Reklama

Szota: Po debiucie w Ekstraklasie rozbeczałem się jak dziecko, bo wreszcie się udało

Mateusz Janiak

Autor:Mateusz Janiak

25 października 2022, 08:48 • 22 min czytania 33 komentarzy

W Lechu początkowo był najgorszy w drużynie, z internatu z Poznania chciał wyjechać w środku nocy, a po mniej więcej roku wybrali go na kapitana. Z bliska poznał, co to pracoholizm, bo widział, jak tata, mama i babcia prowadzą kwiaciarnię. W Ekstraklasie zagrał chwilę przed 22. urodzinami i z emocji po wszystkim rozpłakał się, że wreszcie się udało osiągnąć ten cholerny debiut. Ale jednocześnie mówi, że czekanie na ten występ mu się przydało, ponieważ miał czas naprawić głowę. Wywiad z Serafinem Szotą, w ostatnich tygodniach jednym z najlepszych zawodników Widzewa Łódź i czołowym stoperem całej ligi.

Szota: Po debiucie w Ekstraklasie rozbeczałem się jak dziecko, bo wreszcie się udało

Czym dla ciebie jest pracoholizm?

Na pewno mam wokół siebie wielu ludzi, których można nazwać pracoholikami…

Bliskich?

Tak, bo mówię także o rodzinie. Prowadzimy kwiaciarnię i np. mój tata wstaje o drugiej w nocy i jedzie po kwiaty, o siódmej jest z powrotem, wypakowuje towar i otwiera sklep. O 18 zamyka, ale nie wraca od razu do domu, tylko jeszcze pracuje na miejscu. Wydaje mi się, że pracoholizm pokrywa się z pasją. Trzeba mieć pasję do tego, co się robi. Ale czym tak konkretnie jest dla mnie pracoholizm? Ciekawe pytanie. Trudno mi to wyjaśnić, ale wiem, że wokół mnie są pracoholicy.

Reklama

Nie zadałem go przypadkowo. W filmie „Nie widzę życia bez piłki”, nagranym podczas mistrzostw świata U-20 w 2019 roku, powiedziałeś, że martwisz się o tatę właśnie ze względu na to, jak dużo pracuje.

Jest bardzo „wkręcony” w to, co robi i według mnie musi już trochę zluzować. Rozmawiałem z nim na ten temat. Praca to nie wszystko, najważniejsze jest zdrowie. Nauczyłem się w ostatnim czasie, że trzeba trochę inaczej podchodzić do życia. Znaleźć w nim chwilę dla siebie, a nie tylko praca, praca, praca, jak w przypadku taty, mamy czy babci. Bo tak naprawdę martwię się o wszystkich bliskich.

Chciałem zapytać, czy coś się zmieniło w kwestii pracoholizmu przez ponad trzy lata, które minęły od turnieju i nagrywania filmu, ale już na to odpowiedziałeś. Nic.

No tak. Nigdy nie byłem rodzicem, to dopiero przede mną, ale zdaje mi się, że rodzice starają się zawsze zapewnić jak najlepszy byt potomstwu. I mam wrażenie, że moja mama i mój tata chcą jak najlepiej dla swoich dzieci – mnie, brata i siostry, dlatego tak to wygląda. Ponadto mam świadomość, jak ciężko prowadzić własną działalność w tych czasach. Muszą to wszystko trzymać w ryzach. Po tylu latach tata sam doskonale wie, od kogo, kiedy i skąd brać kwiaty, żeby były świeże, więc niełatwo im zaufać komuś innemu w tej sprawie. Nie dziwię się, że robią to, co robią. Z jednej strony rozumiem ich, ale z drugiej uważam, że czasem powinni zluzować.

Od zawsze tacy byli?

Tak, bo gdyby nie byli, pewnie nie doszliby do miejsca, w którym są. Początkowo, zaraz po ślubie, rodzice byli bardzo biedni, na niewiele mogli sobie pozwolić. Opowiadali mi historię, jak zaprosili gości, ale nie było ich stać na stolik pod kawę, więc wzięli koszyki na jabłka, odwrócili do góry dnem i w ten sposób zorganizowali „meble” na tę wizytę. Start mieli trudny, ale dzięki bardzo ciężkiej pracy sobie poradzili i osiągnęli sukces. Tylko moim zdaniem nadszedł moment zbierania owoców tej harówki. Mama z tatą mają niemal 50 lat, a babcia ponad 70 i wszyscy nadal pracują.

Reklama

Chwila. Babcia też?

