Reklama

Evander Holyfield. Sześć walk mistrza z okazji jego sześćdziesiątych urodzin

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

19 października 2022, 20:47 • 24 min czytania 5 komentarzy

Evander Holyfield kończy dziś sześćdziesiąt lat. Legendarny pięściarz z Atlanty w latach 90., nazywanych złotą erą wagi ciężkiej, zapisał się w historii pojedynkami z takimi zawodnikami jak Mike Tyson, Lennox Lewis czy Riddick Bowe. Z okazji okrągłych urodzin The Real Deala, który nie bez powodu nazywany jest protoplastą Ołeksandra Usyka, postanowiliśmy przybliżyć wam jego postać poprzez sześć wybranych walk. A jest o kim opowiadać, więc zaparzcie sobie kawkę czy herbatkę i wyruszcie z nami w podróż, na którą składa się sześć przystanków, mówiących o tym kim był Evander Holyfield. Oraz co obecnie porabia dawny mistrz.

Evander Holyfield. Sześć walk mistrza z okazji jego sześćdziesiątych urodzin

Podobnie jak Ołeksandr Usyk, pięściarz z Atlanty nie był naturalnym ciężkim. W czasach amatorskiej kariery walczył jeszcze w kategorii półciężkiej. Wtedy limit tej wagi wynosił 81 kilogramów i Evander znakomicie się w niej czuł. Świadczy o tym rekord 160-14, ale też sukcesy które osiągnął przed przejściem do zawodowej odmiany boksu. Amerykanin wywalczył brązowy medal podczas igrzyskach panamerykańskich w 1983 roku. Rok później wygrał turniej o Złote Rękawice, a także zdobył brąz na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles.

I w takiej też kategorii rozpoczął swoją karierę w profesjonalnym boksie, chociaż szybko przeniósł się do junior ciężkiej. Holyfield bez mała przetarł szlaki Oleksandrowi Usykowi. Przed Ukraińcem, jako jedyny pięściarz w historii zdołał zostać unifikowanym mistrzem zarówno w wadze cruiser, jak i w ciężkiej. Choć w ramach wyjaśnień dodajmy, że na przełomie lat 80. i 90. za mistrza który zunifikował najważniejsze tytuły uważało się pięściarza posiadającego pasy WBA, WBC oraz IBF. Pas WBO jeszcze wtedy nie był tak poważany, jak obecnie – w końcu organizacja powstała dopiero w 1988 roku.

W celu unifikacji tytułów w junior ciężkiej, pięściarz z Atlanty pokonał Dwighta Muhammada Qawiego, Ricky’ego Parkeya i Carlosa De Leona. Oczywiście, stoczył więcej pojedynków o mistrzowskie pasy. Chociażby z Qawim walczyli dwa razy, pierwszy pojedynek Holyfield wygrał na punkty po niejednogłośnej decyzji, a w rewanżu znokautował rywala w czwartej rundzie. Jednak wymieniliśmy tylko te, w których dokładał kolejne tytuły do swojego nazwiska. W ramach ciekawostki dodajmy, że Holyfield załapał się jeszcze na schyłek czasów, w których walki o pas były zakontraktowane na 15 rund. Choć tylko raz, ze wspomnianym już Quawim, dane było mu powalczyć na pełnym piętnastorundowym dystansie.

Reklama

Zdecydowanej większości fanów postać Evandera Holyfielda kojarzy się jednak ze złotą erą wagi ciężkiej. W dniu sześćdziesiątych urodzin mistrza wypadało wspomnieć o wcześniejszych latach jego kariery, a pragniemy przybliżyć Wam jego postać przez pięć najbardziej symbolicznych pojedynków The Real Deala w wadze ciężkiej. Oraz ten ostatni “pokazowy”, dobrze oddający dzisiejsze położenie mistrza. Nie traktujcie tego tekstu, jak ranking – starcia są ułożone w kolejności chronologicznej. Chociaż w teorii skupimy się głównie na wybranych walkach, to stanowią one dla nas wytrych, dzięki którym można „przy okazji” opowiedzieć o większej liczbie pojedynków Holyfielda.

HOLYFIELD VS BOWE I

Do pierwszego pojedynku z Evandera Holyfielda z Riddickiem Bowe’em doszło w listopadzie 1992 roku. Pięściarz z Atlanty już wtedy był niekwestionowanym numerem jeden kategorii ciężkiej. O tym w jaki sposób zasiadł na tronie, jeszcze dowiecie się w tym tekście. Dla nas ważne jest jednak to, że wówczas wielu kibiców podważało jego klasę, snując teorie jakoby napompowany pięściarz z niższej wagi miał sobie nie poradzić w królewskiej kategorii. Przed walką z Bowe’em The Real Deal trzykrotnie bronił mistrzowskich tytułów z Georgem Foremanem, Bertem Cooperem i Larrym Holmesem. Foreman i Holmes to byli wielcy mistrzowie, zresztą obaj znaleźli się w Międzynarodowej Galerii Sław Boksu. Jednak na początku lat 90. najlepsze lata mieli już za sobą.

