Czy przed meczem wzięlibyśmy w ciemno wynik 3:4 po golu decydującym o porażce w samej końcówce? Dajcie spokój, zawsze serca grzeje nawet najbardziej irracjonalna wiara w zwycięstwo, więc odpowiedź nie jest tak oczywista, jak mogłoby się to wydawać. Ale przed startem fazy grupowej Ligi Konferencji wszystko wskazywało na to, że Villarreal zje Lecha. A tak się nie stało. Mistrz Polski postawił się ubiegłorocznemu półfinaliście Ligi Mistrzów, walnął trzy gole, miał na wyciągnięcie ręki punkt…
Nie wyszło. Cholera jasna, nie wyszło. Zwykle jednak polskie zespoły błaźnią się w europejskich pucharach, a Lech Poznań się nie zbłaźnił. Strzelił więcej goli niż wszystkie pozostałe pięć zespołów, z którymi ekipa Unaia Emery’ego mierzyła się na starcie bieżącej kampanii. Naprawdę szkoda, że nie wystarczyło to nawet do głupiego remisu.
Villarreal 4:3 Lech Poznań. A więc wojna!
Aj, Lech byłby w raju, gdyby tylko spotkania piłki nożnej polegały na zaliczaniu pioronujących początków, gdyby istniała jakaś durna zasada, że jak strzelasz gola po kilkudziesięciu minutach od pierwszego gwizdka arbitra, to automatycznie wygrywasz i zwija się kram. Pierwsza połowa? Okrutny błąd Adriana de la Fuente, zorganizowany pressing Kolejorza, Mikael Ishak z odbiorem i asystą, Michał Skóraś z golem, po którym uśmiechał się przez kolejne kilka minut. Druga połowa? Aissa Mandi nieprzepisowo ręką blokuje strzał Joao Amarala, rzut karny dla drużyny Johna van den Broma, podchodzi Ishak i pokonuje Filipa Jörgensena. Kwadrans później szybko rozegrana akcja między Murawskim a Skórasiem i Szwed paraduje z dubletem.
I jest 3:3.
Lech mógł się podobać.
Lech mógł robić wrażenie.
Nie poddał się, kiedy wszyscy myśleli, że się podda, bo w osiem minut piłkarze Villarrealu urządzili sobie zabawę w usadzanie niesfornego gościa. Cuda wyczyniał Samuel Chukwueze. Dwa ładne gole szurnął Alex Baena. W tym krótkim fragmencie gry gospodarzom spinało się wszystko. Tempo, intensywność, taktyka, plan, pomysł, talent indywidualny – wybuchowa mieszanka. Sceptyk mógł pomyśleć: „Nam się wydawało, że coś z tego będzie, a tu taka sroga lekcja pokory”.
Ale tak nie było.
Lech dawał radę.
Nie był wielki, gubił się czasami przy szybszych wymianach i szybszych atakach, ale różnymi sposobami próbował tego silniejszego rywala ukąsić. I tak, jasne, Villarreal wybiegł drugim garniturem, ale chyba całkiem nieprzypadkowo przy remisie na boisku pojawili się Dani Parejo i Gerard Moreno. Czy to przełożyło się na fenomenalną końcówkę i zmiecenie Lecha z powierzchni ziemi? Nie. Coś tam próbował Moreno, Jackson szukał strzału z przewrotki, ale Lech bronił się całkiem zgrabnie.
Do czasu.
Francis Coquelin przypierniczył z dystansu, Bednarek nie obronił, Villarreal wyszedł na prowadzenie, a Lechowi brakowało już sił i możliwości, żeby jeszcze coś zdziałać. Patrzymy na tego gola i patrzymy, żałujemy go i żałujemy, i jakoś tak nie możemy pogodzić się z tym, że Giorgi Citaiszwili tak łatwo dał się przepchnąć francuskiemu pomocnikowi. Gruzin nie jest zapaśnikiem i kafarem, boiskowym zabijaką, ale nie można tak dezerterować w takim momencie tak ważnego meczu. Ech, szkoda, szkoda i jeszcze raz szkoda. To była wojna. Nikt nie będzie mówił o mokrej szmacie, bo mistrz Polski nie przyniósł sobie wstydu, ale jakiś tam niedosyt pozostaje.
Villarreal 4:3 Lech Poznań
Chukwueze 32′, Baena 36′, 40′, Coquelin 89′ – Skóraś 2′, Ishak 46′ z karnego, 61′
Czytaj więcej o Lechu Poznań:
- Najtrudniejsza jesień w historii Lecha Poznań. Czy uda się oszukać przeznaczenie?
- Ishak: „Mecz z Villarrealem to dla nas nagroda”
- Nowe informacje ws. stanu zdrowia Marchwińskiego
- Jak Villarreal zbroi się do nowego sezonu?
Fot. Newspix