Reklama

“Kibice ciągle o mnie pamiętają”. Wspomnienia “Księcia Szczecina”

redakcja

Autor:redakcja

20 września 2022, 11:36 • 8 min czytania 15 komentarzy

Andrzej Rycak rozegrał ponad sto meczów w Ekstraklasie w barwach Pogoni, a kibice Portowców nadali mu nawet przydomek “Książę Szczecina”. W jaki sposób na niego zapracował? Kto uratował tonącą kobietę, a kto zdawał za niego maturę z polskiego? Zapraszamy na rozmowę z byłym graczem, w trakcie której powspominaliśmy z nim stare czasy.

“Kibice ciągle o mnie pamiętają”. Wspomnienia “Księcia Szczecina”

W sezonie 1993/1994 w spotkaniu Pucharu Polski pomiędzy Motorem Lublin a Pogonią Szczecin zrobił pan dobre wrażenie i dzięki pańskiemu decydującemu trafieniu w serii jedenastek zespół z Lublina awansował do kolejnej rundy. Jakie znaczenie miało to dla pana dalszej kariery?

Andrzej Rycak (były piłkarz Pogoni Szczecin): Pokonaliśmy wyżej notowany zespół z Ekstraklasy i byliśmy w kolejnej rundzie Pucharu Polski. Dobry występ w tamtym spotkaniu zadecydował o tym, że wylądowałem w Szczecinie. To był dla mnie dobry sezon w Motorze. Mieliśmy bardzo dobry zespół, który walczył o powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej. W kadrze było kilku doświadczonych zawodników takich jak Grzegorz Komor, Mieczysław Pisz, Roman Żuchnik, Sławomir Wójtowicz, Dariusz Opolski czy Andrzej Brzeszczyński. Wszystko było dobrze oprócz awansu. Szkoda, że nie udało się osiągnąć tego celu. W Pucharze Polski odpadliśmy w półfinale z ŁKS-em Łódź, a ja pół roku później byłem już zawodnikiem „Portowców”. 

Pokonał pan wtedy Radosława Majdana, który później stał się pańskim kolegą z zespołu. Czy wracaliście później do tej sytuacji?

Radek był wtedy uznanym zawodnikiem w polskiej lidze i reprezentantem młodzieżowym kraju. Rozmawialiśmy trochę o tym, ale o ile dla mnie to było spotkanie wyjątkowe, o tyle dla niego to był mecz jeden z wielu.

Reklama

Co utkwiło panu najbardziej w pamięci z pierwszych dni w Szczecinie? 

Dla mnie był to duży przeskok. Większe miasto, uznany klub, wielka rzesza kibiców. Pamiętam wyjazd na obóz do Frankfurtu, bo to w trakcie zgrupowania w Niemczech dowiedziałem się, że zostanę zawodnikiem Pogoni. 

Część zawodników na początku robiła sobie żarty z pana akcentu…

Trochę się nasłuchałem o tym, że mój akcent był jak w filmach z serii „Sami swoi”. Na szczęście jakoś długo to nie trwało, a poziom żartów był jak najbardziej do przyjęcia. 

Trudno było wejść do tamtej szatni?

Reklama

Niektórzy zawodnicy mieli problemy z aklimatyzacją, bywały takie momenty. To zależy głównie od usposobienia i charakteru. Ja na szczęście ich nie miałem i nawiązałem z wszystkimi bardzo dobry kontakt.

W 1995 roku strzelił pan gola decydującego o wygraniu 3:2 spotkania z Lechem Poznań i była to pańska pierwsza bramka w barwach Pogoni. Jak pan wspomina to wydarzenie? 

To był zarówno dla Pogoni, jak i dla mnie wyjątkowy mecz. Lech był wtedy mocny, a w jego składzie wystąpili m.in. Paweł Wojtala, Waldemar Kryger, Piotr Reiss, Jacek Dembiński czy Waldemar Przysiuda. U nas za to brakowało kilku zawodników z powodu kartek i kontuzji i w zawiązku z tym wystąpiło paru chłopaków, którzy dopiero wchodzili do Ekstraklasy. Był to fantastyczny mecz. Przegrywaliśmy 0:2, a ostatecznie udało nam się zdobyć trzy punkty. Kontaktowego gola strzelił Robert Dymkowski, a w 89. minucie do remisu doprowadził Maciej Stolarczyk. Minutę później to ja przypieczętowałem naszą wygraną, pokonując Roberta Mioduszewskiego. Pobiegłem od połowy boiska i wpisałem się na listę strzelców.