Bowe jawił się jako najpoważniejszy sprawdzian dla panującego mistrza. Chociaż według bukmacherów czempion był faworytem, to stawki na obu zawodników były dość wyrównane. W końcu obaj przystępowali do walki jako pięściarze niepokonani na zawodowych ringach. W dodatku Big Daddy, jak sugeruje sam przydomek, posiadał warunki prawdziwego ciężkiego i miał za sobą znakomitą karierę amatorską. Cztery lata wcześniej, w Seulu wywalczył srebrny medal olimpijski w kategorii superciężkiej. Finałowy pojedynek z Lennoxem Lewisem przegrał w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach. Na marginesie, Brytyjczyk który wówczas reprezentował Kanadę, przekonał się kilka lat później, że łaska sędziów na pstrym koniu jeździ. Ale nie uprzedzajmy faktów.

13 listopada 1992 roku Evander Holyfield i Riddick Bowe dali fanom zgromadzonym w Thomas & Mack Center wybitny pokaz boksu. Walka zanotowała wówczas rekordową liczbę 900 tysięcy sprzedanych abonamentów pay per view. Chociaż pretendent dość wyraźnie wygrał pojedynek, a w 11 rundzie nawet posłał Holyfielda na deski, to po takim pojedynku obaj zyskali jeszcze większy szacunek fanów. Ich starcie do dziś jest uważane za jedno z najlepszych w historii wagi ciężkiej. Magazyn “The Ring” przyznał mu tytuł walki roku, zaś dziesiątą rundę tej walki okrzyknięto rundą roku.

Holyfield, poza szacunkiem w oczach kibiców zyskał coś jeszcze – 17 milionów dolarów wypłaty. Gdzieś w tle majaczyło też widmo rewanżu, jednak wstępnie obaj mieli inny pomysł na kolejne starcia. Obóz Riddicka Bowe’aa planował walkę z Lennoxem Lewisem, która jawiła się jako wyrównanie rachunków za olimpijski finał z Seulu. Ostatecznie, choć Brytyjczyk był obowiązkowym pretendentem, do takiego pojedynku nigdy nie doszło. Z uwagi na brak lepszych alternatyw, postanowiono zorganizować walkę rewanżową z Holyfieldem.

Reklama

Ich drugi mecz był znacznie bardziej wyrównany. Widać było, że były mistrz odrobił lekcję z pierwszej walki. Pomiędzy liny wniósł prawie 5,5 kilo więcej masy mięśniowej. Nie utracił przy tym dynamiki, ale też lepiej operował lewym prostym, co było zaskoczeniem na tle Big Daddy’ego, dysponującego większym zasięgiem ramion. Po wyrównanej walce Holyfield zwyciężył na punkty stosunkiem głosów dwa do remisu. Lecz najgłośniejszym momentem tego pojedynku był niecodzienny incydent. Otóż w siódmej rundzie walki, na ring wleciał… motoparalotniarz. Był nim niejaki James Miller, dla którego całe wydarzenie mogło zakończyć się tragicznie. Lądowanie w niefortunnym miejscu to jedno, ale przerwanie widowiska tłumowi rozjuszonych kibiców obserwujących bijatykę… Kibice, ochrona, oraz część załogi Riddicka Bowe’a, w okolice której śmiałek wylądował, urządzili go tak, że ten stracił przytomność.

– To była walka wagi ciężkiej, a tylko ja zostałem znokautowany – żartował Miller po swoim wyczynie. Zarzekał się również, że nie wybrał miejsca lądowania celowo. Trudno nam w to uwierzyć zważywszy na fakt, że pilot w kolejnych latach miał na swoim koncie kilka podobnych akcji zakłóceń wydarzeń sportowych.

Ale powróćmy do głównych bohaterów widowiska. Holyfield po raz drugi został mistrzem świata wagi ciężkiej – przy czym były to pasy IBF i WBA. Tytuł WBC wpadł w ręce… Lennoxa Lewisa. Bowe nie dał Brytyjczykowi możliwości wywalczenia go na ringu. A jako że ten był obowiązkowym pretendentem, WBC zabrała pas Amerykaninowi i zorganizowała starcie o wakujący tytuł.

Holyfield i Bowe skrzyżowali ze sobą rękawice jeszcze trzeci raz – w 1995 roku. Tym razem stawką ich pojedynku nie był żaden tytuł. Evander zaraz po drugiej walce z Big Daddym stracił pasy. Sensacyjnym pogromcą The Real Deala został Michael Moorer, ale wpływ na postawę Holyfielda w tamtym pojedynku miały też jego problemy kardiologiczne. Z kolei Bowe był mistrzem federacji WBO, ale wówczas ta organizacja była na cenzurowanym w oczach innych federacji. Dlatego Holyfield nie chciał walczyć o jej tytuł.

