhammad Ali (56-5, 37 KO), z którym Smokin’ Joe stworzył jedną z najlepszych trylogii w dziejach. A wiele wątków z jego życia stało się inspiracją dla Sylvestra Stallone’a w filmie Rocky. Oto historia pięściarza, bez którego nie byłoby mowy o złotej erze wagi ciężkiej w latach 70. XX wieku.

Joe Frazier – najmocniejszy lewy sierpowy w historii boksu

TAJEMNICA LEWEGO SIERPOWEGO

Chociaż postać Joe Fraziera kojarzy się z Filadelfią, to większość dzieciństwa przyszły mistrz spędził w Karolinie Południowej. Dokładnie w miasteczku Laurel Bay, gdzie wychował się w farmerskiej rodzinie. Cała familia pracowała przy uprawie arbuzów, czy też na polach bawełny. Ale słowo „farmerska” nie oddaje w pełni, czym wyłącznie zajmowała się głowa rodziny, ojczulek Rubin. Stary Frazier imał się różnych zajęć, czasami nie do końca legalnych. Zajmował się na przykład przemytem i sprzedażą pędzonego przez siebie bimbru. W końcu gąb do wykarmienia w rodzinie nie brakowało. Rodzina składała się z czternastu osób. Prawdopodobnie.

– Pewnego dnia rozmawiałem z reporterem i dotarło do mnie, że nie wiem, jaki mam numer, 13 czy 12, więc zadzwoniłem do mamy i się jej zapytałem. Myślę, że jestem numerem 12. Trzynasty umarł – wspominał Frazier w wywiadzie dla The Inquier z 1974 roku.

Wprawdzie Frazierowie posiadali dziesięć akrów (czyli nieco ponad cztery hektary) ziemi, ale większość gruntów była położona na bagnistych terenach, nie nadających się do upraw. Wybierając się w głąb tych mokradeł, można było natrafić na liczne węże, a nawet aligatory. Ale familia Frazierów i tak nie raz musiała je przeczesywać w poszukiwaniu pożywienia. Byli biedni, mieszkali w domu złożonym z czterech izb, który dziś można by nazwać lepianką. Dlatego też na ich stole nie raz pojawiały się takie dania, jak… szopy. Trzeba im było tylko usunąć gruczoły, którymi te zwierzęta znaczą teren za pomocą cuchnącej wydzieliny. Oraz oczywiście, upolować takiego, który nie miał wścieklizny.

Reklama

Rodzina posiadała też własne zwierzęta – konkretnie świnie. Możliwe, że jedno z nich przyczyniło się do stworzenia jednej z najbardziej zabójczych broni w historii zawodowego boksu. Czyli słynnego lewego sierpowego, którym Joe Frazier demolował swoich rywali. Otóż pewnego dnia jeden z rozjuszonych wieprzy zaatakował dzieciaka, a ten w wyniku upadku złamał rękę. Rodzice nie posiadali środków na dobrą opiekę medyczną, stąd kończyna Joe nie zrosła się prawidłowo. Przyszły mistrz do końca życia miał w niej ograniczony zakres ruchów. Ale podobno to też zwiększało siłę ciosu oraz powodowało, że w ringu pięść dochodziła do celu nieco szybciej, niż spodziewał się tego przeciwnik.

Jednak naszym zdaniem jeszcze większy wpływ na naturalną siłę Fraziera miały warunki, w których przyszło mu spędzić „dzieciństwo”. Celowo piszemy to słowo w cudzysłowie, gdyż wczesne lata Joe nie miały wiele wspólnego z sielanką. Od małego musiał ciężko pracować. A pomagając ojcu, na przykład przy wycince drewna wielką piłą, był zmuszony do częstszego używania lewej ręki. Wszystko dlatego, że staruszek Rubin… stracił swoją lewą kończynę w wyniku rany postrzałowej. Ojciec Joego zarobił kulkę, gdy zaczął czynić zaloty do dziewczyny swojego znajomego, a ten postanowił dać staremu Frazierowi nauczkę za pomocą spluwy.

-Kiedy byłem chłopcem, ciąłem z tatą tą wielką piłą poprzeczną. Używał prawej ręki, więc ja musiałem używać lewej – mówił Joe. Choć w swojej biografii kolportował nieco inną wersję wydarzeń co do utraty ręki przez ojca.