Dla mnie jako zawodnika był to piękny moment, bo graliśmy przy pełnych trybunach i jeszcze z takim rywalem jak Lech. Mecze z drużyną z Poznania  zawsze zapadały na długo w pamięci. Byłem zresztą na niedawnym meczu z Kolejorza przy okazji otwarcia kolejnej trybuny nowego, pięknego stadionu Pogoni i dalej czuć emocje związane z tą rywalizacją.

Po wygranym 1:0 meczu z GKS-em Bełchatów otrzymał pan od kibiców przydomek „Książę Szczecina”. Taki pseudonim musi napawać dumą.

Na początku był to żart, ale jakoś ten pseudonim do mnie przylgnął. Wiem, że kibice, którzy to wymyślili, do tej pory wywieszają transparent nawiązujący do tego przydomku. Kibice w portowym mieście o mnie pamiętają i ja zawsze będę pamiętał o nich. 

Z fanami ze Szczecina był pan bardzo zżyty, co było widoczne. Którą z sytuacji z kibicami wspomina Pan najmilej?

Wiele sytuacji wspominam miło. Ciekawe zdarzenie miał mój brat Wojtek [również piłkarz – między innymi Stali Mielec czy Hetmana Zamość – przyp. red.], który wracał pociągiem z Warszawy do Zamościa. My wtedy graliśmy na Łazienkowskiej, więc fani Pogoni pomylili go ze mną. Dworzec skandował moje imię i nazwisko, nie wiedząc, że robi to na cześć mojego brata bliźniaka!

W historii zapisał się pan też dzięki temu, że strzelił tysięcznego gola w wykonaniu Pogoni w najwyższej klasie rozgrywkowej. 

O tym, kto strzeli bramkę numer 1000, było głośno w Szczecinie. W spotkaniu z Siarką Tarnobrzeg w 1996 strzeliłem dwa gole, więc nie dość, że zapisałem się w historii, to jeszcze otworzyłem nowy tysiąc. Pamiętam, że w tamtym spotkaniu wygraliśmy 3:0 z drużyną z Tarnobrzegu. Nie zdobywałem wiele bramek w Szczecinie, ale tak się jakoś składało, że jak już to robiłem, to były one ważne lub charakterystyczne. Generalnie byłem raczej takim zawodnikiem, który asystował przy trafieniach. 

Wraz z Pogonią w 1997 roku  udaliście się na obóz przygotowawczy do Malezji. Trzeba przyznać, że ciekawy kierunek, jeśli chodzi o treningi i inne atrakcje.

Był to naprawdę fajny kierunek na obóz, ale odległość też spora. Lecieliśmy kilkanaście godzin samolotem. Pogoń była w Malezji dwukrotnie. To duże przeżycie, zwłaszcza że byliśmy tam w lutym. W Polsce ciężka zima i trudno było trenować, a tam zielono, ciepło i idealne warunki do przygotowania się do sezonu. Nie można było na nic narzekać. I nawet życie komuś uratowaliśmy. Pewnego razu pojechaliśmy na plażę, choć trener Baniak nam zabronił. Wymknęliśmy się z hotelu, żeby udać się nad ocean. Pojechaliśmy tam taksówką, a w miejscu, do którego się udaliśmy, było praktycznie pusto. W pewnym momencie podbiegła do nas jednak grupa osób z Malezji. Okazało się, że ktoś się topi. Olek Moskalewicz i Robert Dymkowski bardzo szybko zareagowali i wyciągnęli kobietę z wody.

W Malezji wygrał pan nawet zakład z trenerem Bogusławem Baniakiem…

Każdy z nas na obóz w Malezji wziął ze sobą jakiś przysmak z Polski. Robert Dymkowski zabrał batoniki „Pawełek”, a my powiedzieliśmy trenerowi, że to tam na miejscu jest polski sklep. Bogusław Baniak nie uwierzył i założył się z nami. Gdy przynieśliśmy mu do pokoju batona, to trener honorowo wskoczył do basenu w ubraniu. 

W końcówce lat 90. w Pogoni nie było zbyt kolorowo, jeśli chodzi o finanse. W tamtym okresie atmosfera w szatni była nie najlepsza ?

