Czterech młodych i jeden weteran. Na tydzień przed startem Pucharu Świata w skokach narciarskich (tradycyjnie, odbędzie się w Wiśle) postanowiliśmy wybrać piątkę zawodników, którzy mogą okazać się pozytywnymi zaskoczeniami sezonu 2022/23. Żeby nie było jednak zbyt łatwo, szukaliśmy gości z pięciu różnych krajów. I to jeden warunek. A poza tym musieli, oczywiście, pokazywać, że stać ich na dalekie loty. Zaczniemy od tego, który w swojej karierze robił to już wielokrotnie.
Spis treści
ANDREAS WELLINGER (NIEMCY)
To wciąż nie jest skoczek przesadnie wiekowy. W sierpniu skończył 27 lat. Owszem, w ostatniej dekadzie Puchar Świata wygrywało tylko dwóch starszych zawodników (Anders Bardal i Kamil Stoch, gdy zdobywał drugą Kryształową Kulę), ale coraz większa liczba weteranów potrafi skakać na najwyższym poziomie i zdobywać medale czy to mistrzostw świata (na przykład Piotr Żyła) czy nawet igrzysk olimpijskich (Manuel Fettner, Dawid Kubacki). A przecież Wellinger jest od nich znacznie młodszy.
Co nie zmienia faktu, że CV ma już naprawdę niezłe. W Pjongczangu został indywidualnym mistrzem olimpijskim z normalnej skoczni i wicemistrzem z dużej. W 2017 roku na mistrzostwach świata dwa razy wygrywał z nim tylko Stefan Kraft. Turnieju Czterech Skoczni też ukończył kiedyś na drugim miejscu. Gorzej było w Pucharze Świata (najwyżej był czwarty), ale – jak to Niemiec – rekompensował to sobie sukcesami drużynowymi, których wypisać moglibyśmy tu sporo. Zamiast tego napiszmy jednak wprost: Andreas Wellinger, czego by już nie zrobił, w historii skoków zapisał się dawno.
A niedługo po tym zapisaniu niemal całkowicie przepadł.
W sezonie 2018/19 skakał słabo. W 2019/20 w ogóle nie rywalizował, bo w czerwcu doznał zerwania więzadła krzyżowego przedniego w prawym kolanie. Rehabilitacja trwała na tyle długo, że ominęła go zima, a wiosną… złamał lewy obojczyk podczas urlopu w Australii. Czekała go więc dodatkowa przerwa i dopiero w maju pojawił się na skoczni. Sezon 2020/21 wolałby jednak zapomnieć – skakał w kadrze na początku zimy, ale ani razu nie zdobył punktów. Po konkursie noworocznym w Garmisch-Partenkirchen został wycofany z Pucharu Świata. Nie radził sobie jednak i w Pucharze Kontynentalnym, i w FIS Cupie. W końcu Stefan Horngacher uznał, że Wellinger musi odzyskać formę na treningach i kazał mu zakończyć starty.
Czy podziałało? Na pewno o tyle, że w zeszłym sezonie było już lepiej. Andreas stosunkowo regularnie punktował. Dwa razy był w pierwszej “10” zawodów, może miałby okazję zaprezentować się też na igrzyskach, ale zakaził się wtedy koronawirusem. Oczywiście, że to nie wyniki, które zadowoliłyby go cztery lata temu. Ale teraz były oznaką tego, że Wellinger potrafi jeszcze skakać na niezłym poziomie. Podobnie jak jego dyspozycja w lecie – w czterech konkursach Letniej GP zajął odpowiednio 13., 4., 4. i 5. miejsce. W klasyfikacji generalnej skończył szósty. Na rozegranych tydzień temu mistrzostwach Niemiec w Hinterzarten zdobył złoty medal, wyprzedzając Markusa Eisenbichlera i Karla Geigera, którzy uzupełnili podium.
Czy przełoży się to na zimę? Na razie trudno wyrokować, ale swojego podopiecznego chwalił otwarcie Stefan Horngacher, a sam Andreas przyznawał, że jest ze swojej formy zadowolony. Po poprzednim sezonie przeszedł jeszcze zabieg naprawy pękniętej łąkotki, a od niedawna skacze też na nowych nartach. I sam mówi, że obie te rzeczy bardzo mu pomogły. Kto wie, może powalczy o kolejne medale do kolekcji.
REN NIKAIDO (JAPONIA)
Gdy myślimy o tym, który z japońskich skoczków będzie latać najdalej w Pucharze Świata, odpowiedź może być tylko jedna – Ryoyu Kobayashi. To on pozamiatał w poprzednim sezonie, zdobywając Kryształową Kulę, wygrywając Turniej Czterech Skoczni i dwa medale (złoto oraz srebro) igrzysk olimpijskich. I właściwie nikt nie ma wątpliwości, że lider kadry z Kraju Kwitnącej Wiśni powinien po raz kolejny walczyć o triumf w klasyfikacji generalnej. Nawet jeśli Japończyk w niedawnym wywiadzie mówił, że “nie lubi ćwiczyć za dużo”, a ponadto “nie odmawia sobie czekolady i alkoholu, bo je lubi”. Jego talent broni się jednak niezmiennie.
