Czy Jarosław Kotas był większą dojarką niż piłkarze, których tak nazywał? Jak prowadzić zespół w walce o utrzymanie, jednocześnie będąc jego zawodnikiem? Dlaczego polskie kluby nie umieją w zatrudnianie trenerów? Piotr Kołc opowiada nam o pracy grającego trenera, swoich pomysłach i ideach, które mają sprawić, że startując z niższych lig dotrze do Ekstraklasy.
Zaczynał pan jako grający trener. Czy taka osoba jest w szatni bardziej kolegą, czy przełożonym?
Trzeba mieć wyczucie, ja tę funkcję pełniłem przez dwa ostatnie lata w Gryfie Wejherowo i przez sezon w Sokole Ostróda. Podczas treningu czy meczu funkcjonowaliśmy normalnie, jak koledzy z boiska. To chyba kwestia podejścia — czy zespół cię słucha, traktuje poważnie i respektują tę funkcję. Bywało różnie, ale czas pokazał, że to przynosiło efekt. Nie była to jednak łatwa praca, miałem momenty, gdy miałem dość, bo byłem zmęczony fizycznie przez treningi i granie, do tego dochodziły obowiązki trenera i byłem wykończony także psychicznie. Dlatego w Ostródzie podjąłem decyzję, że albo jedno, albo drugie. Dalsza gra nie przyniosłaby niczego dobrego, a sama gra nie była mi specjalnie potrzebna, wiedziałem, że nie osiągnę już poziomu Ekstraklasy. Fizycznie dałbym pewnie radę, bo nawet dziś nie mam problemu, żeby wejść w trening. Cieszę się jednak, że czegoś takiego doświadczyłem, dało mi to spojrzenie z innej perspektywy.
Zakładam, że w Wejherowie było to o tyle łatwe, że jako ważna postać w szatni i tak miał pan w niej autorytet.
Zgadzam się z tym, miałem bardzo duże poparcie prezesa i osób funkcjonujących wokół klubu. W ostatnim sezonie, na kilka kolejek przed końcem, po przegranym meczu poszedłem do prezesa i powiedziałem mu, że czuję, że nie mam już takiego wpływu na zespół, a ligę trzeba utrzymać, więc powinien poszukać trenera. Odparł, że spokojnie, damy radę, może wykonał jakieś dwa telefony, ale na końcu wszedł do szatni, zainterweniował mocniej, bo zdarzały się w niej różne rzeczy, nie do końca profesjonalne, które miały wpływ na wyniki i poradziliśmy sobie, wygrywając ostatni mecz 4:1. Wtedy odetchnął i powiedziałem sobie, że moja misja w Wejherowie jest już skończona, muszę poszukać czegoś nowego. To było naprawdę trudne wyzwanie, także sezon wcześniej, gdy razem z Łukaszem Nadolskim — dziś asystentem w Wiśle Płock — przejęliśmy zespół w strefie spadkowej i w rundę zrobiliśmy 33 punkty.
Rzeczywistość w Gryfie zawsze była ciężka. Kojarzę ten stadion i klub, tam zawsze były problemy, trzeba było samemu utrzymywać boisko, co nie było łatwą sprawę.
Do dzisiaj tak jest, to był bardzo swojski klimat jak na drugą ligę. Zresztą — to był kosmos, że ta druga liga tam była. To było robione za takie pieniądze, że ktoś mógłby się złapać za głowę, że z takim budżetem da się funkcjonować na tym poziomie. Klub tworzyli jednak ludzie, byliśmy zespołem, który nie odpuszczał, a klimatyczny stadion nam pomagał. Wiadomo: na wzgórzu, małe szatnie, brzydkie boisko. Przy okazji meczu Pucharu Polski rozmawiałem z Leandro, który przyjeżdżał tam wiele razy i śmiał się, że zawsze tam było ciężko, zwłaszcza dla niego, bo graliśmy twardo. Pamiętam też, jak mówiliśmy, że przyjeżdża Leo, najlepszy piłkarz ligi, a potem on trafił z Radomiakiem do Ekstraklasy i robił z rywalami to samo, co z nami. Czyli to chyba nie w nas był problem!