Jak się okazało, i tak nie byłby mu on dany. W ramach zakończenia trylogii Riddick Bowe jako pierwszy zawodowy pięściarz pokonał Evandera Holyfielda przed czasem. Ten pojedynek był najbrutalniejszym spośród trzech, jakie obaj między sobą stoczyli. Przez cały czas rozgrywany był w półdystansie, akcentowany wieloma krótkimi, ale mocnymi ciosami z obu stron. Holyfield miał nawet rywala na deskach w szóstym starciu, lecz zdrowie nie pozwoliło mu dokończyć roboty. Musicie bowiem wiedzieć, że Amerykanin przystępował do pojedynku z wirusowym zapaleniem wątroby typu A. Celowo obrał taktykę pójścia na ostrą wymianę od początku walki. Wiedział, że jego organizm nie wytrzyma trudów walki na przestrzeni dwunastu rund. I tak też się stało. W ósmej rundzie pięściarz padł na deski po kolejnych atakach Bowe’a.

Tak oto zakończyła się jedna z najlepszych trylogii bokserskich w historii, po której Holyfieldowi wieszczono rychły koniec kariery, a Bowe’owi szybki powrót na szczyt. Los bywa jednak przewrotny. Trzy walki z Wojownikiem – jak słusznie zaczęto nazywać Evandera – zabrały Riddickowi sporo zdrowia. Dzieła zniszczenia jego organizmu dopełnił Andrzej Gołota. Polak wprawdzie przegrał z Bowe’em obie walki za bicie poniżej pasa, ale zarazem urządził mu w ringu taką przeprawę, że Big Daddy na długie lata pożegnał się z ringiem. Lekarze stwierdzili, że pięściarz boryka się z problemami neurologicznymi. Po latach próbował powrócić do boksu, stoczył jeszcze kilka walk, ale był już wrakiem człowieka. Również ze względu na sposób, w jaki się prowadził.

HOLYFIELD VS TYSON II

Tymczasem Evander Holyfield wciąż pozostawał gorącym nazwiskiem w wadze ciężkiej. Pół roku po porażce z Bowe’em stoczył wygraną walkę z byłym mistrzem wagi cruiser, Bobbym Czyzem. Czy też jak kto woli, Robertem Czyżem, pięściarzem o polsko-włoskich korzeniach, reprezentującym jednak USA. Wówczas odezwał się do niego Don King z propozycją walki z Mikiem Tysonem. Tyson w 1996 roku był już po karze pozbawienia wolności, która zabrała mu cztery lata kariery. Jednak od momentu powrotu na ring w 1995 roku, odzyskanie pasów WBC i WBA zajęło Bestii zaledwie cztery walki. Albo jak kto woli, niecałe osiem rund…

– Gdybym zmierzył się z nim w 1991 roku, kiedy to planowo miała się odbyć nasza walka, znokautowałbym go. Wie to on i wszyscy z jego obozu. Najlepszą rzeczą, która go wtedy spotkała było to, że trafiłem do więzienia. To tam straciłem wyczucie. Nie byłem już tym samym twardym facetem, który mógł boksować przez osiem rund. Powtarzałem wszystkim, że nie jestem jeszcze gotów na walki z zawodnikami z najwyższej półki, ale Donowi zależało tylko na pieniądzach i miał gdzieś moje prośby. Ja też byłem chciwy, dlatego zgodziłem się na tę walkę – głosi Tyson w autobiografii „Moja Prawda”.

Jednak, jak wskazuje sam tytuł książki, to prawda Tysona, a ten opis sytuacji nie zawiera pełni obrazu. Owszem, więzienie uniemożliwiło zorganizowanie walki Tyson-Holyfield na początku lat 90, chociaż kontrakt był już podpisany. Ale równie ważnym powodem, dla którego kibice musieli poczekać na pojedynek kilka lat dłużej było to, że w 1990 roku, przed planowaną walką z Holyfieldem, Iron Mike poleciał do Japonii by zmierzyć się z Jamesem „Busterem” Douglasem. Przeciętniakiem, legitymującym się rekordem 28-4-1. Tyson wyszedł do tej walki właściwie bez przygotowania. Traktował ją jak formalność, którą musi odhaczyć. No i się przeliczył, kiedy wykończony padł na deski w 10 rundzie. Jedna z największych sensacji w dziejach sportu stała się faktem.

Tymczasem The Real Deal miał obiecane walki o mistrzowskie pasy – wszak był pierwszym pretendentem do tytułów. I w ten właśnie sposób, w październiku 1990 roku Holyfield stanął do walki z Jamesem Douglasem. Pojedynek reklamowano hasłem „Dzień sądu”. Trafnym, bo dla Holyfielda miało okazać się, czy może walczyć o mistrzowskie pasy w wadze ciężkiej. Douglas z kolei mógł udowodnić na ile w zdobyciu tytułów pomogła mu tragiczna dyspozycja Tysona, a ile w tym jego własnej zasługi. Okazało się, że tego drugiego było niewiele – Evander rozprawił się z nim w trzy rundy.

Zatem walka Holyfielda z Tysonem po kilku latach miała więcej podtekstów. Obaj znali się jeszcze z czasów amatorskich. Podobno nawet zdarzyło im się razem sparować, chociaż sparing zadaniowy zamienił się w regularną bójkę.