Całkiem możliwe, że dołączy do niego Ren Nikaido.
21-letni zawodnik może stać się kolejnym objawieniem japońskich skoków. Na niedawnych mistrzostwach kraju zdobył dwa medale. Na skoczni dużej w Hakubie stanął na najniższym stopniu podium, przegrywając z Kobayashim i Ryotą Yamamoto, a na normalnej wyprzedził tę dwójkę i sięgnął po złoto. Swoją drogą Yamamoto, który też zgarnął dwa medale, w Wiśle się nie pojawi, bo na co dzień jest kombinatorem norweskim. Ale Nikaido do Polski przyjedzie. I to nie może dziwić, bo w jego przypadku chodzi nie tylko o wyniki z mistrzostw kraju.
Wcześniej bowiem doskonale prezentował się w Letnim Grand Prix. Owszem, wystartował tylko w trzech konkursach, ale w swoim pierwszym w karierze – w Rasnovie – od razu wygrał. W kolejnych dwóch zajął 5. i 11. miejsce. Jak na debiutanta to wyniki więcej niż obiecujące. Zresztą w Pucharze Świata też właściwie będzie debiutantem – startował w nim do tej pory tylko dwukrotnie, jeszcze w sezonie 2019/20 przy okazji konkursów w Sapporo. Poza Japonią nie wystąpił na tym poziomie nigdy. Niewiele startował nawet w Pucharze Kontynentalnym. W zeszłym sezonie zaliczył tam ledwie sześć konkursów.
To jednak nie może dziwić. Japońskie skoki mają to do siebie, że momentami trudno się w nich przebić. Na zawody zabierają tam bowiem wyłącznie najlepszych skoczków w kraju, co w teorii ma sens, ale nawet gdy ci stracą formę, podmiany zdarzają się rzadko, bo Japończycy często traktują zimę jak tournee po Europie. Nie wracają do siebie, przez to, że wymaga to długiej podróży ze zmianami stref czasowych, która po prostu im się między konkursami nie opłaca. Możliwe więc, że w tym sezonie Nikaido na skoczniach Pucharu Świata będzie dużo. I może przestanie wstydzić się za to, że… jest skoczkiem.
– Za każdym razem, kiedy pytają mnie o zawód, ukrywam fakt, że skaczę na nartach – tak pisał bowiem ostatnio na Twitterze. Faktycznie bowiem, skoki w Japonii w ostatnich dwóch dekadach znacznie straciły na popularności. Ożywił ją nieco co prawda Ryoyu Kobayashi swoimi sukcesami (u kobiet z kolei dołożyła się wielka Sara Takanashi), a teraz pomóc spróbuje i sam Nikaido. Zresztą z postępów Ryoyu może czerpać inspirację. Jego starszy kolega nie był co prawda aż tak “anonimowy”, gdy zaczął swój pierwszy wielki sezon, ale mało kto oczekiwał, że powalczy wówczas o Kryształową Kulę.
A gdyby tak Nikaido też zaskoczył?
PAWEŁ WĄSEK (POLSKA)
Nie bez powodu przechodzimy teraz do Wąska. We wspomnianych zawodach Letniego Grand Prix w Rasnovie, które wygrał Nikaido, Paweł był bowiem tuż za jego plecami, na drugim stopniu podium. Poza tym jeszcze trzy razy mieścił się w najlepszej “10”, a w ostatnim konkursie miał pecha – został zdyskwalifikowany w drugiej serii i zajął 30. miejsce. Gdyby nie to, pewnie wywalczyłby podium klasyfikacji generalnej cyklu, które przegrał z Kamilem Stochem o siedem punktów. A może i spróbowałby dogonić drugiego Manuela Fettnera, który miał o 45 oczek więcej.
Tak czy siak jednak – Paweł w lecie zaprezentował dobrą, równą formę. Był trzecim najlepszym z Polaków (po Stochu i, przede wszystkim, Dawidzie Kubackim, który wygrał cały cykl), choć trzeba dodać ze wszystkich naszych reprezentantów skakał najwięcej. W klasyfikacji generalnej wyprzedził trzech innych bohaterów tego tekstu – Rena Nikaido (5.), Andreasa Wellingera (6.) i Daniela Tschofeniga (7.), o którym za chwilę. To naprawdę wyniki mogące budzić nadzieję.