Trener Jarosław Kotas to była anegdota czy faktycznie nieodkryty talent, fachowiec?
Słaby człowiek. Jakby to kulturalnie powiedzieć — uważam, że tacy ludzie nie powinni funkcjonować w piłce. On mnie namówił, żeby przyjść do Ostródy, ale to historia długa i kolorowa. W sezonie, w którym mieliśmy tę wybitną rundę, gdy mając 13 punktów po 18-19 kolejach spadek był raczej przesądzony. Przyjechaliśmy z Łukaszem Nadolskim do firmy prezesa Szlasa, żeby pomówić o tym, co dalej. Nie myśleliśmy jeszcze o trenerce, chociaż mieliśmy kursy UEFA B. Padła jednak propozycja, żebyśmy to poprowadzili. Zostawała kwestia tego, żeby ktoś to firmował – Kotas się zgodził. On przyjeżdżał tylko na mecze, czasami na jakiś trening, ale nie brał udziału w przygotowaniu drużyny, ustalaniu składu. Siedział na ławce, prezes pilnował, żeby się nie wtrącał. Efekt był taki, że to on się promował. Na pięć kolejek przed końcem przyszedł i powiedział, że odchodzi, bo dostał propozycję — na tej całej bajerze, bo przecież chodził na konferencje, opowiadał, ktoś w Ostródzie sobie wymyślił, że on ich uratuje. W klubie wiedzieliśmy, że nie miał w tym żadnej zasługi, ale ktoś z zewnątrz nie miał o tym pojęcia. Zrobił się dla nas problem, bo musieliśmy znaleźć kogoś, kto na koniec znów będzie nas “potwierdzał”. To był człowiek, który potrafił lawirować. Owinął sobie ludzi w Sokole wokół palca.
“Znajdę ci klub, jak zgubisz cycki i brzuch”. Wywiad z Jarosławem Kotasem
W pewnym momencie zaczął być kreowany na jakieś sumienie polskiej piłki, bo barwnie się wypowiadał, rzucał frazesami, “walczył” z systemem.
Kibic lubi, jak się powie źle o piłkarzu, jak się powie inaczej niż się przyjęło. Miał poklask, ale nawet jak się ktoś zagłębi w te wypowiedzi, to zobaczy, że tam zawsze był wątek tego, że piłkarze są źli, a nigdy nie było samokrytyki. Z perspektywy czasu wiem już, czemu wymyślił sobie mnie w Ostródzie. Chodziło o bezpieczną posadę — wiedział, że jako trener nie ma szans, bo nie był w stanie zrobić awansu. Zadzwonił do mnie, zaproponował bycie grającym trenerem. Mnie to pasowało, byłem w stanie sporo dać drużynie, miałem kontakty z piłkarzami z tego poziomu, więc pościągałem tam paru chłopaków, zbudowaliśmy fajny zespół. On to rozegrał mądrze, bo poszedł w dyrektora sportowego, a wiadomo, jak jest — jak coś nie wyjdzie, to zwalniasz trenera, dyrektor zostaje. Zrobił może jeden transfer, a zrobiłem resztę.
Przeszkadzałem mu, bo chciał o czymś decydować. Już po pół roku wiedziałem, że to nie ma szansy przetrwania, gryzłem się w język. Siedział ze mną, mówił co innego, wychodził i na mnie nadawał. Wyrzucał ludzi z klubu, a po pół roku dzwonił do nich, żeby ich oferować gdzie indziej. Schizofrenik, który chciał być na piedestale. Zrobiłem awans do drugiej ligi, zaoferowali mi, żebym dalej był grającym trenerem. Jemu by to pasowało, bo on dalej stałby przy linii, promował się. Gdybym nie grał, to nie pozwoliłbym mu być na ławce rezerwowych, bo to był gość, który w trakcie meczu mieszał nam w taktyce. Na przykład krzyczał do bocznego obrońcy, żeby nie zawężał, gdy ustaliłem coś odwrotnego.