Istotnie można gdybać nad potencjalnymi scenariuszami ich pojedynku na przełomie 1990 i 1991 roku. Niewykluczone, że wówczas Mike Tyson miałby o wiele większe szanse na zwycięstwo, jednak dziś to tylko domysły. Pół dekady później wychowanek Cusa D’Amato znajdował się w zupełnie innym miejscu kariery. Wciąż był faworytem bukmacherów, najwyraźniej omamionych tym w jak krótkim czasie od powrotu zdołał ponownie zdobyć mistrzostwo świata. Ale trafił na pięściarza, który był od niego znacznie lepiej przygotowany fizycznie i taktycznie.

Bez dwóch zdań Mike Tyson był genialny w walce w półdystansie. Lecz znacznie gorzej radził sobie w klinczu i tę słabość oponenta wykorzystał Holyfield. The Real Deal bardzo sprytnie atakował. Z jednej strony podpuszczał Tysona i nie bał się pójść z nim na wymianę. Z drugiej, kiedy odpowiadał, sam walczył na pograniczu faulu, nacierając na przeciwnika głową. Takie akcje, powtarzające się raz za razem, doprowadzały Tysona do frustracji, ale też zabierały mu sporo sił. W efekcie w ostatnich rundach Bestia jechała już na oparach, wyłącznie na adrenalinie. Sędzia zdecydował się przerwać walkę w jedenastym starciu, kiedy Evander okładał Tysona seriami ciosów, bez żadnej odpowiedzi rywala.

W swojej autobiografii Mike opisuje, że Holyfield nabił mu sześć guzów atakami głową. Ponadto obóz Tysona podejrzewał Evandera o stosowanie środków dopingujących. Zresztą nie tylko oni. Wspomniany już Bob Czyz po latach wysunął takie same oskarżenia. Problemy kardiologiczne pięściarza z Atlanty zdają się sugerować, że coś mogło być na rzeczy, ale nigdy niczego nie udowodniono.

W każdym razie Tyson pałał rządzą rewanżu na Holyfieldzie. A że pierwsza walka wywołała ogromne zainteresowanie, to drugą zorganizowano już siedem miesięcy później, w czerwcu 1997 roku. I sprzedała się jeszcze lepiej, do dziś plasując się w czołówce najchętniej oglądanych walk w historii. Szacuje się, że sprzedano blisko 2,7 miliona abonamentów PPV. Szkoda, że nikt nie pokusił się o szacunki, jak wiele osób oglądających ten pojedynek zaczerwieniło się ze złości, kiedy walka zakończyła się w trzeciej rundzie. To w niej Tysonowi odcięło prąd. Kiedy Evander kolejny raz atakował go głową i klinczował, Mike w zwarciu odgryzł rywalowi ucho.  Gdy Holyfield odwrócił się po komendzie „stop” i szedł do lekarza, został popchnięty przez Tysona. Bestia straciła punkt za to haniebne zagranie, ale to nie wszystko. W kolejnym klinczu Tyson ponownie ugryzł rywala – tym razem celował w drugie ucho!

Po tego rodzaju recydywie, werdykt mógł być tylko jeden. Evander Holyfield zwyciężył w trzeciej rundzie przez dyskwalifikację przeciwnika. A Mike rozpoczął w ringu wielką awanturę z udziałem ochrony, oficjeli i obu narożników.

– Chciałem roznieść w pył cały jego narożnik. Ludzie odpychali mnie stamtąd i odciągali, a ja przeciskałem się przez tłum. Wszyscy próbowali ochronić Holyfielda. Wyglądał na wystraszonego. Nadal chciałem go zniszczyć. Powstrzymywało mnie pięćdziesiąt osób. O rany… Powinni potraktować mnie wtedy paralizatorem. Żałuję, że tego nie zrobili – wspominał Tyson.

Koniec końców, chociaż obaj zarobili krocie (Holyfield za drugą walkę zainkasował 35 milionów dolarów), to wynik bezpośrednich starć wynosi 2:0 na korzyść pięściarza z Atlanty. Dodajmy, że w 2009 roku obaj pięściarze publicznie się pogodzili się na łamach programu Oprah Winfrey Show. Od wielu lat Tyson i Holyfield występują razem na licznych wydarzeniach o tematyce bokserskiej.

– Dlaczego mam mieć do niego żal przez całe życie? To, co zrobił, było oczywiście bardziej niż niesprawiedliwe, ale nie zagrażało życiu. Po prostu był niezwykle zdesperowany, bo czuł, że nie ma szans, podobnie jak w pierwszej walce. […] Dzięki niemu zarobiłem 35 mln dolarów w mniej niż dziewięć minut. Ponadto, z powodu mojego lojalnego zachowania po tym wydarzeniu, otrzymałem niewyobrażalne uznanie i docenienie, co było jeszcze cenniejsze niż wszystkie pieniądze. Bo tego już nie ma, ale drugie z pewnością pozostanie do końca mojego życia. Jedyną nieprzyjemną rzeczą jest to, że jedno z moich uszu wygląda dziś nieco inaczej niż drugie – mówił Holyfield w najnowszym wywiadzie dla “Die Welt”, przeprowadzonym z okazji jego sześćdziesiątych urodzin.