Według Fraziera, to Rubin musiał bronić swojej żony – Dolly – przed zalotami niejakiego Arthura Smitha. Rubin wybawił swoją wybrankę przed nachalnym amantem, lecz ten nie mógł pogodzić się z porażką i dlatego strzelał do ojca Joego. Smith rzekomo trafił za kratki za swój czyn, lecz według matki przyszłego pięściarza szybko opuścił areszt. Wszystko działo się w 1944 roku, czyli tym, w którym urodził się Smokin’.

Już podczas lat spędzonych na farmie, Joe zaczął interesować się pięściarstwem. Jak wspominał w swojej biografii z 1996 roku, pierwszy worek treningowy wykonał z juty, wypełnionej skruszonymi cegłami, starymi szmatami oraz kolbami kukurydzy. Młody naparzał w niego codziennie przez sześć lat!

Reklama

RZEŹNIK Z FILADELFII

Frazier szybko zrozumiał, że aby wyrwać się z biedy, musi zacząć żyć na własny rachunek. A gdzie indziej można rozwinąć skrzydła, jak nie w wielkim mieście? I tak w 1959 roku, gdy Joe miał zaledwie piętnaście lat, postanowił zasmakować życia w Nowym Jorku, gdzie mieszkał jego brat. Ale Wielkie Jabłko nie okazało się dla młokosa łaskawym miejscem. Pracował tam w fabryce Coca-Coli oraz jako robotnik budowlany. Jednak by przeżyć, musiał kraść samochody i sprzedawać je na części. Stało się jasne, że przy takim trybie życia prędko wpakuje się w kłopoty i wyląduje za kratkami.

Na całe szczęście, w porę zdecydował się zmienić otoczenie. Przeprowadził się do Filadelfii, w której również miał rodzinę i znajomych. Pewnego dnia postanowił też odwiedzić jedną z siłowni, która działała pod egidą Police Athletic League. To organizacja, która ma na celu aktywizację dzieciaków w sporcie, dzięki czemu nie te nie będą sprawiać problemów na ulicy. To tam zauważył go Yancey „Yank” Durham, który następnie zostanie trenerem Fraziera. Będzie pełnił tę funkcję aż do swojej przedwczesnej śmierci w 1973 roku, w wyniku udaru. To z nim w narożniku Joe został zawodowym mistrzem świata. Chociaż podczas ich pierwszego spotkania, Frazier nie zrobił specjalnego wrażenia na szkoleniowcu.

Był gruby i niski, nie posiadał warunków fizycznych na wagę ciężką. W dodatku miał odciętą niewielką część małego palca w lewej ręce. Joe pracował w rzeźni i pewnego dnia tak nieuważnie posłużył się nożem, że zrobił sobie krzywdę. Lecz tym, czym dzieciak od razu zaimponował Durhamowi, była etyka pracy Fraziera – gościa, który niemalże od urodzenia był nauczony harówki. Po kilku treningach Yank zauważył też jego zabójczy lewy sierp. I tak losy obu mężczyzn związały się ze sobą na długie lata. Ich relacja wykraczała daleko poza układ na linii trener-zawodnik. Byli przyjaciółmi, a Joe ufał Durnhamowi niemalże bezgranicznie.

Mark Kram Junior, który spisał autobiografię Fraziera, zacytował w niej jednego z przyjaciół mistrza, który stwierdził:

Gdyby Yank powiedział Joemu, by ten skoczyłby pod pociąg, Joe pewnie by to zrobił.

Trener od razu dopasował też odpowiedni styl do swojego zawodnika. Jak wspomnieliśmy, Joe nie miał warunków pięściarza wagi ciężkiej. Posiadał zaledwie 182 centymetry wzrostu – jak na ciężkiego, był po prostu niski. Zasięg jego ramion wynosił tylko 185 centymetrów. Stąd Durham polecił mu, by ten cały czas dążył do półdystansu oraz nacierał na przeciwnika obniżając własną pozycję. Dzięki temu Frazier, chociaż wchodził w zasięg ciosu rywala, stawał się trudny do trafienia. A że sam miał czym uderzyć, stąd wejście z nim w wymianę kończyło się dla przeciwników bolesną porażką.

Zanim stał się rozpoznawalny, Joe pracował w rzeźni, gdzie w ramach treningu obijał świńskie tusze. Poza pracą zaś trenował pod czujnym okiem Yanka Durhama, czy dbał o kondycję, urządzając sobie przebieżki po Filadelfii, nie raz kończąc je pokonaniem schodów, prowadzących do Muzeum Sztuki.

Początkujący, mało znany pięściarz z Filadelfii, pracujący w rzeźni, który lubi przebieżki po schodach. Czy te elementy aby nie kojarzą wam się z pewnym filmem, w którym główną rolę zagrał Sylwester Stallone? To już wiecie z historii którego zawodnika aktor, odpowiedzialny również za scenariusz do produkcji, czerpał inspirację.

ROCKY WCIĄŻ INSPIRUJE. O FILMIE, KTÓRY STAŁ SIĘ FENOMENEM

W każdym razie, z tak ofensywnym stylem Frazier był skazany na zawodową karierę, lecz wcześniej wygrał swoje na ringach amatorskich. Wywalczył olimpijskie złoto podczas igrzysk w Tokio, chociaż do Kraju Kwitnącej Wiśni pojechał wyłącznie jako zawodnik rezerwowy. Wszystko dlatego, że w finale prób olimpijskich uległ na punkty Busterowi Mathisowi. Sam Frazier upierał się, że przegrał niezasłużenie. Sędzia rzekomo ukarał go odjęciem punktów za ciosy poniżej pasa. Te miały być zadane prawidłowo, ale sprytny rywal walczył ze spodenkami podciągniętymi niemalże do pępka, dlatego uderzenia Fraziera na korpus sprawiały wrażenie nieprzepisowych.

Po usłyszeniu werdyktu, Joe był załamany. Durham musiał przekonać swojego podopiecznego, by nie rezygnował z boksu. Następnie, by pojechał do Japonii, jako przydatny sparingpartner kolegów. Szczęście Joe polegało na tym, że Mathis doznał kontuzji zaraz przed startem zawodów, stąd pięściarz z Filadelfii mógł pokazać na co go stać. I w turnieju roznosił swoich przeciwników. Trzy walki wygrał przed czasem, przy czym w tej trzeciej, półfinałowej, bił Wadima Jemieljanowa z ZSRR tak mocno, że sam złamał kciuk! Taka kontuzja uniemożliwiałaby mu występ w finale z Hansem Huberem, więc Amerykanin po prostu ją zataił. Przez to w pojedynku o złoto nie mógł tak swobodnie korzystać z lewego sierpowego, ale i tak zdołał wywalczyć mistrzostwo olimpijskie. Sędziowie orzekli jego wygraną przez decyzję.

CASSIUS CLAY

Niecały rok później Frazier zadebiutował na zawodowych ringach. Na nich wręcz zamiatał swoich rywali, dla których wielkim osiągnięciem było dotrwanie chociaż do połowy dystansu całej walki. Ale jak na ironię głośno o Frazierze zrobiło się dopiero po starciu, które stoczył na pełnym dystansie i wygrał przez niejednogłośną decyzję sędziów. Jego rywalem był Oscar Bonavena (21-2, 17 KO). Twardy Argentyńczyk zdołał dwukrotnie powalić Fraziera w drugiej rundzie. Ale Amerykanin przetrwał ten poważny kryzys, konsekwentnie nacierał na Bonavenę i pomimo zapoznania się z deskami, odwrócił losy walki.

Już rok później, czyli w 1968, Frazier walczył o pas mistrzowski stanu Nowy Jork. Jego rywalem był… Buster Mathis (23-0, 17 KO). Tak – ten sam, który był o krok od pozbawienia Fraziera szansy udziału w igrzyskach, lecz wyeliminowała go kontuzja. Na zawodowych ringach obydwaj byli niepokonani, stąd zapowiadała się ciekawa, wyrównana walka. W rzeczywistości, różne style oraz podejście obu pięściarzy do wykonywanej pracy spowodowało, że Buster został zmasakrowany.