Przytoczę anegdotę, która najlepiej obrazuje tę postać. Wchodził do szatni, robił “przemówienie”, jak wyszedł, to musiałem to prostować. Zawsze mówiłem, jakie zrobimy zmiany, dawałem sygnał. Na Broni Radom prowadziliśmy 3:2 i nagle wpuścił dwóch chłopaków na inne pozycje niż te, na których grali. Bez żadnych ustaleń. Po meczu ktoś zapytał mnie o te zmiany i odpowiedziałem, że chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Zagrzał się, czuł, że jego autorytet w szatni nie jest taki, jakby chciał. Przyszedł po nas, zawołał nas do sali konferencyjnej i pokazał nam na rzutniku zdjęcie – “Jarek Kotas, Schalke Gelsenkirchen, autoprezentacja”. Zaczął opowiadać gdzie grał, jakim był piłkarzem.
Musiał zrobić coś takiego, żeby pokazać swoją wyższość, powiedział nawet, że Piotrek to fajny trener, ale nie grał na takim poziomie. Tylko on się nawet nie zająknął, że to była druga Bundesliga, wręcz przeciwnie, stwierdził, że jego córka kiedyś zapytała go, czy był jak Błaszczykowski i powiedział jej: tak, byłem jak Błaszczykowski. Pomyślałem sobie: chłopie, ty nawet Ćwielongiem nie byłeś, z całym szacunkiem do Piotrka, bo chodzi tylko o to, że on w tej drugiej Bundeslidze czy Ekstraklasie miał po prostu więcej występów. Na podstawie tego można sobie wyobrazić, jakie on miał mniemanie o sobie. Obraz ostródzkiej piłki jest, jaki jest przez Kotasa, skłócił całe środowisko. Zawsze mówił o piłkarzach, że to są dojarki — przyjeżdżają i doją. A największą dojarką okazał się on sam.
Jest to jakiś minus, że startuje pan do trenerki z poziomu piłkarza drugiej czy trzeciej ligi, a nie jako były zawodnik Ekstraklasy?
Koneksje, znajomości — to zawsze coś ułatwia, jest to zauważalne, ale poprzez swoją pracę też można zostać dostrzeżonym. Uważam, że autorytet buduje się swoją postawą, merytoryką, a nie tym, gdzie się grało. Historia pokazuje, że niewielu piłkarzy, którzy osiągali choćby poziom reprezentacji, pracuje dziś na poziomie najwyższej ligi, czy na jej zapleczu. Mnie dużo dało pół roku w roli asystenta w Podbeskidziu Bielsko-Biała, tam doświadczyłem Ekstraklasy.
Jak pan buduje swój autorytet jako trener, czym chce się pan wyróżniać?
Jestem komunikatywny, słucham potrzeb. Trzeba się dostosować do poziomu, na którym się pracuje. Nie mogę robić tego samego w Ekstraklasie i trzeciej lidze. Mogę opowiadać bajki o tym, że chcę grać ofensywnie, wysokim pressingiem, ale trzeba się dostosować do potencjału drużyny. Nie zamykam się na jeden styl i system, szukam rozwiązań. Wychodzę od ciężkiej pracy na boisku, bo byłem zawodnikiem, który zostawiał na nim dużo zdrowia. Nie każdego da się do tego namówić, bo to nie jest do końca zawodowy poziom, ale uważam, że umiem wykreować to w drużynie. Staram się dobierać do zespołu ludzi, którzy będą w stanie się poświęcić dla zespołu, a na podstawie tego można budować inne rzeczy.
Fajnie ogląda się piłkę otwartą, wysokie odbiory i przejścia do ataku. Kibic chce rozrywki i pomysłu na grę, w naszej grze można dostrzec automatyzmy, schematy. W trakcie meczu przechodzimy z systemu 4-4-2 na 4-3-3, większość poprzedniego sezonu graliśmy w systemie 3-4-3, przechodziliśmy z niego na czwórkę obrońców. Nie chcę też robić czegoś kosztem wyniku. Nie chcę przegrywać tylko dlatego, że będę w nieskończoność otwierał grę od bramki, aż mi się uda zrobić jedną piękną akcję, którą potem wrzucę na Twittera i napiszę, że tak gra mój zespół. Trzeba znaleźć równowagę i takim trenerem jestem: pragmatycznym, czującym równowagę. Na przestrzeni lat próbowałem różnych rzeczy i odchodziłem od nich, bo nie przynosiły efektu.