HOLYFIELD VS LEWIS I

Po tym jak Holyfield wygrał z Tysonem, w następnej walce udanie zrewanżował się Michaelowi Moorerowi, przez co sytuacja na szczycie wagi ciężkiej nieco się wyklarowała. Dzięki tym dwóm wygranym Amerykanin posiadał pasy IBF i WBA. Ostatni tytuł WBC, potrzebny do unifikacji, należał do wspomnianego już kilkukrotnie Lennoxa Lewisa. Brytyjczyk za Oceanem długo był uważany za przereklamowanego pięściarza. Wcześniej stoczył ciekawą dla oka walkę z Rayem Mercerem, w której jednak nie przekonał do siebie amerykańskiej publiczności – wielu kibiców widziało w Madison Square Garden wygraną Mercera.

Później przyszła wygrana z Oliverem McCallem. Pięściarz, który pod koniec kariery stanie się ulubionym zawodnikiem do sprawdzania tego w jak wielkim kryzysie jest polski boks zawodowy, w 1994 roku sensacyjnie wygrał z Lewisem przez nokaut w drugiej rundzie. Ale trzy lata później znajdował się już w tak złym stanie psychicznym, że w trakcie walki przeżył załamanie nerwowe i po prostu się rozpłakał. Sędzia przerwał starcie w piątej rundzie. Niedługo później Atomowy Byk wylądował w psychiatryku.

Henry Akinwande nie był dla Lewisa żadnym wyzwaniem. Dopiero rozniesienie na strzępy Andrzeja Gołoty w pierwszej rundzie pokazało Amerykanom, że Lennox może sporo namieszać w wadze ciężkiej. Następna wygrana z Shannonem Briggsem tylko to potwierdziła. Zatem nieuchronna wydawała się walka unifikacyjna pomiędzy Lewisem i Holyfieldem. Doszło do niej w marcu 1999 roku. Wtedy właśnie do Brytyjczyka powróciła karma z Seulu. Przypomnijmy, że wówczas, chociaż wcale nie był lepszy od Riddicka Bowe’a, to zwyciężył olimpijskie złoto przez to, że sędzia ringowy poddał jego rywala w absurdalnych okolicznościach. Bowe był zdolny do dalszej walki i – jak się wydawało – wygrywał ten mecz.

Tym razem Lewis zaprezentował iście mistrzowską klasę na tle Holyfielda. Pięściarz z Wielkiej Brytanii lewym prostym w pełni kontrolował przebieg kolejnych rund. Kiedy bezradny Evander próbował bardziej zaryzykować i w piątej rundzie wyprowadził lewy sierpowy chcąc zbliżyć się do rywala, ten skarcił do lewym ciosem na ucho i zmusił do rozpaczliwej obrony przez deskami. Przy maksimum dobrej woli wśród obiektywnych obserwatorów, The Real Deal ugrał z Lwem góra trzy rundy.

Na nieszczęście dla Lennoxa, wśród sędziów obiektywny był tylko jeden. Stanley Christodoulou z RPA widział wygraną Lewisa stosunku 116-112. Eugenia Williams z USA skompromitowała się doszczętnie, typując 115-113 dla Holyfielda. Kiedy po czasie została zapytana o to czy podtrzymałaby swój werdykt, odrzekła że nie, gdyż po ponownym obejrzeniu walki… widziała remis. No ręce opadają. Remis 115-115 (czyli z przyznaniem aż dwóch remisowych rund, czego w walkach mistrzowskich nakazuje się unikać arbitrom) przyznał za to Larry O’Connell. Ten werdykt szokował tym bardziej, że O’Connell pochodzi z Wielkiej Brytanii, więc przekręcił swojego rodaka. Później przyznał, że żałuje tego werdyktu oraz samego Lewisa, jednak podejrzewamy, że sam pięściarz mógł już mieć w poważaniu żal wyrażany przez arbitra.

Trudno mu się dziwić. Komentatorzy w transmisji na żywo nazwali werdykt rabunkiem. Fani zgromadzeni w Madison Square Garden, z których większość przecież żywiołowo dopingowała Holyfielda, swojego rodaka, wybuczeli odczytanie kart punktowych. Na twarzy Lewisa szok i niedowierzanie mieszały się ze złością. W ramach protestu opuścił ring zaraz po werdykcie, nie udzielając wywiadu telewizji. Nie bał się za to mówić podczas konferencji prasowej po pojedynku.

– Wygrałem walkę. To był mój czas chwały, a sędziowie obrabowali mnie z tego zwycięstwa. Cały świat widział, co się stało i każdy wie od teraz, że to ja jestem numerem jeden i bezdyskusyjnym mistrzem, nawet jeśli nie mam wszystkich pasów. Tak naprawdę Holyfield powinien mi oddać swoje dwa pasy – głosił Brytyjczyk.