Tak, dawno powinna być na emeryturze. W filmie mówiłem o tacie, ale mama i babcia są takie same. Ciągle w kwiaciarni. Nie pamiętam dnia, by nie pracowały. I nie chcą się zatrzymywać. Martwię się o nich, a jednocześnie jestem cholernie wdzięczny. Bez ich wsparcia nigdy nie trafiłbym do Lecha Poznań.

Dlaczego?

W akademii funkcjonowały dwie grupy – jedna, ta zdolniejsza, mieszkała we Wronkach i miała wszystko zapewnione, i druga, rokująca gorzej, żyła w Poznaniu i zawodnicy we własnym zakresie musieli opłacić miejsce do spania, wyżywienie czy bilety do domu i z powrotem. Po pierwsze, mama i tata pokrywali te koszta. Po drugie, internat przy Młyńskiej nie był za ciekawy, więc wspólnie z rodzicami dwójki moich kolegów wyremontowali nam pokój. Wstawili nowe łóżka, biurka, odmalowali ściany. Mieliśmy najlepsze warunki w całym budynku.

Czyli ty znalazłeś się w tej gorszej grupie?

W ogóle podczas pierwszych testów nie dostałem się do akademii Lecha. W tamtej chwili dla mnie temat był zamknięty. To była głęboka woda. Zbyt głęboka. Czułem, że odstawałem technicznie i nie byłem odpowiednio skoordynowany, ponieważ w krótkim czasie szybko urosłem. Ale po dwóch tygodniach trener Gniewko Markiewicz zadzwonił do taty i powiedział, że coś we mnie widzi i chciałby sprawdzić jeszcze na drugich testach.

I co dalej?

Pojechałem. Widziałem, że te osoby, które mnie odrzuciły, niezmiennie nie są pozytywnie nastawione, ale trener Markiewicz ciągle dostrzegał coś więcej. Tu podpowiedział, tam pochwalił. Dostałem zaproszenie na trzecie testy i wreszcie się dostałem. Wydaje mi się, że jedynie za sprawą trenera Markiewicza, bo początkowo byłem jednym z najsłabszych w drużynie. Jak nie najsłabszym… Przenosiny ze Startu Namysłów do Lecha okazały się kluczowym momentem dla mojej przyszłości. Po roku rozwinąłem się tak, że kiedy z 25 zawodników wybierano ośmiu, którzy trafią do Wronek, znalazłem się w tej grupie. Zaliczyłem wręcz gigantyczny progres.

Przydał się wzór pracowitości wyniesiony z domu?

Myślę, że tym przesiąkłem i to mi pomogło. Ciężka praca i determinacja pozwoliły nadrobić braki, choć start miałem niesamowicie trudny.

Bo odstawałeś na boisku od reszty?

Też, ale poza tym źle znosiłem rozłąkę z rodziną. Byłem takim maminsynkiem, zresztą do dzisiaj mam świetny kontakt z rodzicami, a wtedy jako 13-latek zamieszkałem w wielkim mieście ponad 200 kilometrów od domu. Tyle dzieli Namysłów od Poznania. To nie był łatwy moment. Zdarzyła się sytuacja, że mama z tatą przyjechali pod internat o trzeciej w nocy, a ja już czekałem spakowany.

Chciałeś wracać?

Byłem w 100% pewny, że tak. Że nie chcę grać w piłkę. Że sobie nie poradzę. Pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj. Jedna z najbardziej emocjonalnych rozmów mojego życia. Siedzieliśmy w samochodzie w środku nocy, torby w bagażniku. Mama płakała, ja płakałem, nie wiem, czy tata też łzy nie uronił.

Dlaczego zostałeś?

Długo rozmawialiśmy i w pewnym momencie pojawiło się pytanie, czy nie będę żałować. W końcu poprosili, bym dał sobie czas i jeśli jednak nie wyjdzie, to nie ma problemu, zabiorą mnie do domu. Przez kolejne dwa miesiące przyjeżdżali z Namysłowa do Poznania, żeby pomóc mi w aklimatyzacji. Wesprzeć. Ostatecznie dałem radę, a gdybym zrezygnował, pewnie nie grałbym w Ekstraklasie. Tamta sytuacja z perspektywy lat pokazuje mi dobitnie, jak cholernie ciężko być dobrym rodzicem. Że trzeba dziecko inspirować i uczyć odwagi, by nie bało się spełniać marzenia. Mama i tata sprawdzili się w tym wspaniale.

Kiedy poczułeś się w Poznaniu lepiej?

Po kilku miesiącach. Na starcie miałem same kłopoty. Jeden z najgorszych w zespole, tęsknota za domem, problemy z koncentracją w szkole i na dokładkę słabe relacje z nowymi kolegami. Miałem sytuację, w której musiałem postawić się jednemu z zawodników, który należał do liderów grupy.

Postawić?