Jakiś przykład nietrafionego pomysłu?
Poprzedni sezon rozpoczęliśmy słabo, od trzech porażek. Pojechaliśmy na Kotwicę Kołobrzeg i zmieniliśmy system na trójkę z tyłu. Początkowo graliśmy w średnim, niskim pressingu, szukając szans na przejście do ataku. W Kołobrzegu powiedziałem, że trzeba zagrać odważniej, bo i tak popełniamy błędy w obronie. Podeszliśmy wyżej, przyniosło to efekty. Później zobaczyłem jednak, że cały czas nie da się tak grać, bo nie mieliśmy szybkich obrońców i byliśmy za to karceni. Czasami dawało to efekt, czasami było odwrotnie, więc musiałem wyciągnąć wnioski. Lubię przygotowywać pewne rzeczy pod przeciwnika, patrzę na mecze analitycznie. Trzeba szukać takich rozwiązań, spróbować wyłapać to, co rywal robi dobrze, a co źle.
Trzeba pamiętać, że każdy ma też swój sufit, jakieś ograniczenie potencjału. Można robić fajną robotę, ale nie wszyscy będą piłkarzami na poziom pierwszej czy drugiej ligi. Jednostki trzeba wymieniać, najlepszym przykładem tego jest Raków Częstochowa, chociaż wiadomo — tam jest inna rzeczywistość, inne możliwości. To jednak najlepsza droga. Jeśli grasz o awans, to już musisz mieć kadrę, która w większości da sobie radę w wyższej lidze, bo jeśli jej nie masz, to po osiągnięciu celu zrobi się problem, może zabraknąć czasu i możliwości, żeby wszystkich wymienić. Też podziękowałem paru piłkarzom, mimo że mieli umiejętności na trzecią ligę, bo chcieliśmy iść do przodu.
Ciężko jest przygotować się pod rywala w trzeciej czy czwartej lidze?
Wszystkie mecze są nagrywane, gospodarz ma obowiązek wrzucenia takiego spotkania na serwer, ale nagrania mogą być różnej jakości. W niższych ligach może być mniej automatyzmów, poukładania, jednak to też się zmienia. Puchar Polski pokazuje, że trzecioligowcy bywają ułożeni w defensywie, mają swój styl w ataku i coraz mniej przypadkowych zawodników. Młodzi trenerzy chcą się rozwijać, coś pokazać, dlatego piłka idzie do przodu i duża liczba drużyn na tym poziomie funkcjonuje w miarę profesjonalnie. Danych jest mniej, ciężej zebrać informacje, trzeba te mecze po prostu oglądać. Czasami powiem coś bardziej merytorycznego, czasami chcę pójść w kierunku motywacji, pokazać mniej założeń, za to zbudować zespół. Przed Olimpią Grudziądz działaliśmy tak, żeby postawić fundament obrony, walki. Pytanie z kim grasz i czego potrzebuje zespół. Strefa mentalna wnosi bardzo dużo, lubię rozmawiać i słuchać. Jak ktoś potrzebuje resetu, to niech się zresetuje, byle tylko po tym był na 100% z nami.
Skąd pan czerpie inspiracje i na czym się pan wzoruje?
W Internecie jest mnóstwo źródeł — konferencje, wywiady, można z tego wyciągać pojedyncze, fajne rzeczy. Nie tylko od zagranicznych trenerów, bo i polscy mają ciekawe przemyślenia. Lubię trenerów wyrazistych, z charakterem, nie lubię regułek. Wyciągam z tego to, czego chcę i potrzebuję. Przed meczem w Pucharze Polski przytoczyłem na przykład cytat z Michała Probierza, który powiedział, że piłkarze nie chcą słuchać trenera, a on chce dla niego jak najlepiej, żeby coś w piłce osiągnął. Notuję czy zapamiętuję takie rzeczy.