Przekręt na korzyść zawodnika promowanego przez Dona Kinga był tak wielki, że oburzenie w związku z nim wyraził nawet Rudy Giuliani. Ówczesny burmistrz Nowego Jorku powiedział, że jest mu wstyd że miasto było świadkiem tak haniebnego wydarzenia. A co na ten temat miał do powiedzenia sam Holyfield? Ten próbował bawić się w dyplomatę, co nie wyszło mu na dobre. Słowami wypowiedzianymi na gorąco po pojedynku z pewnością nie zyskał sympatii kibiców. Ale z drugiej strony pokażcie nam pięściarza, który po zwycięstwie na punkty w walce o pas powiedział, że wygrał niezasłużenie…

– Ludzie na trybunach to nie sędziowie. Nadal czuję się mistrzem. Nie pytajcie mnie o punktację, to nie moje zadanie. Ja mam dawać z siebie wszystko w ringu, a punktowanie zostawmy sędziom – mówił Amerykanin.

Aż szkoda, że w kontekście starć Lewisa z Holyfieldem z oczywistych względów wspomina się tę pierwszą walkę. Owszem, rewanż był konieczny po tak skandalicznym werdykcie. Jednak przy tej klasie zawodników odnosimy wrażenie, że i tak dałoby się go zorganizować, choć może nie od razu. Ostatecznie doszło do niego już w listopadzie tego samego roku, tym razem w Las Vegas. Szkoda w szczególności ze względu na głównego bohatera tego artykułu oraz dzisiejszego solenizanta. Wprawdzie Lennox Lewis ponownie okazał się lepszy od Holyfielda – tym razem również na kartach punktowych.

Obaj dali znakomitą walkę, a Evander wyglądał lepiej, niż w pierwszym pojedynku. Ale nic to, bo do dziś, kiedy pada hasło starcia Holyfielda z Lewisem, na myśl przede wszystkim przychodzi walka, bez której nie może obejść się żaden ranking największych przekrętów w zawodowym boksie.

HOLYFIELD VS RUIZ I

Evander Holyfield długo nie smucił się z powodu braku mistrzowskiego pasa na biodrach. Okazję do jego zdobycia miał już dziewięć miesięcy po porażce z Lewisem. Zapewne zastanawiacie się, jak to możliwe. Ano tak, że federacje lubią narzucać mistrzom obowiązkowych pretendentów do walki o swoje pasy. Zwłaszcza, kiedy są odpowiednio „motywowane” przez promotorów takich zawodników.

Tak też było z federacją WBA, której kandydatem do starcia o tytuł był John Ruiz. Lecz obóz Lennoxa Lewisa nie był zainteresowany pojedynkiem z Portorykańczykiem. Zamiast niego Lewis wolał walczyć z Michaelem Grantem – niepokonanym Amerykaninem, który dopiero co zwyciężył przez TKO w 10. rundzie z Andrzejem Gołotą, chociaż przegrywał tę walkę wyraźnie na punkty. Z tego względu promotor Ruiza złożył pozew do sądu. Zgodnie z wyrokiem Brytyjczyk musiał zmienić przeciwnika i walczyć z Ruizem, albo zawakować pas. Wybrano tę drugą opcję i w ten sposób John mógł zmierzyć się o wakujący pas WBA. Jego przeciwnikiem został właśnie Evander Holyfield. Zapewne nie zaskoczy was fakt, że promotorem obu pięściarzy był Don King.

Przez taki splot wydarzeń Holyfield stanął przed szansą przejścia do historii jako jedyny zawodnik wagi ciężkiej, który aż cztery razy zdobywał tytuł mistrza świata. Spodziewano się, że dokona tego bez większych problemów. Wszak Ruiz miał opinię solidnego, ale jednak tylko wyrobnika. Tymczasem Portorykańczyk dał naprawdę dobrą walkę. Jej wynik mógł pójść w obie strony, lecz sędziowie zdecydowali się wskazać jednogłośną wygraną Holyfielda (dwa razy 114-113 i raz 116-112).

– To był napad na autostradzie i to bez broni! – pieklił się po werdykcie Ruiz. – Zdecydowanie wygrałem tę walkę i Holyfield to wie.

W obliczu takiego przebiegu spraw postanowiono zorganizować – a jakże – rewanżowy pojedynek. Tym razem sędziowie punktowi widzieli jednogłośne zwycięstwo pięściarza z Portoryko. I była to sprawiedliwa decyzja. John, którego styl ogólnie był bardzo nudny, zdominował Evandera. W dodatku mistrz musiał pogodzić się z odjętym punktem za cios poniżej pasa, a następnie zaliczył deski po soczystym prawym Ruiza.

Rewanżowa walka była reklamowana hasłem „The Last Word.”. Ale Don King kolejny raz udowodnił, że dane przez niego słowo akurat niewiele w boksie znaczy, i tak doszło do trzeciej walki Holyfield-Ruiz. Jak na ironię, pięściarz z Atlanty zaprezentował się w niej najlepiej. Był aktywniejszy niż w poprzednich pojedynkach i już na początku starcia złamał Ruizowi nos. To w tej walce był w oczach fanów najbliższy zwycięstwa, ale jury sędziowskie ogłosiło remis. I tak Holyfieldowi przepadła szansa na zdobycie mistrzowskiego pasa po raz piąty.