Nie jestem z tego dumny, ale doszło do bójki. Przekroczył pewne granice i nie mogłem tak tego zostawić. Podkreślam jeszcze raz – nie jestem z tego dumny. Jednak od tamtej chwili wszystko zaczęło się układać.

Grupa cię zaakceptowała?

Może to zabrzmi dziwnie, ale tak.

Pokazałeś charakter i to doceniono?

Nie wiem, może właśnie tak było. Ponad pół roku później zostałem wybrany na kapitana zespołu. W nieco ponad rok z najgorszego w drużynie stałem się wiodącą postacią z opaską na ramieniu.

Nie mówisz imienia i nazwiska tego chłopaka, więc zapytam, czy w ogóle jeszcze gra w piłkę?

Nie.

I druga sprawa – koledzy wybrali cię na kapitana?

Tak, było głosowanie.

Jak to na ciebie wpłynęło?

Dla mnie to był znak, że robię dobrą robotę. Że zmierzam w odpowiednim kierunku.

Zaliczyłeś na tyle duży progres, że zaczęły przychodzić powołania do reprezentacji Polski juniorów.

Początkowo siedziałem w rezerwie, za kadencji Dariusza Dźwigały stałem się podstawowym zawodnikiem. Fajna sprawa, dobra droga do rozwoju i duma z grania z orzełkiem na koszulce, ale to musi prowadzić do pierwszej kadry narodowej. To tak naprawdę ma znaczenie.

Bardzo zmieniłeś się wraz z rozwojem piłkarskim?

Oczywiście. Wręcz niesamowicie. Mam wielkie szczęście, że trafiam na wspaniałych ludzi, którzy mnie inspirują i sprawiają, że zmieniam się na lepsze. Te osoby miały i mają duży wpływ na mnie. Kiedy mam gorsze dni, ciągną mnie w górę, a gdy im przydarzają się słabsze chwile, ja ciągnę w górę ich. Nie chcę ich wymieniać, żeby nie pominąć kogoś.

Pod jakim względem zmieniłeś się najbardziej?

Mentalnym. Uważam, że w życiu od głowy zależy 90% sukcesu. Dzisiaj staram się być pozytywny, a kiedyś nie zwracałem na to uwagi. Długo uczyłem się takiego myślenia. Pewnie, ciągle mam momenty, kiedy to szwankuje i denerwuję się na błahostki. Ot, choćby kotłuję w głowie określoną sytuację z treningu. A niepotrzebnie, bo przecież zaraz będą kolejne zajęcia i jeśli nieustannie będę rozkładał na czynniki pierwsze jedno wydarzenie, słabo się na nich spiszę. I następnych też. I następnych. Takie myśli to trucizna. Własny mózg działa jak zabójca.

W którym momencie kariery zwróciłeś na to uwagę?

Sam tego nie zrobiłem. Inni to zauważyli. Np. po nieudanej akcji „nie było mnie” przez kolejne pięć minut. Równie dobrze trener mógł mnie zmienić, bo i tak nic dobrego już bym nie zrobił. Po mnie. A tak to w sporcie zawodowym wyglądać nie może. 

Znowu pomogło otoczenie.

Najlepsze, że poznajesz fajnego człowieka, który najczęściej ma już wokół siebie grupę fajnych ludzi i ty do niej dołączasz. Dawniej nie zwracałem uwagi na otoczenie. Chciałem z każdym być w koleżeńskich stosunkach, a czasem tak się nie da. Jednego lubisz, innego tylko akceptujesz. Z czasem zacząłem uważniej dobierać ludzi wokół mnie, by wyeliminować toksyczne osoby, a trzymać się z inspirującymi ludźmi.

Kiedy na to wpadłeś?

Po mistrzostwach świata U-20. To też odpowiedź na to, kto miał duży wpływ na mój rozwój.

Jacek Magiera.

Ale nie tylko, bo cały jego sztab. Po mundialu dużo zrozumiałem, ile znaczy sfera mentalna w życiu.

Kiedyś powiedziałeś, że te mistrzostwa świata były najważniejszą lekcją w twojej karierze.

To było dotknięcie najwyższego poziomu. Oczywiście nie w seniorach, ale i tak uważam, że fajnie sprawdzić się na tle najlepszych na świecie w określonej kategorii wiekowej. Do tego cała otoczka, atmosfera tutaj, na Widzewie… Do tej pory to największa przygoda w moim życiu, aczkolwiek wiem, że jeszcze dużo przede mną i przeżyję dużo lepszych rzeczy. Zrobię wszystko, by właśnie tak było.

