W historii polskiej siatkówki nie było drugiego takiego siatkarza. Tomasz Wójtowicz wygrał zarówno mistrzostwo świata, jak i mistrzostwo olimpijskie, a w rozgrywkach klubowych sięgnął po triumf w odpowiedniku obecnej Ligi Mistrzów. Pod koniec XX wieku został natomiast nominowany w plebiscycie na zawodnika stulecia FIVB. Był sportowcem wybitnym. Odszedł od nas wczoraj w wieku 69 lat.
Droga na szczyt wiodła przez pokorne początki
W ciągu ostatnich kilkunastu lat, podczas których nasza reprezentacja osiągała spore sukcesy, w dyskusji o najlepszym polskim siatkarzu wszech czasów mogły pojawić się nowe nazwiska. Mariusz Wlazły, Bartosz Kurek czy Paweł Zagumny. Gdybyśmy jednak taką samą debatę wywołali pod koniec lat dziewięćdziesiątych czy na początku pierwszej dekady XXI wieku, mało kto miałby wątpliwości – miano najwybitniejszego należy się właśnie Tomaszowi Wójtowiczowi. Przyjmującemu, który był członkiem legendarnej ekipy Huberta Wagnera.
Do reprezentacji prowadzonej przez „Kata” Wójtowicz dołączył w 1973 roku, jako zaledwie 20-letni zawodnik. Z racji, że czasy były takie, a nie inne, na początku czekał go ostry chrzest, przygotowany przez starszych kolegów z zespołu. Tak go wspominał w rozmowie z nami sprzed paru lat:
– [Był] dość mocny. Długo odczuwałem to „symboliczne” przyjęcie do drużyny. W ruch poszły buty i ręce. A oni ręce mieli takie, jakbym dostał drewnianą pałką. Próbowali nastawić młodego, pokazać jego miejsce w szyku. Bez żadnego szemrania wykonywałem jednak wszystkie polecenia: nosiłem piłki, cały sprzęt, czasami bywało, że trzeba było też pobiec kupić coś mocniejszego. Swoje należało odsłużyć. Poza tym znalezienie się w pierwszej reprezentacji było moim marzeniem.
PRZECZYTAJ: WYWIAD Z TOMASZEM WÓJTOWICZEM (2018 rok)
W ucieczce od „odsłużenia swojego” na pewno nie pomagał mu selekcjoner. Wagner uważał w końcu, że „każdy talent to leń”. A Wójtowicz był bezsprzecznie wybitnym, niespotykanym talentem. Dlatego na treningach musiał zasuwać za trzech (w filmie „Kat” zostało to jeszcze podkoloryzowane – w jednej scenie Tomasz siedział pod drzewem oblany wodą i posmarowany olejem, żeby wyglądać na bardziej spoconego).
Meksyk, Montreal i Włochy
To wszystko nie przeszkodziło mu jednak szybko wejść w rolę lidera kadry. Choć był najmłodszy w zespole (obok Mirosława Rybaczewskiego, który do kadry wchodził w tym samym czasie, ale był z rocznika 1952), na boisku absolutnie nie czuł kompleksów. W 1974 roku znacząco pomógł reprezentacji sięgnąć po mistrzostwo świata, a w 1976 roku – jako wciąż zaledwie 23-latek – był już mistrzem olimpijskim. I graczem, którego nasi najwięksi rywale z tamtych lat, siatkarze ZSRR, obawiali się szczególnie. To właśnie Wójtowicz posłał ostatnią zagrywkę w wygranym przez Polskę w pięciu setach finale igrzysk. Tak wspominał pamiętny mecz z Sowietami:
– W turnieju olimpijskim większość meczów wygraliśmy 3:2, dlatego w piątym secie czuliśmy się bardzo pewnie. Tak było, że jak już dochodziło do tej piątej partii, to potem już szło gładko, bo drużyny przeciwne nie wytrzymywały psychicznie i fizycznie. Drużyna ZSRR z kolei wszystko wygrywała po 3:0, dlatego w takim meczu zaczęli siadać. Poza tym Związek Radziecki był taką drużyną, która słabła, kiedy grało się przeciwko niej bardzo twardo. Zostawało im to w głowach. Wagner często miał na nich sposób. Wcześniej zdarzało się chociażby, że zaczynaliśmy mecze przeciwko nim rezerwowym składem. Kiedy zmiennicy ich męczyli, druga grupa za kotarą skakała przez płotki, a potem wchodziła do gry na zdezorientowanego rywala. Ale to też świadczyło o tym, jaki wówczas mieliśmy mocny zespół.
W kolejnych sezonach, po igrzyskach, Wójtowicz błyszczał – tak jak wcześniej – w Avii Świdnik, aż w 1978 roku opuścił ją na rzecz Legii, z którą sięgnął po swoje pierwsze mistrzostwo Polski. W 1983 roku jako trzydziestolatek wyjechał natomiast za granicę. Czemu dopiero wtedy? Przez panujące reguły, których nikt ominąć nie mógł. – Najgorszy był tylko ten przepis, że do trzydziestego roku życia nie można było grać na obczyźnie – wspominał Wójtowicz. – Powodowało to, że każdy z nas grał w stresie, żeby dotrwać do trzydziestki i nie posypać się przez kontuzje. Każdy liczył, że odbije sobie finansowo wszystkie lata gry w Polsce.
W Italii Polak grał przez sześć sezonów. „Pas” powiedział dopiero w wieku 36 lat. Ze swoim drugim klubem z tego kraju, Santal Parmą, sięgnął nawet po Puchar Europy Mistrzów Klubowych – czyli ówczesną Ligę Mistrzów.
Po zakończeniu kariery Wójtowicz chciał spróbować swoich sił w trenerce, ale szybko zorientował się, że to nie jego bajka. Dlatego w latach dziewięćdziesiątych wrócił do Polski, gdzie zajmował się handlem, był też właścicielem restauracji. Najlepiej odnalazł się jednak ponownie blisko siatkówki. W 2005 roku zaczął komentować jej mecze. Jego głos mogliśmy słyszeć w telewizji do 2019 roku, kiedy poważnie zachorował.
„Nigdy się nie poddałem”
Trzy lata temu za radą żony Wójtowicz pojechał na badanie tomografem. Niedługo później specjaliści orzekli, że choruje na raka trzustki. Czekała go operacja i chemioterapia. W kolejnych miesiącach podupadł na zdrowiu. Mocno schudł, stracił sporo włosów, zaczął mieć problemy z chodzeniem. Mimo tego udało mu się z czasem nieco wyjść na prostą. W 2021 roku okazyjnie pojawiał i udzielał się publicznie – był chociażby gościem Superpucharu Polski. Wciąż marzył, że wróci do pracy w telewizji.
Jeszcze wczoraj o godzinie 18 rozmowę z siatkarzem opublikował „Fakt”:
– Raz jest lepiej, raz gorzej. Teraz szukamy nowego leczenia, bo chemioterapia przestała działać. Lekarze powiedzieli, że nie ma sensu niszczyć organizmu i zapisałem się w Warszawie na badanie kliniczne na nowy lek. Badania nie są jeszcze otwarte, czekam, kiedy się rozpoczną. […] Jakoś się trzymam, nie mam wyjścia. Zawsze byłem waleczny, nigdy się nie poddawałem. Teraz też walczę – mówił dla gazety Tomasz Wójtowicz.
Siatkarz odszedł od nas tego samego dnia, 24 października 2022 roku. Tę informację za pośrednictwem Polskiej Ligi Siatkówki przekazała jego rodzina.
Fot. Newspix.pl