HOLYFIELD VS WAŁUJEW

Jednak trylogia z Johnem Ruizem to nie było ostatnie słowo mistrza. Chociaż miał już 39 lat, a za sobą aż dwadzieścia dwie walki na szali których znajdowały się mistrzowskie tytuły, Evander otrzymał jeszcze trzy kolejne szanse, by ponownie zostać czempionem liczącej się federacji. Rok po starciu z Ruizem jego przeciwnikiem został Chris Byrd. Natomiast w 2007 roku Amerykanin udał się do Rosji na walkę z Sułtanem Ibragimowem. Oba te pojedynki przegrał wyraźnie. W szczególności z tym drugim rywalem widać było, że Evander najlepsze lata ma już dawno za sobą, a promotorzy Ibragimowa zakontraktowali go tylko po to, by ich podopieczny mógł wpisać sobie w bokserskie CV wygraną z głośnym nazwiskiem.

Najwyraźniej taki manewr spodobał się Rosjanom, bo rok później Evander otrzymał kolejną szansę na walkę o pas. Tym razem jego przeciwnikiem został Nikołaj Wałujew. Nie od parady nazywano go Rosyjskim Gigantem. Mierzył aż 213 centymetrów wzrostu i ważył w okolicach 150 kilogramów. Fizycznie był prawdziwym monstrum i chociażby z tego względu łatwo było sprzedać jego walki. Miał tylko jedną wadę – w ogóle nie potrafił boksować. A przyznacie chyba, że u zawodowego pięściarza to dość niepożądana cecha.

Owszem, nokautował rywali nawet bijąc ciosy na gardę, bo miał ogromną naturalną siłę. Ale nie było w tym za grosz techniki. Co lepsi zawodnicy, jak Rusłan Czagajew, tańczyli wokół niego niczym komary wokół głowy człowieka przechadzającego się przez las w środku lata. A olbrzym bywał wobec tych pięściarzy tak samo bezradny, jak ów spacerowicz względem natrętnych owadów.

Jednak Evander Holyfield w grudniu 2008 roku miał 46 lat na karku. Ostatni pojedynek stoczył ponad rok wcześniej, ze wspomnianym już Ibragimowem. Od 2002 roku i pojedynku z Hasimem Rahmanem, nie wygrywał z nikim poważnym. Wszystko wskazywało na to, że jego wyprawa do szwajcarskiego Zurychu wiąże się z otrzymaniem ładnego czeku na siedemset tysięcy dolarów. Kiedyś pewnie wyśmiałby taką propozycję. Jednak od lat 90. do 2008 roku sytuacja w wadze ciężkiej się zmieniła. Tak jak i sytuacja finansowa Evandera.

Mimo wszystko spodziewano się, że ogromny Rosjanin przewróci dziadka, który nawet nie dysponował nad nim przewagą szybkości. Ale nic takiego nie miało miejsca. Wałujew nie potrafił zamknąć rywala w narożniku, odpowiednio skracać ringu. A ten obskakiwał go i punktował. Pierwsze 3-4 rundy należało zapisać na konto weterana. Później rosyjski mistrz był tylko nieco aktywniejszy, jednak generalnie wciąż ciosów padało jak na lekarstwo. Rundy były wyrównane w złym tego słowa znaczeniu – obaj pięściarze niewiele pokazywali w ringu. Lecz jeżeli mielibyśmy wyróżnić pojedyncze akcje z każdego starcia, to więcej takich miałby Holyfield.

Po bardzo nudnej walce sędziowie wypunktowali niejednogłośną wygraną Rosyjskiego Giganta. Z przymrużeniem oka możemy im pogratulować, że nie usnęli obserwując ten spektakl na żywo. Ale już bez szyderstw, zwycięzcą mógł zostać weteran z Ameryki. I według wielu – powinien.

HOLYFIELD VS BELFORT

Z całym szacunkiem do jednego z najlepszych pięściarzy wagi ciężkiej w jej złotej erze, ale chyba nic nie świadczyłoby tak bardzo o kryzysie w królewskiej kategorii, jak wywalczenie mistrzowskiego tytułu przez gościa, który ukończył 46 lat. Gdyby Wojownik tego dokonał, pobiłby rekord George’a Foremana i został najstarszym w historii mistrzem świata wagi ciężkiej. Chociaż już wtedy był cieniem samego siebie. Facetem w średnim wieku, pogrążonym w długach.

Kiedy za drugą walkę z Mikiem Tysonem zgarnął 35 milionów dolarów, był królem gry. Dziś chyba sam nie może doliczyć się tego, ile łącznie zarobił na zawodowych ringach. Holyfield w wywiadzie dla “Die Welt” podaje bezpieczną kwotę ponad 250 milionów dolarów. Ile dokładnie wynosi słowo „ponad”? Jedne źródła podają kwoty rzędu 300 milionów. Inne dochodzą nawet do 560 milionów baksów!