Która z odpraw selekcjonera była dla ciebie najważniejsza? Mnie zapadła w pamięć ta ukazana w filmie „Nie widzę życia bez piłki”, kiedy po zwycięstwie nad Czechami 3:0 kompletnie sobie odpuściliście i po dniu wolnym 11 z was zjawiło się nienawodnionych. Magiera wyjął talię kart i zapytał, kto chce zagrać. Najpierw ciebie, potem Marcina Bułkę i Bartosza Slisza, itd. As kier pozwoliłby zostać w zespole, a wszystko inne oznaczałoby, że grający zostanie usunięty. To miała być lekcja. Kto chce uzależniać karierę od szczęścia, a kto chce samemu mieć wpływ, więc powinien dbać o takie detale jak nawodnienie po meczu.

Dlatego mam wytatuowanego asa kiera na ręce. To był jedna z chwil, które uczą. Przed odprawą? Piekielnie się stresowałem. Najchętniej w ogóle bym nie przyszedł na nią, tylko schował się przed światem pod kołdrą. Czułem się jak chłopczyk. Inni tak samo. Ale dzisiaj jestem niesamowicie szczęśliwy, że przeżyłem tę sytuację. Od tamtego dnia nie dotykam kart. W ogóle. Zero hazardu. Właśnie wtedy powiedziałem sobie, że nie chcę podążać drogą, na której nie mam wpływu na karierę i zostawiam wszystko szczęściu.

Lekcja Magiera zadziałała.

Zdecydowanie. Po odprawie porozmawiałem z trenerem, prawie trzy godziny. Nie tylko o futbolu, a o życiu. O jego doświadczeniach. O tym, co go spotkało. Nie czułem, że gadam ze szkoleniowcem, a kimś mądrzejszym ode mnie. Inna ważna odprawa miała miejsce w altanie przy hotelu i każdy mówił, że musi coś komuś udowodnić. Musi komuś udowodnić. A nic nie musimy. Możemy coś zrobić albo nie. Ale dla siebie. Potwierdź sobie, że dałeś radę. Nie komuś innemu. Po czasie to zrozumiałem. To fajne momenty.

Czyli udział w mistrzostwach świata był dla was wartościowy, mimo że odpadliście w 1/8 finału.

Jak najbardziej. A tej drużynie zwyczajnie brakowało czasu. Skończyliśmy ligę i kilka dni później mieliśmy pierwszy mecz turnieju. Moim zdaniem ta kadra potrzebowała jeszcze przynajmniej pół roku.

Do tego kilku ważnych zawodników znajdowało się na trudnym etapie kariery. Jak choćby kapitanowie Adrian Łyszczarz czy Tymoteusz Puchacz, którzy chwilę przed mundialem spadli z GKS-em Katowice do drugiej linii.

Mentalnie to ich dotknęło. Wiem, co to znaczy, bo przecież w poprzednim sezonie spadłem z Wisłą Kraków. To nie działa tak, że lecisz i jest w porządku, idziesz grać gdzie indziej. Zostaje w głowie, myślisz o tym, nie oswajasz się z dnia na dzień. Mnie było ciężko i „Puszce” i „Łyżce” także.

Głęboko siedział w tobie spadek z Wisłą?

Oczywiście. To dla mnie ważny klub. Tam debiutowałem w Ekstraklasie, popełniałem pierwsze błędy i rozgrywałem pierwsze niezłe mecze. Podczas pobytu w Krakowie zacząłem być z moją narzeczoną i poznałem przyjaciół, pewnie na całe życie. W normalnych okolicznościach odejście z Wisły byłoby trudne, a po spadku to już w ogóle.

Ale musiałeś szukać nowego miejsca dla siebie, skoro u trenera Jerzego Brzęczka nie zagrałeś nawet minuty.

Z trenerem Brzęczkiem nie rozmawiałem w ogóle. No dobrze, raz. Z sześć albo siedem sekund, zaraz po jego przyjściu do Wisły. Nie wiem, co się stało. Sam się zastanawiałem, co robię źle… Na treningach wyglądałem lepiej niż za Adriana Guli, kiedy występowałem w podstawowym składzie. Poza boiskiem zachowywałem się tak samo. Gdy nie gram, nie obrażam się i nie dąsam, ponieważ to nic nie da. Tak uważam. W takiej sytuacji należy cierpliwie czekać na szansę i ją wykorzystać. Być ciągle na to przygotowanym. Na to mam wpływ.

Za Brzęczka byłeś gotowy?

Byłem. Ale okazja się nie pojawiła. Przykry czas. Powtórzę się – nie wiem, dlaczego tak było. Musiałem po sezonie odejść, bo wiedziałem, że w Wiśle u trenera Brzęczka nie będę grał.

Niełatwy koniec okresu w Wiśle i także niełatwy początek.