SPONSOREM POLSKICH SKOCZKÓW JEST PKN ORLEN
Jak na naszą kadrę jest młodym skoczkiem. Ma 23 lata, a Polacy raczej przyzwyczaili do tego, że na najwyższy poziom wchodzą później (nawet Adam Małysz, który na tle innych naszych wielkich zawodników zrobił to stosunkowo szybko, pierwszy Puchar Świata wygrywał właśnie jako 23-latek). Jednak już poprzednią zimę kończył jako całkiem solidny punkt reprezentacji. Owszem, brakowało mu regularności, jednak zbliżał się do skakania w okolicach najlepszej “10”. Zaprezentował się na mistrzostwach świata w lotach (25. miejsce), był też częścią kadry na igrzyska (21. na skoczni dużej, 6. wraz z drużyną). W cyklu Raw Air zajął za to niezłe 17. miejsce.
Niezłe tym bardziej, że cała nasza kadra pogrążona była w tamtym sezonie w kryzysie.
Na niedawnych mistrzostwach Polski w skokach był piąty. Za Dawidem Kubackim, Piotrem Żyłą, Stefanem Hulą i Kacprem Juroszkiem (zresztą inną nadzieją polskiej reprezentacji), ale już na przykład przed Kamilem Stochem. Po tamtych zawodach mówił też, na łamach portalu skijumping.pl, że jest optymistycznie nastawiony przed zimą.
– Na pewno odczuwam, że dużo elementów poszło do przodu. Czuję, że jestem lepszym zawodnikiem. Zobaczymy jak będzie w zimie, bo o to chodzi, aby wtedy były wyniki. Zatem poczekajmy. Faktycznie, dopadło mnie zmęczenie w zeszłym tygodniu w Planicy. Ostatni okres był intensywny, byłem chory na zawodach, a potem nagrywaliśmy reklamy. Po Planicy [Po;acy byli tam na zgrupowaniu – przyp. red.] dostaliśmy jednak trochę wolnego. Zdołaliśmy odpocząć i czuję, że siły wracają. Czy wierzę, że mogę rywalizować z Kamilem, Piotrem i Dawidem? Oczywiście, że wierzę. Jakbym nie wierzył, to mógłbym już przestać skakać – mówił.
Jego słowa potwierdzał zresztą Thomas Thurnbichler. Nowy trener polskich skoczków twierdził, że to właśnie Paweł wykonał największy postęp w trakcie okresu przygotowawczego. Pozostaje mieć nadzieję, że w trakcie Pucharu Świata to potwierdzi. Pierwszą okazję dostanie w Wiśle, na skoczni, którą doskonale zna – reprezentuje w końcu klub z tego właśnie miasta.
DANIEL TSCHOFENIG (AUSTRIA)
Można się zastanawiać, czy to nie najpewniejszy typ z całego zestawienia. A na pewno najmłodszy. Tschofenig to bowiem rocznik 2002 i już teraz mówi się, że może być pierwszym zwycięzcą zawodów Pucharu Świata, który urodził się już w XXI wieku. Na niedawnych mistrzostwach Austrii wywalczył medal, wcześniej – w Letnim Grand Prix – skakał naprawdę daleko. Owszem, ani razu nie stanął na podium, ale ustanowił dwa rekordy skoczni. W Courchevel osiągnął 137 metrów, w Rasnovie 103.
Co ważne – w obu przypadkach lądował pewnie, telemarkiem, imponując stylem skoków.
Tschofenig to zresztą w pewnym sensie… dzieło Thomasa Thurnbichlera. To obecny trener naszych zawodników czuwał do niedawna nad rozwojem młodego Austriaka. Ba, namówił go nawet na przenosiny do Innsbrucka, by mogli współpracować jeszcze efektywniej. – [Daniel na początku miał] trochę szczęścia. Całą ostatnią zimę spędził w Pucharze Świata. Ale do Niżnego Tagiłu pojechał głównie dlatego, że kontuzji doznał Michael Hayboeck. Na początku szło tak sobie, chciał więcej niż umiał. Lepiej było w Ruce, potem przyszło więcej spokoju i w końcu punkty. Uwierzył w siebie. Tak się rozkręcił, że w Zakopanem wygrał MŚ juniorów, a na większej skoczni w PŚ zajął piąte miejsce, najwyższe do tej pory w elicie na śniegu. Taki sezon to woda na młyn. Powiedziałem mu wtedy, że właśnie skończyła się jego anonimowość. Przyjął to ze spokojem – mówił Thurnbichler dla sport.tvp.pl.