W Pogoni atmosfera w szatni moim zdaniem była zawsze dobra. Było sporo wychowanków i zawodników z województwa zachodniopomorskiego. Nie można też zapomnieć o doświadczonych piłkarzach takich jak Piotr Mandrysz, Mariusz Kuras, Andrzej Miązek, Waldemar Jaskulski czy Maciej Stolarczyk. Uważam, że taka mieszanka młodzieży i rutynowanych ligowców się zazębiała. Czasami było biednie, bo czekaliśmy na wypłatę i premię, ale uważam, że było okej. 

Na dziesięć dni przed spotkaniem z Legią wyłączono nawet ciepłą wodę w szatni. 

Przed tym meczem kąpaliśmy się w zimnej wodzie, a następnie szliśmy do sauny, żeby się ogrzać. Nie było to nic strasznego, a taka sytuacja nie trwała długo. Co ciekawe, tamto spotkanie z Legią wygraliśmy 3:1.

Pana brat bliźniak również grał w piłkę. Kiedyś nawet spadliście w jeden dzień do niższej klasy rozgrywkowej.

Tak, był taki moment, że Pogoń i Stal Mielec spadły w jednym momencie. Zadzwoniłem wtedy do mamy, która z automatu myślała, że rozmawia z Wojtkiem. Niestety podzieliłem los brata. 

Spadliście w dramatycznych okolicznościach. Wielu obserwatorów ostatniego meczu do dziś ma wątpliwości co do jego uczciwego przebiegu. 

W 1996 roku przegraliśmy 1:2 z GKS-em Bełchatów. Był to smutny moment dla całego Szczecina. Mogę tylko powiedzieć, że poziom sędziowania w tym spotkaniu bardzo sprzyjał gospodarzom. 

Zdarzyło wam się z bratem kiedyś zamienić rolami w jakiejś sytuacji?

Po latach mogę się przyznać, że Wojtek zdawał za mnie maturę ustną z polskiego. Osiągnął wtedy lepszy wynik za mnie niż na swojej!

Pod koniec kariery udał się pan do USA, a wtedy piłka już nie była najważniejsza. Jakiej pracy podjął się „Książę Szczecina”?

Udałem się do USA, żeby grać w piłkę, ale to się nie udało. Mieszkałem w San Jose. Na miejscu okazało się, że budżet klubu nie pozwalał na podpisanie umowy ze mną. Miałem tam kontakty i kolegów, więc postanowiłem na jakiś czas zostać. Tak jak wielu Polaków pracowałem przy wymianie okien albo drzwi. Były to pospolite, zwykłe prace. Przeskok cywilizacyjny był spory. USA to ogromny kraj z zupełnie innymi możliwościami. 

Nie tak dawno skończył pan pięćdziesiąt lat. Jak Andrzej Rycak podsumowałby ten czas?

Szybko zleciało. Rozegrałem ponad 250 spotkań w Ekstraklasie i na jej zapleczu. Życzę każdemu młodemu zawodnikowi, żeby miał taką okazję. Zawsze mogło być więcej, bo plany trochę pokrzyżowały kontuzje. 

Czym oprócz bycia trenerem zajął się pan po zakończonej karierze?

Tak jak większość byłych zawodników musiałem znaleźć sobie zajęcie. Bycie trenerem na Zamojszczyźnie, skąd pochodzę, nie jest łatwe i tak naprawdę to nie zawód, który pozwala prowadzić dom. Ja od wielu lat pracuję w dużej firmie budowlanej. Jestem zadowolony. Po pracy pełnię rolę trenera młodzieży w Akademii STS Gryf Gmina Zamość. 

Pana największym sukcesem trenerskim był awans z Hetmanem do trzeciej ligi.

Można powiedzieć, że byliśmy wraz z Włodkiem Kwiatkowskim bardzo szczęśliwi z tego sukcesu. Autorem tego awansu była zamojska młodzież, w większości byli to wychowankowie AMSPN Hetman Zamość. Wszyscy kibice Hetmana i cały sportowy Zamość liczy i czeka na powrót klubu na piłkarską mapę Polski. 

Rozmawiał PAWEŁ WRÓBEL

Fot. newspix.pl

Więcej o Pogoni Szczecin: 

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

15 komentarzy

Loading...