To prawda. Tak się złożyło, że środkowy etap można uznać za udany. W 2019 roku przychodziłem do drużyny po sezonie w pierwszej lidze w Odrze Opole, w sumie 24 spotkania, i mistrzostwach świata U-20. Pojawiło się kilka opcji, wybrałem Wisłę, ale od samego startu byłem na bocznym torze. Nie ukrywam, nie byłem w wyjątkowej formie, aczkolwiek na tę jedną szansę pokazania się zasłużyłem. Jednak decyzja trenera Macieja Stolarczyka była inna i musiałem ratować się wypożyczeniem do Stomilu Olsztyn.

Tam występowałeś regularnie.

I przy okazji poznałem fantastycznych ludzi. Karola Szwedę, który dzisiaj jest asystentem w Widzewie trenera Janusza Niedźwiedzia. Adama Majewskiego, obecnie prowadzącego Stal Mielec. Mnóstwo kolegów z zespołu. Dobry czas.

Skoro o odejściach mowa, cofnijmy się dalej w przeszłość. Dlaczego w ogóle zdecydowałeś się przenieść z Lecha do Zagłębia Lubin na początku 2017 roku?

Razem z Kacprem Chodyną poszliśmy za naszym trenerem – Przemysławem Małeckim. Początkowo Centralna Liga Juniorów i rezerwy, a po pewnym czasie zostaliśmy włączeni do pierwszej drużyny.

Łatwo przyszło podjąć decyzję o odejściu z Lecha?

Nie. Ale czasem czujesz, że coś musisz zrobić. Miałem poczucie, że drzemie we mnie potencjał do występów w Ekstraklasie, tylko na początku nie w Lechu. Za wysoki poziom na start. Dlatego zdecydowałem się na Zagłębie. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, ale tak wówczas uważałem.

Nie jesteś przekonany, że transfer do ekipy z Lubina był odpowiednim ruchem?

Nie wiem, czy to było dobre. Szedłem tam z myślą o Ekstraklasie, a musiałem szukać szczęścia na wypożyczeniu w pierwszej lidze w Odrze. Więc nie dość, że nie zadebiutowałem i grałem jedynie w trzecioligowych rezerwach, to trener Mariusz Lewandowski w ogóle usunął mnie z pierwszego zespołu. Ale to też była lekcja. Czasem są przyjemne, a czasem nie. Bywa, że z porażek można wyciągnąć więcej niż ze zwycięstw. Ta przegrana mnie dużo nauczyła.

Cierpliwości?

Byłem bardzo niecierpliwy. Jako wiodąca postać kadry swojego rocznika chciałem wszystko na już. Granie w Ekstraklasie, zaraz wyjazd za granicę. Już, już, już. Wydawało mi się, że jestem na to gotowy w momencie transferu z Lecha do Zagłębia. Dzisiaj wiem, że byłem dziecinny i błyskawicznie zostałem sprowadzony na ziemię. Dopiero w Odrze się uspokoiłem. Powiedziałem sam do siebie: „Sero, musisz przystopować, bo to nie jest tak, jak sobie zakładaliśmy. Trzeba poszukać trochę innej ścieżki”.

Łatwo było oglądać kolegów z reprezentacji w Ekstraklasie?

Bardzo trudno. Pogodzenie się z tym, że oni są tam, a ja w pierwszej lidze, przyszło mi z ogromnym wysiłkiem. Dopiero po czasie zrozumiałem, że nie ma jednej drogi. Każdy ma swoją. Jeden pójdzie szybko, a drugi wolno. Jeden się zatrzyma, a drugi spadnie. Dziwnie to zabrzmi, ale cieszę się, że nie występowałem w tamtym okresie w Ekstraklasie i dostałem czas, by przemyśleć kilka spraw. Zrozumieć parę rzeczy. Tak po prostu – skupić się, by naprawić moją głowę.

Były momenty zwątpienia, że się jednak nie uda?

Były, jasne. Pamiętam swój debiut – na Wiśle z Pogonią Szczecin, z liderem ligi, wszedłem w 39. minucie za Adiego Mehremicia. Odnieśliśmy zwycięstwo 2:1. Zszedłem z murawy, wszedłem do takiego pomieszczenia ze sztuczną nawierzchnią, w którym się rozgrzewaliśmy, i zamknąłem drzwi na klucz. Nawet nie czekałem na to, co powie trener, tylko zadzwoniłem do narzeczonej oraz rodziców i się rozbeczałem jak dziecko.

Że się wreszcie udało?

Że się wreszcie udało. Cholerny debiut. A przecież nie byłem młodym zawodnikiem. Pierwszy mecz w Ekstraklasie zaliczyłem niemal jako 22-latek, tuż przed końcem wieku młodzieżowca. A zacząłem regularnie występować, kiedy mi się skończył.

