U Aleksandara Vukovicia trzeba zasuwać. Radosław Sobolewski weźmie wszystkich za mordy. Kamil Kuzera będzie trenował tak, jak Leszek Ojrzyński przykazał. A Gennaro Gattuso sprawi, że Piotr Zieliński zmieni się w Jacka Góralskiego. Tak myśli się o trenerach, którzy jako piłkarze jednoznacznie kojarzyli się z noszeniem fortepianów. Ale często to tak nie działa. Tyle że z takich szufladek bardzo trudno się wydostać.
Jedne z najbardziej obrazoburczych zdań, jakie kiedykolwiek napisano o trenerach piłkarskich, padły w “Futbonomii” Stefana Szymanskiego i Simona Kupera. Po tym, jak obaj ekonomiści wyczerpująco dowiedli, że nawet najwięksi szkoleniowcy mają w długiej perspektywie bardzo niewielki wpływ na wyniki, a ligowe tabele w dużej mierze i tak odpowiadają budżetowym, przeszli do aspektu wizerunkowego. “Menedżer może nie wpływać na grę swojego zespołu, ale po meczu to on tłumaczy się z wyniku na konferencji prasowej. Jest twarzą i głosem klubu. Oznacza to, że musi dobrze wyglądać — dlatego tak wielu z nich ma lśniące i bujne włosy — i mówić słuchaczom właściwe rzeczy. Zadaniem większości menedżerów nie jest wygrywanie meczów — na co mają niewielki wpływ — ale dbanie o to, aby wszystkie grupy interesów związane z klubem (piłkarze, zarząd, kibice, media, sponsorzy) nadal za nim stały”. Krótko mówiąc, trener musi też wyglądać jak trener i zachowywać się jak na trenera przystało. Inaczej już na wstępie będzie miał pod górkę.
URODZENI TRENERZY
Każdy doskonale to zna. Są piłkarze, którzy już na boisku zachowują się jak trenerzy. Wyglądają jak trenerzy. Grają jak oni. Jeszcze zanim Xabi Alonso poprowadził jakikolwiek trening, Karl-Heinz Rummenigge już zwierzał się, że widzi w nim kandydata na przyszłego trenera Bayernu Monachium. Jego zatrudnienie w Bayerze Leverkusen wywołało zrozumiałą ekscytację. Bo oto jest, nadchodzi, wielki trener przyszłości. Świat przerabiał to już z Andreą Pirlo. Nie było, naprawdę nie było możliwości, by ktoś, kto na boisku widzi na tyle kroków do przodu i kto ma w sobie taki spokój, nie okazał się w przyszłości wybitnym trenerem. To złudzenie było tak silne, że zaślepiło nawet szefów Juventusu. Dziś Pirlo trenuje Karaguemruek. Znakomitymi trenerami mieli się też okazać Frank Lampard i Steven Gerrard. W trakcie weryfikacji jest Xavi. A w skali lokalnej Polska wciąż czeka, aż Łukasz Piszczek spełni sny o polskim trenerze pracującym w czołowej lidze świata. Oczywiście widzi się go tam na podstawie tego, jakim był piłkarzem, a nie jak współprowadzi LKS Goczałkowice w trzeciej grupie trzeciej ligi.
Można roboczo przyjąć, że piłkarze dzielą się na cztery grupy. Tych, w których wszyscy od razu widzą przyszłych trenerów, tych, których większość nie potrafi sobie wyobrazić w tej roli (zazwyczaj najbardziej ekstrawaganccy i szaleni ludzie w drużynie, gracze w stylu Ronaldinho, Neymara, Kamila Grosickiego czy Sławomira Peszki), tych, co do których większość nie ma zdania, bo jako piłkarze nie są wystarczająco charakterystyczni, by poruszać masową wyobraźnię i tych, których na boisku się uwielbia i ma za ikony, ale którzy niekoniecznie pasują do wyobrażenia o trenerze. Albo pasują tylko do jednego aspektu: złapania całego towarzystwa “za mordy” i zagonienia go do pracy. Paradoksalnie, najczęściej dobrzy trenerzy wywodzą się z tej najmniej charakterystycznej grupy, pewnie dlatego, że jest najszersza. Waldemar Fornalik dobrze grał w piłkę, ale nie był najbardziej charakterystyczną postacią swoich czasów. Marcin Brosz czy Piotr Stokowiec też nie. Carlo Ancelotti grał w wielkim Milanie, ale nie miał tam ani statusu Van Bastena, ani Maldiniego. Był gdzieś pomiędzy. Mikel Arteta rozegrał blisko trzysta meczów w Premier League, ale nigdy nie załapałby się na żaden plakat z okazji jubileuszu istnienia ligi. Tego typu przykłady można by mnożyć. Tacy piłkarze mają najłatwiej, by zostać takimi trenerami, jakimi chcą, a nie jakimi chcą ich widzieć inni. Bo inni najczęściej nie mają co do nich żadnych wyobrażeń.