The Real Deal nie imprezował tak jak Tyson (bo nikt tak nie imprezował). Ale to nie znaczy, że nie szastał mamoną na lewo i prawo, jakby jutra miało nie być. Do legendy przeszła jego ogromna posiadłość w Atlancie. Na willę (choć chyba nawet to nie jest odpowiednie słowo) składało się aż 109 pokoi, a do tego 12 sypialni i 17 łazienek. A także basen wielkości małego jeziora, kręgielnia, kino czy jadania zdolna pomieścić sto osób. Powierzchnia tego „domu” wynosiła prawie 4200 metrów kwadratowych. Utrzymanie takiej chawiry oczywiście kosztowało miliony. Ale być może Holyfield miał plan, by pomieścić w niej całą najbliższą rodzinę. A troszkę głów się nazbierało. Pięściarz był żonaty aż cztery razy. Przy tym doczekał się aż 11 dzieci… i to z sześcioma kobietami. Zatem jak łatwo policzyć, dwie z matek wykroczyły poza związki małżeńskie.

Kolejne rozwody, alimenty i wystawne życie, a także liczne grono „przyjaciół” oraz nietrafione inwestycje spowodowały, że pięściarz kilka razy ogłaszał bankructwo. Już dawno sprzedał swoją bajeczną rezydencję w Atlancie. Tę – już od banku – po promocyjnej cenie 7,5 miliona dolarów, zakupił raper Rick Ross.

Doszło nawet do tego, że wiekowy już przecież pięściarz, pomimo że zakończył zawodową karierę, musiał sobie dorabiać wychodząc pomiędzy liny i robiąc chałturę, której tylko z szacunku do jego własnych osiągnięć nie nazwiemy walką. Rok temu głośna była jego walka z w formule boksu, ale z legendą MMA, Vitorem Belfortem. Wiekowy Amerykanin oczywiście się skompromitował i został błyskawicznie znokautowany, lecz tłumaczył się, że Belfort podszedł do pojedynku za bardzo na serio, jakby nie zrozumiał zasad walki pokazowej. Oraz tym, że za kilka baniek na koncie trudno było mu odmówić.

Innym żenującym spektaklem w wykonaniu Holyfielda, był jego pojedynek z Mittem Romneyem w 2015 roku. Wówczas Romney miał 68 lat. Najsłynniejszą walką jaką stoczył w życiu, była ta o fotel prezydencki z Barackiem Obamą podczas kampanii wyborczej w 2012 roku. W czasie dwóch rund głaskania się rękawicami, Holyfield w pierwszej rundzie celowo padł na deski. W drugiej narożnik Romneya rzucił ręcznik. Tyle dobrego, że pojedynek podobno wygenerował milion dolarów zysku na poczet fundacji Charity Vision, walczącej z wadami wzroku w krajach trzeciego świata.

Kilka lat temu było też głośno o tym, że komornik zlicytował pamiątki z jego kariery. Na aukcji można było kupić brązowy medal olimpijski mistrza, szlafrok, w którym wychodził do ringu, czy też rękawice, w których walczył z Tysonem. Natomiast w tym roku syndyk zainteresował się kolekcją samochodów byłego pięściarza. Ta oczywiście już jest nieporównywalnie mniejsza niż w czasach, gdy Holyfield był na szczycie. Ale w jego garażu wciąż znajdują się między innymi Cadillac Escalade czy Hummer H2. Oba samochody wyceniane są nawet na 320 tysięcy dolarów łącznie.

Jak do tematu pieniędzy podchodzi sam Holyfield?

– Nigdy nie mierzyłem szczęścia pieniędzmi. Pomyślicie teraz, że Holyfield to dobry człowiek do rozmowy. Tak, oczywiście miło jest mieć wystarczająco dużo pieniędzy, aby żyć beztrosko. Zarobiłem ponad 250 mln na boksie, mieszkałem w Atlancie w posiadłości ze 109 pokojami i 17 łazienkami, co było szalone. W pewnym momencie nie mogłem jednak dłużej obsługiwać hipotek — częściowo dlatego, że w swojej nieskończonej łatwowierności słuchałem niewłaściwych ludzi, więc musiałem rozebrać się praktycznie do naga. Zostałem okradziony… Nie można sobie tego wyobrazić. I oczywiście popełniłem inne błędy, ale nie chcę o nich mówić. Teraz mieszkam na Florydzie z moją czwartą żoną w dużo, dużo skromniejszych okolicznościach i to jest w porządku – powiedział dla “Die Welt”.

I chyba takiej pogody ducha wypada życzyć dzisiejszemu solenizantowi. Oby wiódł spokojne życie, nie pakował się w tarapaty finansowe i w przyszłości był widywany na wielu wydarzeniach bokserskich. Z jednym zastrzeżeniem – niech pełni w nich każdą możliwą funkcję, od komentatora po gościa specjalnego czy też zwykłego kibica. Byleby nie pchał się do ringu. Sto lat, panie Holyfield!

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o boksie:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Boks

Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej

Szymon Szczepanik
12
Ringowe wojny. Wybieramy najlepsze rywalizacje w historii wagi ciężkiej
Boks

Durkacz: Do dziś nie oglądałem mojej walki na igrzyskach w Paryżu [WYWIAD]

Błażej Gołębiewski
0
Durkacz: Do dziś nie oglądałem mojej walki na igrzyskach w Paryżu [WYWIAD]
Boks

Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór „Króla Cyganów”

Szymon Szczepanik
10
Ojciec furiat, wujek gangster, brat celebryta. Poznajcie dwór „Króla Cyganów”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...