Musiałeś się naczekać.

Debiut był moim celem, odkąd skończyłem 15 lat. Wtedy byłem przekonany, że to osiągnę jako 17-latek. Wyszło inaczej, przebyłem długą drogę, nieraz musiałem zejść w doliny, ale w końcu dopiąłem swego. Dlatego zaraz po spotkaniu z Pogonią mnie puściło. Te emocje ze mnie wyszły. Po jakimś czasie się opanowałem, ogarnąłem i poszedłem na górę do chłopaków. Ale to nie było wyłącznie uczucie szczęścia…

A czego jeszcze?

Bólu, że trochę późno. Tak sobie myślałem. Jednak wreszcie mogłem sobie wyznaczyć nowe cele.

Ostatecznie spadł kamień z serca, kiedy zacząłeś regularnie grać?

Wiedziałem, że już faktycznie jestem na to gotowy. Że mam odpowiednie umiejętności i na boisku to pokazywałem. Oczywiście, zdarzały się błędy, bo taki jest futbol, ale generalnie potwierdzałem jakość i pomagałem zespołowi. W tamtym czasie ostatecznie dotarło do mnie, że wszystko zależy ode mnie i muszę być gotowy. Wcześniej było widać, kiedy nie grałem. Chodziłem skwaszony, na treningach brakowało koncentracji. Wówczas się definitywnie tego wyzbyłem.

Czyli nie zawsze zachowywałeś się tak, jak Wiśle czy obecnie w Widzewie?

Nie, to był proces i on wciąż trwa. To też nie tak, że jestem idealny i nie chciałbym, żeby tak to brzmiało. Wiele się nauczyłem, ale jeszcze mnóstwo nauki przede mną. Ciągle przydarzają mi się momenty, które chciałbym wyeliminować. Tutaj na początku również nie byłem w stanie blokować wszystkich myśli i się zastanawiałem. Czemu nie gram? Co robię źle? Z tego wynikały błędy. Bywa, że tracę czas na to. Jednak dobrze, że to wiem i staram się to poprawić.

Progres jest, ale do mety daleko?

Duży zrobiłem i chcę iść dalej, dlatego inwestuję w siebie. Dieta, dodatkowe treningi, lekcje, np. angielskiego. Według mnie tak trzeba. Do sukcesu nie ma drogi na skróty. Mam marzenia, próbuję je spełnić i nie chciałbym nigdy usiąść i powiedzieć, że coś nie poszło, a mogłem zrobić więcej. Nie wybaczyłbym sobie tego. Chcę mieć poczucie, że zrobiłem wszystko, by dojść, gdzie zamierzałem i nie mieć sobie nic do zarzucenia.

Nie wiem, dokąd prowadzi twoja droga, ale wiedzie przez Łódź. Jak tutaj trafiłeś?

Temat przenosin do Widzewa pojawił się już na początku poprzedniego sezonu, szybko osiągnięto porozumienie, papiery były przygotowane, miałem jechać z RTS-em na zgrupowanie.

Ale nie pojechałeś…

Poszedłem do trenera Guli i powiedziałem, jaka jest sytuacja. Że pojawiła się taka oferta, jest temat z Widzewa, chciałbym pójść.

Co odpowiedział?

Że nie ma opcji. Nie obiecał mi miejsca w składzie, ale powiedział, że mnie nie puści i żebym robił swoje, a będzie dobrze. I w piątej kolejce wskoczyłem do wyjściowej jedenastki i już występowałem do końca rundy jesiennej. W grudniu mierzyliśmy się z Widzewem w Pucharze Polski i przy tej okazji porozmawiałem z prezesem Mateuszem Dróżdżem, z którym znaliśmy się z czasów Zagłębia. Nie namawiał mnie do transferu, po prostu opowiedział o klubie, jak to wygląda od środka, jakie plany, itd. Potem, kiedy widział, że nie gram, napisał mi SMS: „Szocik, chcemy cię”. Odpowiedziałem, że jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu, dogadujmy to.

I ruszyło?

Ruszyło. Następnie to była robota menedżerów, Wisły i Widzewa, by się dogadać. Dla mnie to była szansa pozostania na najwyższym poziomie. Nie byłem ślepy i – jak już mówiłem – wiedziałem, że u trenera Brzęczka nie będę grał.

Wyszło ci to na dobre, ale lekcja cierpliwości się przydała. Najpierw numerem jeden w centrum obrony był Bożidar Czorbadżijski, a następnie Mateusz Żyro.