PRZEMIANA STANO
Na polskim podwórku dobrze to widać obecnie na przykładzie Pavola Stano. To piłkarz, który był w naszej lidze synonimem “starego Słowaka”. Twardy środkowy obrońca. Przyjechał do ligi w wieku 30 lat, by grać w Polonii Bytom. Wypromował się do Jagiellonii Michała Probierza, która musiała akurat wszelkimi sposobami spróbować odrobić dziesięć ujemnych punktów. Grał w “Bandzie świrów” Leszka Ojrzyńskiego. A potem w Podbeskidziu Bielsko-Biała, które zawsze definiowało się głównie przez walkę. Karierę zakończył, pomagając Bruk-Betowi Termalice Nieciecza utrzymać się w lidze. 243 mecze, zdecydowana większość w drużynach z dolnej połowy tabeli o ograniczonym potencjale piłkarskim. Jednak nie wywołuje jakiegoś wielkiego zdziwienia fakt, że kilka lat później ten sam Stano, już jako trener, przyjeżdża do Polski, by piłkarzy niedawnego ligowego średniaka uczyć wyprowadzać piłkę od tyłu, wychodzić spod wysokiego pressingu, strzelać gole po wielopodaniowych akcjach, mieścić w drugiej linii pięciu nominalnych środkowych pomocników i wpuszczać do podstawowego składu 18-latków jak ostatnio Igor Drapiński, bo “kiedyś trzeba im dać szansę”. Stano jako trener jest przeciwieństwem tego, jakim był piłkarzem i w jakich drużynach grał. Tak, jakby spędził pół życia w Holandii albo przynajmniej w ŁKS-ie Kazimierza Moskala. Stano jednak może się tak zmienić. On był w “Bandzie świrów”, ale nie był jej symbolem. Nawet chyba nigdy nie ogolił głowy na łyso. Gdyby był Kamilem Kuzerą czy Maciejem Korzymem, nikt by nie uwierzył, że mógłby pracować w ten sposób. Bo oni jako piłkarze tak silnie wryli się w pamięć kibiców i dziennikarzy, że jeszcze nie przetrenowaliby ani jednego dnia, a wszyscy i tak spodziewaliby się zobaczyć drużyny złożone z jedenastu Korzymów.
Trela: – Mejweni nie gadają głupot. Nie deprecjonujmy swojego zawodu
Przykład Kuzery pada nieprzypadkowo, bo dotychczasowy asystent Leszka Ojrzyńskiego poprowadzi Koronę Kielce w dwóch ostatnich meczach rundy. Jako że jest na kursie UEFA Pro, zna lokalne środowisko i jest w nim znany, zbierał już doświadczenia jako pomocnik kilku trenerów i samodzielnie prowadził drużynę tymczasowo, niewykluczone, że właśnie otwiera się przed nim szansa, by wskoczyć do Ekstraklasy już samodzielnie. Jeśli tak kiedyś się stanie, będzie mu bardzo trudno odkleić łatkę z czasów zawodniczych. Nie jest powiedziane, że w ogóle będzie chciał, może faktycznie okaże się wiernym wyznawcą futbolu Ojrzyńskiego i kontynuatorem jego myśli. Ale jeśli akurat stwierdzi, że chciałby grać inaczej, ludzie mogą tego nawet nie zauważyć. Wystarczy spytać Aleksandara Vukovicia czy Radosława Sobolewskiego. Albo Gennaro Gattuso.
ZREDUKOWANY GATTUSO
Włoch to chyba najbardziej charakterystyczny współczesny przypadek trenera tego gatunku. Ulubieńca kibiców, szalonego walczaka, łatwego do zaszufladkowania, gdy już wskoczy w długie spodnie. Kiedy przejmował Napoli po Carlo Ancelottim, a w trochę dłuższej linii po Maurizio Sarrim, można było się spodziewać albo kompletnej klapy, bo okaże się, że tam nie pasuje, albo totalnej rewolucji. Tymczasem okazało się, że w sumie aż tak wiele się nie zmieniło. Pojawiło się trochę więcej równowagi, przyszli dwaj nowi prości w obsłudze defensywni pomocnicy (Diego Demme i Tiemoue Bakayoko), ale zasadniczo wszystko pozostało podobne: Piotr Zieliński nie stał się nagle Jackiem Góralskim, Lorenzo Insigne nie przestał czarować, drużyna oparta na nich wciąż miała trzecie średnie posiadanie piłki w Serie A. Teraz Gattuso pracuje w Valencii. Zamiast stworzyć, jak by się mogło intuicyjnie wydawać, nową wersję Atletico Madryt, na razie prowadzi zespół, który posiada piłkę średnio przez 57% czasu gry, jest w czołówce ligi pod względem kreowanych sytuacji, za to pod względem skuteczności w defensywie daleko mu do najlepszych w lidze. To na pewno drużyna tego samego Gattuso, który był “najbardziej zajadłym psem Italii?”. Tak, tego samego. Jak mówił Roberto Mancini w “La gazzetta dello sport”: “kto redukuje Gattuso tylko do motywatora i trenera, który pracuje sercem, ten wyrządza mu krzywdę. Rino rósł z sezonu na sezon. Zbierał wiedzę i doświadczenia. Także negatywne. Także za granicą”. Ludzie wciąż chcieli jednak widzieć tylko tego, który był ochroniarzem Pirlo i nosił szafy za Kaką.
OFENSYWNE INSPIRACJE SOBOLEWSKIEGO
Traf chciał, że akurat teraz do pracy na polskim rynku wrócili dwaj trenerzy, którzy mierzą się z podobnym zaszufladkowaniem. Już po rozstaniu Sobolewskiego z Wisłą Płock, gdy przebywał na bezrobociu, obiło mi się o uszy, że chętnie ogląda mecze Hamburgera SV, podpatrując ofensywne rozwiązania stosowane tam przez Tima Waltera, bo spodziewał się, że kolejną pracę może dostać w I lidze, w klubie, który będzie chciał walczyć o awans. Intuicyjnie mi to zazgrzytało, bo przecież Walter uchodzi w kręgach taktycznych nerdów za jednego z najbardziej ofensywnych i ryzykanckich trenerów w Niemczech, kolejną inkarnację jakiegoś Zdenka Zemana, w każdym razie na pewno nic, co kojarzyłoby się z Radosławem Sobolewskim. Ale trener Wisły Kraków też chciałby do pewnego stopnia przestać być “Sobolem”, który rozstawia wszystkich po kątach i pohukuje na partnerów, żeby mu się nie “wp…” do roboty. Notabene, choć i tak wszyscy wyprzemy tę informację jako niepasującą do koncepcji, w jego debiucie Biała Gwiazda miała wyraźnie wyższe posiadanie piłki od ŁKS-u Kazimierza Moskala.
Większą próbkę danych na temat trenera Sobolewskiego daje jego trwający blisko dwa sezony (oba niepełne) pobyt w Płocku. W pierwszych rozgrywkach pod względem kreowanych szans jego zespół był na przedostatnim miejscu w lidze, co jeszcze pasuje do powszechnego wyobrażenia na temat tego trenera, ale sezon później pod tym względem Nafciarze byli już w środku stawki. Za to, jeśli chodzi o stracone gole, tylko trzy zespoły w lidze były gorsze. Wisła była czwarta pod względem średniego posiadania piłki (za Legią, Lechem i Pogonią) oraz w górnej połówce pod względem liczby wymienianych podań. Bez piłki wcale nie zachowywała się natomiast tak, jak zachowywałby się piłkarz Sobolewski. Pod względem wysokości pressingu w pierwszym sezonie była najbierniejsza w lidze, a w drugim w środku stawki. Jeśli chodzi o intensywność pojedynków — definiowaną jako liczba działań defensywnych na minutę posiadania piłki przez rywala — początkowo była trzecia w lidze, ale potem już w środku stawki. To na pewno była drużyna mało charakterystyczna. Nie dość wyrazista, by przyćmić bardzo wyrazisty wizerunek Sobolewskiego-piłkarza. Jednak są wyraźne powody, by sądzić, że Sobolewski wcale nie próbował w Płocku stworzyć sequela “Bandy świrów”. I raczej nie ma powodów, by sądzić, że jego Wisła Kraków będzie teraz stawiać sobie za wzór “polskie Atletico”, czyli Puszczę Niepołomice. Raczej pozostanie zespołem, który będzie chciał wykorzystać błyski Luisa Fernandeza, Angela Rodado i innych ofensywnych piłkarzy, którzy lubią mieć piłkę przy nodze, a nie nad głową.