Młody Austriak zresztą wspomnianym spokojem imponuje. Gdy innych jego rozwój zaskakuje, on sam wydaje się nie przejmować tym, że w kadrze rywalizuje aktualnie z Manuelem Fettnerem (starszym o 17 lat!) o status skoczka numer dwa, pozostając jedynie za plecami Stefana Krafta. A przecież do niedawna nie myślano o nim jak o wielkim talencie. W kolejnych kategoriach juniorskich raczej plasował się za rówieśnikami, nie błyszczał też w FIS Cupie czy Alpen Cup (cyklu zawodów, który w krajach alpejskich służy za miejsce do rywalizacji dla juniorów). Odmienił go dopiero Thurnbichler, sprawiając, że od kilku lat Tschofenig wymieniany jest w swojej ojczyźnie jako wielka nadzieja tamtejszych skoków.
Swój talent potwierdził już zresztą zdecydowanie w rywalizacji juniorów. Na mistrzostwach świata w tej kategorii wiekowej ma cztery złote medale. Wygrał w drużynie w 2021 roku (indywidualnie był 4.), a w 2022 w Zakopanem najlepszy był i w drużynie, i w mikście, i gdy skakał na własne konto. Zgarnął złotego hat-tricka, potwierdził wielki talent. Teraz postara się to zrobić w Pucharze Świata. W zeszłym sezonie w całym cyklu zgromadził 251 punktów, trzy razy zajmując przy tym miejsce w pierwszej “10”. Dla porównania – 231 oczek zgromadził tamtej zimy Dawid Kubacki. A startował w dokładnie tylu konkursach co Tschofenig.
Austriacy mają więc skoczka, który może okazać się rewelacją zimy. Choć, oczywiście, Daniel czasu na odnoszenie sukcesów ma niesamowicie wiele.
LOVRO KOS (SŁOWENIA)
Z całej piątki to skoczek, który ubiegłej zimy zaimponował najbardziej. Zgromadził 403 punkty w Pucharze Świata, ostatecznie zajął 18. miejsce w klasyfikacji generalnej. Raz nawet stał na podium – w Garmisch-Partenkirchen był trzeci. Ostatecznie w generalce imprezy był siódmy, a to i tak niezłe osiągnięcie.
Był też jednym z elementów słoweńskiej drużyny. Wygrał dwa konkursy drużynowe z trzech, w których wziął udział w Pucharze Świata. Na igrzyskach wraz z kolegami zgarnął srebrny medal. Jak to Słoweniec – potrafi też znakomicie latać, więc nieźle prezentował się w konkursach lotów. Zresztą to w Planicy zdobywał pierwsze punkty PŚ, ledwie sezon wcześniej. I to też dobrze pokazuje, jaki przeskok wykonał w ciągu niespełna roku. W sezonie 2020/21 w najważniejszym cyklu wystartował czterokrotnie, zgarnął 14 punktów.
Rok później startów miał już 27 – przeliczając wychodzi 6.75 razy więcej. Ale punktów zdobył niemal o 29 razy więcej.
Oczywiście, Słoweńcy słyną z umiejętności wprowadzania młodych zawodników do Pucharu Świata. Timi Zajc pozostaje przecież najmłodszym zwycięzcą zawodów Pucharu Świata (rocznik 2000), Domen Prevc kilka lat wcześniej latał wprost niesamowicie już jako siedemnastolatek. Lovro wystrzelił nieco później, na karku ma już przecież 23 lata. Ale to mniej więcej taki wiek, w którym wielu skoczków z obecnej czołówki osiągało spore sukcesy. Kos może do nich dołączyć. Choć przed startem zimy jest też pewną zagadką.
Latem nie skakał bowiem dużo. Wystąpił tylko w jednym, ostatnim konkursie Letniego Grand Prix. Zajął w nim 23. miejsce, ale wobec braku innych startów trudno traktować to jako wyznacznik czegokolwiek. W zeszłym sezonie, gdy pytano go o presję, mówił, że jej nie czuje, bo właściwie “cała zima to dla niego debiut”. W tym musi potwierdzić, że jego rezultaty sprzed roku nie były przypadkiem. Tym bardziej, że gdzie jak gdzie, ale akurat w reprezentacji Słowenii rywalizacja jest ogromna. Choć sztab szkoleniowy raczej zdejmuje ze swoich zawodników nieco presji przed konkursami w Wiśle.
–Myślę, że uczucie zimy przyjdzie dopiero po Wiśle, kiedy będziemy rywalizować w Ruce. Skład? W Wiśle będziemy mieli chłopaków, którzy są członkami kadry A, a więc Petera Prevca, Anze Laniska, Timiego Zajca, Domena Prevca, Lovro Kosa i Żigę Jelara – mówił Robert Hrgota, trener reprezentacji Słowenii, cytowany przez sloski.si. Na niedawnych mistrzostwach Słowenii na podium z tego grona stanęli Lanisek, Kos i Peter Prevc (w tej kolejności). Lovro potwierdził więc, że jest gotowy mierzyć się z kolegami jak równy z równymi.
Czy pokaże to też w rywalizacji z “resztą świata”? Przekonamy się już za tydzień.
Fot. Newspix