Nie ma się co dziwić. Przychodziłem tutaj po półroczu bez występów, więc nie byłem w świetnej dyspozycji. Nie gwarantowałem niesamowicie wysokiej jakości. Początkowo sam z siebie nie byłem zadowolony. Potrzebowałem czasu na aklimatyzację. By załatwić mieszkanie, poznać się z chłopakami, poukładać to wszystko. Zwyczajnie nie byłem gotowy na podstawowy skład.

Nie było obaw, że już nie znajdzie się dla ciebie miejsce w defensywie?

Oczywiście, że były. Powiedzmy sobie szczerze – gdyby nie uraz Mateusza, który wyglądał wyśmienicie, pewnie bym nie wskoczył do jedenastki. Według mnie był naszym najlepszym obrońcą. Myślałem, że będzie ostatnim, którego ewentualnie mógłbym zastąpić.

Ale kontuzja go wyeliminowała z gry.

I widzisz, pojawia się uraz, więc następuje szukanie zastępcy. Jest Bożidar i Szota. Wystąpiliśmy razem w Pucharze Polski i dałem sygnał, że jestem gotowy. Ponieśliśmy porażkę, ale spisałem się solidnie, miałem udział przy naszym golu. Pokazałem, że trener może na mnie liczyć. Ale musiałem być gotowy. Gdybym się dąsał, obrażał, słabo trenował, pewnie źle zagrałbym w pucharze i kto wie, co by było.

Kiedy dowiedziałeś się, że zagrasz w podstawowym składzie?

Trzy dni wcześniej. Trener zaprosił mnie do siebie na rozmowę. Wszedłem, a trener patrzy mi w oczy i się śmieje. Ja patrzę mu w oczy i zaczynam się uśmiechać. Tak naprawdę w tym momencie mogliśmy zakończyć spotkanie. I tak wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi.

Ale nie wyszedłeś?

Nie. Trener powiedział: „Szocik, okazja.”

Co ty na to?

Jestem gotowy. I na tym skończyliśmy. Wyszedłem. Nie trzeba było więcej gadania.

Wykorzystałeś okazję. Grasz najlepiej w karierze do tej pory?

W Ekstraklasie pewnie tak. Przy czym nie osiągnąłem jeszcze pełni potencjału. Jestem bardzo samokrytyczny i uważam, że mogę dać jeszcze więcej, spisywać się jeszcze lepiej. I druga sprawa – moja ocena jest silnie związana z kolegami z zespołu. Jeśli oni prezentują się dobrze, to mnie na centralnym stoperze łatwiej i też wyglądam dobrze. Kapitalnie się asekurujemy. Nie ma mnie, ale zastępuje mnie Martin albo Patryk. Nie ma Patryka, jestem ja. Trudno oceniać nas osobno. Jako formacja spisujemy się dobrze. Pewnie, popełniamy błędy. Co prawda niewiele, aczkolwiek i tak musimy dążyć do ich eliminacji.

Jesteś najmłodszy w defensywie. To przeszkadza? Pomaga? Nie ma znaczenia?

Lubię rozmawiać. Podpowiadać. Czasem podchodzę zbyt emocjonalnie. Zdarza się, że dobra interwencja jest dla mnie równoznaczna ze strzeleniem gola. Do tego odpowiednio współpracujemy. Jeśli krzyknę Markowi Hanouskowi albo Dominikowi Kunowi, by przesunęli w prawo albo w lewo, to przesuną. Nie będą stali w miejscu, bo mam mniej lat niż oni. To także działa w drugą stronę. Gdy poproszą, żebyśmy podeszli wyżej, podchodzimy. Po prostu świetnie się rozumiemy jako zespół.

I to widać w tabeli. Kibice Widzewa dawno nie przeżywali takich chwil jak w tym sezonie. Czujecie to?

Jasne. Granie tutaj to spełnienie marzeń. Atmosfera na naszym stadionie jest niesamowita. Mistrzostwo świata.

Poza boiskiem też zauważacie fanów?

Zdarza się. Choćby ostatnio przyszła do mnie paczka, otwieram drzwi, odbieram, a kurier mówi, że myślał, że skądś kojarzył imię i nazwisko. Powiedział, że trzyma kciuki i oby tak dalej.

Wróćmy na boisko. Wy jako obrońcy musicie umieć rozgrywać. Taką wizję futbolu ma Niedźwiedź. Jak się w tym odnajdujesz?

Bardzo dobrze. Przeszedłem przez szkolenie w Lechu i Zagłębiu, gdzie kładziono na to duży nacisk. Dzięki temu według mnie wprowadzenie to moja mocna strona. Choć – naturalnie – jest co poprawiać, bo są chwile, kiedy za bardzo się rozluźnisz i pojawiają się błędy. Czasem trzeba wybić, zamiast budować w okolicach swojej szesnastki. I znowu, są wybicia, i wybicia. Są wybicia na dwa, trzy metry, po których rywal jedzie z kontrą, a są wybicia kontrolowane, za plecy przeciwników, żeby defensorzy musieli biec przodem do swojej bramki.

Strach się bać, co będzie jak się poprawicie, skoro na tym etapie zebraliście drugą liczbę czystych kont w lidze i jesteście wiceliderem.

Ale nie wolno odlecieć. Nawet nie jesteśmy w połowie sezonu, niezmiennie celem numer jeden dla nas jest utrzymanie. Pamiętajmy, że jesteśmy beniaminkiem. Fajnie, że nam idzie, każdy się z tego bardzo cieszy, jednak nie zapominajmy o podstawach.

Na koniec – dobrze być w Ekstraklasie razem z twoim przyjacielem Bartoszem Sliszem z Legii? Opowiadał mi, że dzięki tobie poznał swoją narzeczoną, bo twoja obecna narzeczona przyjechała z nią do Lubina do ciebie.

To jest niesamowita historia. Poznaliśmy się z moją Zuzią, kiedy mieliśmy po 15 lat. Byłem w Międzyzdrojach, rodzice od dawna tam jeżdżą na okres wakacji. Było tak – spaceruję deptakiem i widzę ładną dziewczynę. Potem idę i znowu ona. Wreszcie za trzecim razem mówię dobra, podejdę, wezmę numer telefonu.

Podzieliła się?

Tak. Następnego dnia spotkaliśmy się na kawę, porozmawialiśmy, poznaliśmy się. Wydawało mi się, że ma fajne zasady i miałem rację. Pomyślałem, że to właśnie taka dziewczyna, jaką zawsze chciałem mieć.

I co dalej?

Ja wróciłem do Poznania, a Zuzia do Krakowa. Mieliśmy sporadyczny kontakt, aż do kolejnych wakacji. Tyle że wówczas ona miała już faceta. Spotkaliśmy się, tylko z mojej strony to już nie było to samo. Ja w przyszłości chciałem czegoś więcej niż koleżeństwa. Dlatego kontakt nam się urwał. Stwierdziłem, że to koniec. Następnego lata znowu przyjechaliśmy do Międzyzdrojów i spotkałem się z koleżanką, a los chciał, że trafiliśmy na Zuzię. Wyczułem u niej nutkę zazdrości. Później napisała do mnie, zagadała, co słychać. Porozmawialiśmy chwilę i tyle. Do czasu mojego transferu do Zagłębia.

W Lubinie odwiedziła cię z koleżanką – to wiem z relacji Slisza.

Kontakt nam się urwał, aż nagle wyszło, że przyjedzie do mnie. Tylko właśnie z przyjaciółką. Mówię, kurde, chciałem pogadać z Zuzią, we trójkę będzie nieswojo. Więc poprosiłem Bartka, żeby się zaopiekował Kamilą. Możemy iść we czwórkę, wtedy nie będzie tak dziwnie.

Zgodził się.

Od tamtego momentu są razem. Dwa tygodnie później pojechaliśmy z Bartkiem do Krakowa i wówczas pierwszy raz powiedziałem, że coś czuję do Zuzi. Po czterech latach od pierwszego spotkania. Wyszło niezręcznie, bo dostałem kosza.

Dlaczego?

Ona miała swoje życie w Krakowie, ja swoje w Lubinie, nie dałoby się tego pogodzić. Kontakt urwał się aż do mojego momentu transferu do Wisły. Było dziwnie, bo Bartek to mój przyjaciel, a Kamila przyjaciółka Zuzy i kiedy z nimi rozmawiałem, opowiadali mi o Zuzi. 

Po transferze do Wisły nastąpił ostateczny powrót.

Spotkaliśmy się na kawę i ruszyło. Ale w życiu nie ma przypadków. Z Poznania poszedłem do Lubina. Z Lubina do Opola. I z Opola do Krakowa. Zobacz, cały czas zmierzałem w stronę Zuzi. Kiedy na początku w Wiśle nie występowałem, śmiałem się do niej, że podpisałem umowę z Białą Gwiazdą tylko po to, żebyśmy byli razem. Taki był plan.

ROZMAWIAŁ MATEUSZ JANIAK

CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:

foto. Newspix

Rocznik 1990. Stargardzianin mieszkający w Warszawie. W latach 2014-22 w Przeglądzie Sportowym. Przede wszystkim Ekstraklasa i Serie A. Lubi kawę, włoskie jedzenie i Gwiezdne Wojny.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

33 komentarzy

Loading...