Dużo jest dzisiaj teoretyków. Filozofia, ochy i achy. Każdy jest w stanie zrobić prezentację, pokolorować strzałki, ale zarządzanie zespołem nie jest takie łatwe, tam trzeba już podejmować decyzje. Nawet rola asystenta i pierwszego trenera nie jest taka sama, inaczej myślisz, masz inne obciążenie mentalne. Czasami to, co się mówi, to też jest gra, nawet gdy ludzie się temu dziwią, to wiesz, że musisz zwrócić uwagę na jakieś rzeczy. Dzisiaj w działaniach trzeba być psychologiem, czasy są delikatne. Co do źródeł — nawet seriale w stylu “All or nothing” dają ciekawą wiedzę.
Co byłoby lepsze – “All or nothing” o Zawiszy Bydgoszcz czy ten o topowych klubach świata?
“CANAL+” robi chyba takie produkcje, wchodzi do szatni, pokazuje pewne rzeczy. Polski trener nie ma się czego wstydzić, jest coraz więcej ludzi wyedukowanych, z pasją. Ciężko jest nam się przebić przez jakość ligi, przez to, gdzie jesteśmy jako Ekstraklasa. Stadiony, bazy treningowe — to jest na fajnym poziomie, daje możliwości. Treningi czy przygotowanie w Polsce nie odbiegają całkowicie od tego, co jest na zachodzie. Może odbiega jakość, parę innych kwestii, ale w mojej ocenie najbardziej odbiega zarządzanie klubami. Nie wiem, w ilu klubach trener jest zatrudniany według profilu, potencjału piłkarskiego, aktualnych potrzeb. Jak widzę, że ktoś w ciągu paru lat ma pięciu trenerów, to jaki tam jest pomysł? Na zachodzie trenerzy pracują po kilka lat, w Polsce po kilka miesięcy.
Nie zawsze, na zachodzie też się zdarzają kluby zatrudniające trenerów bez pomysłu, często ich zmieniają.
Mówię o topowych klubach, odnoszących sukcesy. Uważam, że w miejscu, w którym się znalazłem, był na mnie pomysł. Zawisza potrzebował młodego trenera z pasją, który chciał się rozwijać razem z nim. Chciał, żeby jednocześnie ten trener miał już jakieś doświadczenie, żeby sprzedawać jakąś wiedzę. Rozmawiając z dyrektorem widziałem w tym sens i możliwości dla obu stron. Często są jednak takie sytuacje, że na rozmowach jest trzech, czterech trenerów i klub wybiera najtańszą opcję. To jaki jest klucz? Finansowy, profil się nie liczy. Przykład Marka Papszuna pokazuje, że można zbudować wieloletni projekt i wierzę, że Bydgoszcz jest miejscem, w którym można iść w tym kierunku, ale to też zależy od mojej pracy. Muszę dać argumenty, żeby być częścią tego projektu.
Zawisza odbudowuje się w spokoju. Z wizytą na Pucharze Polski w Bydgoszczy
A jakby pan sprofilował sam siebie? Gdyby jakiś klub chciał pana zatrudnić, to na co musiałby zwracać uwagę?
Jestem osobą o świeżym umyśle, szukam kreatywności w grze. Potrafię rozwijać zawodników. Uważam, że umiejętności piłkarskie mojego zespołu, który jest młodą drużyną, się rozwijają. Jesteśmy w stanie grać piłkę z pomysłem. To też kwestia rozmowy o oczekiwaniach, odczuciach. Co z tego, że ktoś powie, że chce grać ładną piłkę, gdy nie ma do tego warunków? W takiej sytuacji mogę powiedzieć: ok, ale dajcie mi dwa okienka, rok, konkretny profil zawodników i możemy to zrobić. Odwrotna sytuacja — jeśli ktoś chce grać prostą piłkę, a ja uważam, że to błąd i da się grać ambitniej, to powiedziałbym, że mam inne zdanie. Umiejętność oceny sytuacji i potencjału jest bardzo ważna. Często robię ankiety, pytam zawodników jak czują się na poszczególnych pozycjach, bo mogę dostrzec coś, czego nie zauważyłem. Sam zresztą nie boję się zmieniać roli poszczególnych piłkarzy — Kamil Żylski strzelił 18 bramek, gdy zrobiłem z niego skrzydłowego, a nie chciał grać gdzie indziej niż na “dziewiątce”. Kacper Nowak grał w środku pomocy, a teraz jest prawym obrońcą.