OFENSYWNA LEGIA VUKOVICIA
Jeszcze wyraźniejszy dysonans między tym, jaka jest opinia o nim jako o trenerze, a tym, co rzeczywiście prezentowała jego drużyna, występuje w przypadku Vukovicia. Abstrahując już od tego, jakie odnosił wyniki, czy w Legii przegrał, czy wygrał, czy wykonał zadanie, czy tylko plan minimum, jego zespół był zupełnie inny od tego, co powszechnie utożsamia się z “Vuko-piłkarzem” albo nawet “Aco- asystentem trenera”. Jeśli nawet uznamy, że mistrzostwo z Legią zdobyłby każdy (choć już wiemy, że to nieprawda), jest kilka wskaźników udowadniających nadspodziewanie ofensywną naturę tamtej drużyny. Tamta Legia (sezon 19/20) osiągnęła w lidze średnią goli na mecz na poziomie 1,77. Nie udało się jej dotąd powtórzyć żadnego z jego następców, a i poprzednicy nie zawsze do niej dobijali, bo ostatni raz wyższa była w sezonie 2016/17 (Jacka Magiery, z Vadisem na kierownicy i początkowo Nikoliciem oraz Prijoviciem z przodu).
Wiadomo nie od dziś, że średnia goli to wskaźnik, który potrafi oszukiwać. Ale jakość kreowanych sytuacji wskazuje, że Legia Vukovicia z gry zasłużyła na jeszcze dziesięć goli więcej. Lecha Dariusza Żurawia, z którym wtedy rywalizowała i który był uznawany za świeży, ofensywny i z polotem, biła pod tym względem na głowę. Miała zresztą drugą wśród najniższych średnich wieku właśnie za Lechem. Defensywa tamtej drużyny była dobra – rywali dopuszczała do najmniejszej liczby dogodnych szans – ale nijak miała się do szczelności osiągniętej rok później przez Czesława Michniewicza. Jeśli czymś drużyna Vukovicia się wyróżniała, to właśnie grą z przodu. Zaliczała najwięcej kontaktów z piłką w polach karnych rywali, wykonywała najwięcej dryblingów, podejmowała najwięcej pojedynków, oddawała najwięcej strzałów. Nie grała przy tym zbyt wysokim pressingiem (znacznie niższym niż obecnie). Za to w intensywności działań bez piłki była druga za Rakowem. I to chyba jedyne, co rzeczywiście zgadza się z wizerunkiem Vukovicia. Tyle że to akurat zaleta, a nie wada. Robi się jednak z niego często trenera, u którego zasuwanie jest jedynym, co się liczy. Pewnie dlatego, że kiedyś powiedział, że w Legii trzeba “zap…ć”.
W 1923 roku, czyli raptem w trzecim roku swojej działalności, “Kicker” wystosował niezwykle samokrytyczny apel, jak na magazyn zajmujący się głównie relacjonowaniem wydarzeń piłkarskich. “Drodzy czytelnicy, nie ufajcie sportowym sprawozdawcom i sami oglądajcie mecze”. Prawie sto lat później można powtórzyć to samo. Jeśli spróbuje się na chwilę zapomnieć, kto jest trenerem danej drużyny, co o nim wiemy, co się o nim mówi i jaki był 15 lat temu, można czasem przeżyć zaskoczenie. Jak będzie grała Wisła Sobolewskiego, Piast Vukovicia czy (ewentualnie) Korona Kuzery? Nie wiem. Wiem tylko, jakimi ich trenerzy byli piłkarzami. Ale to może wprowadzać w błąd.
Michał Trela (CANAL+Sport)
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
Fot. Newspix