Mathis nigdy nie był tytanem pracy. Zresztą po zakończeniu kariery zmagał się z ogromną otyłością, która doprowadziła go do śmiertelnego zawału w wieku 52 lat. W boksie olimpijskim, gdzie walki trwały trzy rundy, braki kondycyjne dało się zatuszować. W walkach zawodowych, na mistrzowskim dystansie który wówczas wynosił piętnaście rund, Frazier zamęczył swojego rywala. Wykończony Mathis padł pod naporem (oraz oczywiście, lewym sierpowym) Smokin’a w jedenastym starciu. I chociaż zdołał wstać, sędzia ringowy słusznie przerwał pojedynek. Na nagraniu wyraźnie widać też, że białe spodenki Bustera były już całe zakrwawione.

Joe Frazier wywalczył mistrzowskie pasy WBA i WBC w 1970 roku, w pojedynku z Jimmym Ellisem (27-5, 12 KO). Jednak do historii przeszły jego walki z Muhammadem Alim. Kiedy pierwszy raz spotkali się w ringu, „The Greatest” również był niepokonany. Jego bilans wynosił 31 wygranych, w tym 26 przez nokaut.

Pojedynki Alego z Frazierem przeszły do historii także ze względów pozasportowych. Były mistrz był świeżo po odbyciu trzyletniej kary zawieszenia kariery, spowodowanej odmową służby wojskowej. Ali jawił się opinii publicznej jako przystojny i wygadany buntownik, który na każdej konferencji prasowej dawał show. Frazier przed mikrofonem nie miał z nim szans, wychodził na niedouczonego mruka. Konfrontując historię obu pięściarzy, Muhammad przedstawiał się jako ten, który walczy w imieniu swoich czarnych braci i sióstr. Joe, nie wypowiadający się na temat kwestii rasowych w USA, jawił się jako czarnoskóra zabawka ku uciesze białej gawiedzi.

Myślicie, że Tyson Fury jest mistrzem trash talku? No to zapnijcie pasy, bo słowa Króla Cyganów to nic w porównaniu do tego, co przed kamerami potrafił mówić o swoich rywalach Muhammad Ali. W opozycji do swojej osoby, nazywał Fraziera mistrzem białych ludzi oraz porównywał go do tytułowego bohatera powieści „Chata wuja Toma” – posłusznego murzyna, który nie raczy walczyć o swój los, tylko pokornie słucha poleceń. Oczywiście, zarzucanie Frazierowi rasizmu było wyłącznie prowokacją, ale musiało to boleć mistrza. Wszak on sam w biografii autorstwa Marka Krama Juniora wspominał, że opuścił rodzinne strony również z uwagi na konflikt z białymi właścicielami plantacji na której pracował.

Ali w swoich zaczepkach stosował też najniższe chwyty. Na przykład przed ich trzecią walką, nazywał swojego rywala… gorylem: – Joe Frazier powinien oddać swoją twarz Funduszowi Dzikiej Przyrody. On jest brzydki! Brzydki! Brzydki! Nie tylko źle wygląda, ale jego smród można poczuć w innym kraju. Co pomyślą mieszkańcy Manili? Że czarni bracia to zwierzęta. Ignoranci. Głupki. Że są brzydcy i śmierdzący – mówił The Greatest.

Często wymyślał całe poematy na temat Fraziera. Nie będziemy ich tłumaczyć, z prostego względu – przelane na papier w innym języku, tracą sporo uroku. Tego trzeba posłuchać.

Pod względem wystąpień publicznych, Ali nokautował Fraziera, zamiatał nim podłogę. Poczciwy Joe na wszystkie zaczepki oponenta znalazł tylko jedną, godną zapamiętania odpowiedź. Otóż uparcie nazywał rywala Cassiusem Clay’em – czyli nazwiskiem, które Ali nosił zanim przeszedł na islam. Joe w ten sposób dawał do zrozumienia, że nie kupuje jego przemiany. Szczerze znienawidził swojego oponenta za wszystkie bluzgi oraz inwektywy, które ten rzucał w jego stronę. I ta nienawiść paliła się w nim przez lata. Nawet we wspomnianej już biografii, wydanej w 1996 roku, Frazier uparcie nazywał Alego per Cassius Clay. W tym samym roku miały miejsce igrzyska olimpijskie w Atlancie. Ali, wtedy już wyraźnie dotknięty chorobą Parkinsona, był głównym bohaterem ceremonii otwarcia – zapalał znicz olimpijski.

– Było wielu innych bokserów, którzy wiele zrobili dla tej dyscypliny i Stanów Zjednoczonych. “Motyl” nie zrobił tak dużo, tylko uciekł od poboru do wojska. Nie lubił swoich białych braci. Nie wierzył w pójście na wojnę. Wszystkie te rzeczy robił przeciwko Ameryce. Mieli Evandera Holyfielda. Posiadali całą masę wspaniałych mistrzów i myślę, że ktoś inny powinien rozpalić znicz – nie gryzł się w język Frazier. Choroba wielkiego rywala nie wzbudzała w nim żadnego współczucia:- To żaden Parkinson. Joe Frazier, Ken Norton, Larry Holmes, niczego mu nie zrobiliśmy. Myślę, że dotknęła go boska ręka, która go spowolniła pokazując, że żaden człowiek nie może porównywać się do Boga.

Kończąc wątek ceremonii otwarcia igrzysk, Frazier mówił o Alim: – Gdybym wtedy stał z nim na tej platformie, popchnąłbym go w płomienie.

Z kolei przed ich pierwszą walką, Smokin’ podobno prosił Wszechmogącego słowami: – Boże, pozwól mi przetrwać tę noc. Boże, chroń moją rodzinę. Boże, daj mi siłę. I Boże… pozwól mi sprać tego skurwysyna.

Pozwólcie, że zakończymy tematy okołoreligijne wymianą zdań z pierwszej walki obu pięściarzy. Jej świadkiem był sędzia ringowy Arthur Mercante, który walce wyjawił treść.

– Wiesz, występujesz tu dzisiaj z Bogiem – rzekł Muhammad Ali.

Jeżeli jesteś Bogiem, to jesteś dziś w złym miejscu – opowiedział Frazier. Po czym w ostatniej, piętnastej rundzie pojedynku nazywanego „Walką Stulecia” posłał Alego na deski. Były mistrz wstał i dotrwał do końca walki, lecz 8 marca 1971 roku poniósł pierwszą porażkę na zawodowych ringach. I to właśnie z rąk Joe Fraziera. Wuja Toma. Goryla. Obrazy afroamerykańskiej społeczności. Oraz wciąż panującego mistrza świata wagi ciężkiej.

Obaj pięściarze jeszcze dwukrotnie stawali ze sobą w ringu. Po takiej walce rewanż zdawał się stanowić naturalną kolej rzeczy. Do takowego doszło, ale dopiero trzy lata później. W dodatku nie był to pojedynek o tytuł mistrza świata. W międzyczasie Frazier stracił mistrzowskie pasy w starciu z innym wielkim pięściarzem wagi ciężkiej lat 70. – Georgem Foremanem (37-0, 34 KO). Pięściarz z Florydy przegrał w starciu na Jamajce przez nokaut już w drugiej rundzie. Nigdy więcej nie dane było mu zostać mistrzem świata.

Ali nie przepuścił okazji do wygłoszenia kilku gorzkich słów pod adresem byłego już mistrza. Twierdził, że Fraziera zgubiła pycha, gdyż nie potrafił wykorzystać braków kondycyjnych Foremana. Na nieszczęście Smokin’a, zaraz po ich drugiej walce Ali udowodnił jak można rozgryźć Foremana. Na ringu w upalnym Zairze najpierw dał się wystrzelać przeciwnikowi, a później sam przeszedł do ofensywy, kończąc wszystko w ósmym starciu. Lecz wcześniej udanie zrewanżował się Frazierowi za poniesioną porażkę. Muhammad wyciągnął wnioski z pierwszego pojedynku i starał się trzymać rywala na dystans. Kiedy Frazier podchodził bliżej, Ali klinczował przeciwnika. To była brudna walka, ale ostatecznie The Greatest triumfował.

Jednak ich najsłynniejszym pojedynkiem był ten trzeci, od miejsca jego rozegrania zwany „Thrilla in Manila”. Walka, która wzbudziła gigantyczne zainteresowanie na całym świecie – niektóre źródła mówią, że obejrzało ją miliard widzów! Transmisja była wysłana do 68 krajów. W samych Stanach Zjednoczonych pokazano ją w 360 kinach – rzecz jasna, odpłatnie.

By dostosować czas do amerykańskiego odbiorcy, pięściarze walczyli po godzinie 10 rano lokalnego czasu. Z tego względu w ringu, dodatkowo zadaszonym blachą, panowała nieznośna temperatura i zaduch.

W tak skrajnie niekorzystnych warunkach obaj wznieśli się na bokserskie wyżyny. Ali był aktywniejszy, wyprowadził aż 917 ciosów, przy 674 Fraziera. Lecz liczby wyprowadzonych mocnych ciosów były już bardzo zbliżone – 365:337 na korzyść Alego. To była prawdziwa wojna na wyniszczenie przeciwnika, która trwała aż czternaście rund.

W przerwie przed finałowym starciem Muhammad prosił swój narożnik, by ten rozciął mu rękawice. W końcu w poprzedniej rundzie wyprowadził aż 74 uderzenia, z czego 50 celnych! A Frazier nie chciał za nic paść. Ale w drugim narożniku sytuacja nie była lepsza. Frazier był już tak zmęczony, że kontrował rywala tylko sporadycznie. W dodatku jego twarz była cała zapuchnięta. Dodajmy do tego… zaćmę, na którą chorował. Pięściarz walczył niemalże nie widząc nadlatujących ciosów. Dlatego też Eddie Futch, który był jego trenerem (Yancey „Yank” Durham już nie żył), powiedział do swojego podopiecznego:- To koniec, Joe. Nikt nie zapomni tego, co tu dziś zrobiłeś.

Można się tylko zastanawiać, czy narożnik Fraziera nie słyszał, czy zignorował wołania swojego człowieka – Williego Monore’a. Ten z kolei siedział nieopodal obozu Alego i dawał znać Futchowi, że przeciwnik Smokin’a też ma dość. Jednak to Frazier został poddany. I chociaż chciał walczyć, to później nigdy nie podważył słuszności decyzji swojego trenera.

Choć jak wspomnieliśmy Frazier i Ali nie darzyli się wzajemną sympatią (i taki stan utrzymywał się przez lata), to po walce trudno było nie odnieść wrażenia, że jednak w ich relacjach występuje wzajemny szacunek do swoich umiejętności.

– Biłem go ciosami, które mogłyby zburzyć mury miasta – mówił Joe Frazier.

Z kolei Muhammad Ali powiedział:- Ja i Joe przyjechaliśmy do Manili jako mistrzowie, ale powróciliśmy stamtąd jako starzy ludzie.

STARY CZŁOWIEK JOE

Słowa Muhammada Alego znalazły swoje potwierdzenie w rzeczywistości. On sam po walce rozegranej w październiku 1975 roku, występował na ringu do roku 1978. Wciąż był znakomitym pięściarzem, ale wiek oraz przebyte ringowe wojny odcisnęły piętno na jego zdrowiu. W roku 1978, po udanym rewanżu na Leonie Spinksie (7-0-1, 5KO) postanowił zawiesić rękawice na kołku. Następnie powrócił na początku lat 80. na dwa pojedynki, z Larrym Holmesem (35-0, 26 KO) i Trevorem Berbickiem (19-2-1, 17 KO). Zbliżający się do czterdziestki mistrz przegrał obie walki.

Kariera Fraziera trwała jeszcze krócej. Jak wspomnieliśmy, po pierwszej walce z Foremanem nie odzyskał on już mistrzowskich pasów. Pół roku po wojnie w Manili, Joe zdecydował się na ponowną walkę z Georgem. Przed walką zaprezentował się… niczym namiastka Muhammada Alego. Zdecydował się ogolić głowę, a do ringu wchodził bardzo pobudzony, jakby chciał zdekoncentrować rywala. Ale styl Foremana wciąż wybitnie mu nie pasował i tym razem Joe także przegrał przed czasem – choć w piątej nie w drugiej rundzie. Następnie stoczył remisową walkę z Floydem Cummingsem (15-1, 13 KO) i powiedział „pas”.

A jak Frazierowi wiodło się poza ringiem? Cóż, podobnie jak wielu innym wielkim mistrzom szermierki na pięści. Joe starał się inwestować zarobione miliony, ale robił to co najmniej nieudolnie.

W 1971 roku zakupił dla swojej starzejącej się matki dom wraz z ogromną plantacją liczącą, bagatela 365 akrów (ponad 147 hektarów).

– Nie zadawałem żadnych pytań o to, w jakim miejscu i stanie była kupiona plantacja. Pomyślałem, że skoro jesteś na wsi i masz ziemię, możesz zrobić wszystko – tłumaczył później Joe.

Niestety, zakupione ziemie stanowiły głównie nieużytki i przynosiły straty. Wiekowa rodzicielka, chociaż wyprowadziła się do nowego miejsca, to twierdziła, że nigdy nie chciała żadnej plantacji. Za zarządzanie ogromnym obszarem wzięli się pozostali członkowie rodziny Fraziera, którzy nie mieli o tym pojęcia. Ale ten musiał wypłacać im spore pensje. Ta inwestycja okazała się workiem bez dna, pochłaniającym setki tysięcy dolarów. I nie była jedyną…

W 1973 roku Frazier kupił kolejne 180 akrów w Pensylwanii, za 843 000 dolarów. Większość z nich stanowiły – a jakże – bagna i nieużytki. Pięć lat później zgłosił się do niego deweloper, który odkupił grunty za 1,8 miliona dolców. Milion zysku, to chyba nie najgorzej, prawda? Otóż nie do końca, bo kasa była wypłacana pięściarzowi w transzach przez fundusz powierniczy, a ten w międzyczasie zbankrutował. Według artykułu z New York Times z 2006 roku, wówczas wartość gruntów przekraczała 100 milionów dolarów.

W roku 1985, po ponad dwudziestu latach małżeństwa, rozstał się ze swoją żoną, Florence Smith. Ogólnie doczekał się jedenaściorga potomstwa z różnymi kobietami. W szczególności starsze z pociech, choć dorastały w bogatym domu, nie miały łatwego życia. Nagonka, którą Muhammad Ali tworzył w mediach na Fraziera, odbijała się na dzieciach tego drugiego. Biali nie pałali do nich miłością, a ludność czarnoskóra – wsłuchana w retorykę Alego – wręcz nie znosiła Frazierów, jasno dając do zrozumienia, że idol Afroamerykanów rozgromi ich ojca. Dzieciaki Joe nie raz były zawożone i odbierane ze szkoły przez ochronę.

Co ciekawe, w ringu spotkały się córki obu pięściarzy – w 2001 roku naprzeciwko sobie stanęły Laila Ali (9-0, 8 KO) i Jacqui Frazier Lyde (7-0, 7 KO). Córka Alego wygrała tę walkę stosunkiem głosów dwa do remisu. Poza Jacqui dwóch synów Joe, Marvis i Joseph, również próbowało sił w boksie. Marvis (19-2, 8 KO) okazał się przeciętniakiem, którego największym sukcesem była walka z Mike’m Tysonem (24-0, 22 KO). Bestia rozprawiła się z synem legendy w zaledwie pół minuty. Z kolei Joe Junior (23-4-7, 19 KO) wpadł w szemrane towarzystwo i zamiast skupić się na boksie, wolał eksperymentować z narkotykami.

Joe po zakończeniu kariery prowadził skromny żywot. Jedyne co mu się ostało, to siłownia, na której piętrze mieszkał. Ale z powodu zadłużenia, w 2008 roku sprzedał i tę nieruchomość. Ostatecznie przebaczył Alemu wszystkie winy dopiero w 2009 roku. Dwa lata później, we wrześniu 2011 roku, zdiagnozowano u niego raka wątroby. W przeciwieństwie do wielu jego ringowych wojen, ta nie trwała długo. Joe zmarł 7 listopada 2011 roku, po miesięcznym pobycie w hospicjum.

Na pogrzebie, który był zamkniętą ceremonią, byli obecni najwięksi ringowi rywale Fraziera. Gdy Jessie Jackson, amerykański polityk oraz duchowny kościoła baptystycznego, do którego należał Joe, poprosił obecnych o okazanie swej miłości do zmarłego, Muhammad Ali, wówczas bardzo wyniszczony chorobą Parkinsona, zdołał powstać i zaczął energicznie oklaskiwać wielkiego rywala.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Ofensywni pomocnicy jak słynny internetowy koń – początek niezły, ale dalej…

Paweł Paczul
5
Ofensywni pomocnicy jak słynny internetowy koń – początek niezły, ale dalej…

Komentarze

7 komentarzy

Loading...