Mówi pan o rozwoju zawodników, a co chciałby pan poprawiać w swoim warsztacie, żeby rozwijać się jako trener?
Kurs UEFA PRO mógłby dać mi wiele, same rozmowy i spojrzenie z innej perspektywy. Ciekawi mnie też to, jak dany zespół pewne fragmenty i zachowania trenuje, bo to, że gra np. 3-4-3 i jak funkcjonuje na boisku, widzę w meczu. Wiem, jak Liverpool podchodzi do pressingu, jakie strefy zamyka, na czym się skupia, ale nikt nie mówi, jak trenuje to, żeby tak grać, jak to wypracować. Próbuję się zagłębiać w takie rzeczy. Mówiliśmy o sprofilowaniu — ja uważam, że nie jestem jeszcze do końca sprofilowany, szukam inspiracji. Nauczyłem się już, żeby po porażkach nie popadać w skrajności, przybywa mi doświadczenia.
Czas też jest bardzo ważny, bo dzięki niemu udało nam się w Bydgoszczy wypracować kilka rzeczy. Na przykład przygotowanie motoryczne — to nasz duży atut, zasługi ma w tym Michał Puchała, z którym poznałem się w Podbeskidziu. Michał przyjeżdża do nas, powiedzmy, dwa razy w roku, ale monitoruje badania, mikrocykl, pisze plany motoryczne. Nie widzi tego na co dzień, jednak patrząc na oceny półrocze do półrocza, robimy progres. Dzięki temu mamy podstawy, żeby rozwijać się piłkarsko.
W jakim kierunku ma zmierzać pańska kariera, żeby był pan z niej zadowolony?
Nie jestem w gorącej wodzie kąpany, zachowuję spokój. Najważniejsza dla mnie jest stabilizacja. Wiadomo, że człowiek chce więcej, chce wyzwań i cały czas myślę o tym, żeby być wyżej. Zdaję sobie sprawę, że dojście do Ekstraklasy nie jest proste, ale chcę spróbować, niech rynek mnie zweryfikuje.
Ma pan jakiś limit czasowy na spełnienie swoich celów?
Mam 35 lat, do 40. roku życia chciałbym zrobić licencję UEFA PRO. Dzisiaj wygląda to tak, że jesteś w niższej lidze, osiągniesz wynik i nagle znajdujesz się w całkowicie innym miejscu. Przykład Dawida Szulczka pokazał, że nie ma rzeczy niemożliwych, to jest fajne. Wiem jednak, że trenerów przybywa, a klubów nie, mam wielu znajomych, którzy czekają na pracę, a czasy są ciężkie, nie każdy może sobie odłożyć tyle, żeby spokojnie czekać na oferty. Ale jak powiedziało się “a”, to trzeba powiedzieć “b”. Patrzę na to z pasją, optymistycznie. Do tej pory wszystko mi się udawało. Z Łukaszem Nadolskim utrzymaliśmy Gryf raz, potem drugi, z Sokołem Ostróda zrobiłem awans, z Zawiszą też, potem go utrzymałem. Teraz mam być w czołówce. Pewnie przyjdzie moment, gdy jakiemuś wyzwaniu nie podołam, ale na ten moment mam sygnały, że to, co robię, ma sens i że robię to dobrze.
WIĘCEJ O NIŻSZYCH LIGACH:
- Największe upadki polskich klubów w latach 2013 – 2022
- 19-letni szef skautingu Siarki: Mamy skautów w każdym województwie
- Dlaczego Wigry Suwałki musiały się wycofać z rozgrywek?
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix