Tylko dwa z czternastu medali w Monachium Polacy zdobyli w konkurencjach technicznych. Zmieniający się rozstaw sił w polskiej lekkoatletyce to jeden z wniosków, jaki możemy wyciągnąć po zakończonych mistrzostwach Europy. Z racji, że cały sezon zbliża się ku końcowi analizujemy jednak nie tylko tę imprezę, ale ostatnie miesiące w wykonaniu naszych zawodników.
Justyny Święty-Ersetic na bieżni już w tym roku nie zobaczymy. Jeszcze przed imprezą w Niemczech ze startów wycofała się natomiast Maria Andrejczyk. A Anna Kiełbasińska zdążyła zapowiedzieć, że chwilowo będzie częściej biegać na 100 i 200 metrów, odstawiając na razie na bok dystans całego okrążenia. Ewa Swoboda oznajmiła natomiast, że nie wie, czy jeszcze wystartuje w tym sezonie.
To tylko kilka przykładów, ale nie ma co ukrywać – polscy lekkoatleci wiedzą, że ich misja na rok 2022 niemal dobiegła końca. Nawet kiedy my mamy jeszcze świeżo w pamięci to, co działo się w Monachium.
Spis treści
O Aniołki nie ma co się martwić
Natalia Kaczmarek w biegu na 400 metrów przegrała tylko z fenomenalną Femke Bol, a potem w sztafecie potwierdziła swoją świetną dyspozycję. Anna Kiełbasińska natomiast dołączyła do grona zawodniczek, które z mistrzostw Europy przywiozły aż trzy medale. W cieniu tej dwójki, ale wciąż w solidnej formie znajdowała się w Monachium Iga Baumgart-Witan. Trudno zarzucić też coś Justynie Świętej-Ersetic, pamiętając, jakie problemy zdrowotne od dłuższego czasu ma zawodniczka Grupy Sportowej ORLEN.
Reasumując: nasze biegaczki na 400 metrów mają za sobą świetne mistrzostwa Europy. I mało kto już pamięta o tym, co działo się kilka tygodni temu. Afery, konflikty, gorsza forma – to wszystko wydaje się przeszłością. Czy jednak na pewno o sytuację w zespole Aleksandra Matusińskiego nie mamy się już co martwić?
Wszystko zależy od tego, jakie stawiamy oczekiwania wobec polskiej sztafety. Bo nie ma co ukrywać, że największą siłą na Starym Kontynencie należy uznać już nie Polki, a Holenderki (mimo tego, że też miały swoje problemy, bo nie wystąpiły w finale MŚ z powodu dyskwalifikacji). Z drugiej strony – Polki mają wszelkie argumenty, aby odzyskać to miano w kolejnym sezonie. Bo indywidualnie nie biegają gorzej, wyłączając oczywiście ewenement w skali światowej, jakim jest Femke Bol.
A wracając raz jeszcze do nieszczęsnych mistrzostw świata: w gronie szalenie ambitnych jednostek pewne niesnaski mają prawo się zdarzać. Żadna grupa nie może też zawsze prezentować najwyższej możliwej formy, co podkreśla w rozmowie z nami Marcin Urbaś, rekordzista Polski na 200 metrów. – Ten sezon jest niezwykle długi. Też nie ma co oczekiwać, że zawodnicy są zrobieni z tytanu i wytrzymają czterdzieści pięć biegów bez mrugnięcia oka. I że jeszcze do tego będą super odporni, jeśli chodzi o kontuzje. Dwie imprezy mistrzowskie to duże wyzwanie, obciążające organizm.
Czekajmy zatem na kolejne poczynania naszych najlepszych biegaczek na 400 metrów. I liczmy, że z dalekiej podróży wrócą też męscy przedstawiciele tej konkurencji. Bo po obiecującym sezonie 2021 Karol Zalewski oraz spółka ponownie mogą mówić o małym kryzysie.
Sprinterzy wrócili do łask
Monachium przyniosło nam nie tylko sukces grupy Matusińskiego, ale i medale sztafet krótkich. Zespół 4×100 pań – w eksperymentalnym składzie – sięgnął po srebrny krążek. Panowie natomiast znaleźli się na najniższym stopniu podium. W teorii wiedzieliśmy, że obie grupy mogły liczyć na niezły występ na europejskiej scenie, ale i tak podium sprinterek i sprinterów było sporą niespodzianką.
Niespodzianką, bo jednak w ostatnich latach biegi na 100 metrów w Polsce kojarzyły się przede wszystkim z osobą Ewy Swobody. Inne panie się nie wyróżniały, a panowie – mimo pojedynczych przebłysków – nie byli nawet blisko zbliżenia się do rekordu Polski Mariana Woronina, co im często wypominano. Niedzielnym kibicom trudno w końcu docenić bieganie powyżej 10 sekund, a sami sprinterzy – jak Remigiusz Olszewski – niechętnie spoglądali na rywalizację drużynową.
W tym roku sporo się zmieniło. Zawodnicy jak Dominik Kopeć czy Przemysław Słowikowski prezentowali równą, solidną formę. Unikali kontuzji i biegali swoje, a w Monachium wreszcie wyszli z cienia. Ewa Swoboda oraz Marika Popowicz połączyły natomiast siły z koleżankami z innych konkurencji, czyli Pią Skrzyszowską oraz Kiełbasińską. I nagle sytuacja w polskim sprincie przestała wyglądać już tak ponuro, bo wspomniani zawodnicy (a także Adrian Brzeziński, Patryk Wykrota, Mateusz Siuda, Magdalena Stefanowicz i Martyna Kotwiła) są medalistami ME.
O komentarz poprosiliśmy Marcina Urbasia. – Zawsze mamy potencjał sprinterski w Polsce. Odkąd pamiętam nasze sztafety bardzo dobrze przędły. Ostatnio zrobiła się posucha w tym temacie, ale możemy do tego wrócić. Ja biegałem w trzech finałach MŚ i dwóch finałach IO. To były złote lata sztafety krótkiej, a my w drużynie przecież biegaliśmy wolniej od obecnych kadrowiczów. Bo to oni mają rekord Polski. Potencjał sztafety męskiej jest więc spory. Zwłaszcza, że w biegu finałowym w Monachium wyłapałem błędy na drugiej i trzeciej zmianie. Te były trochę – mówiąc w żargonie sprinterskim – wpadnięte. A i tak potrafili pobiec 38.15. Przy rozwoju indywidualnym, dorzuceniu dodatkowego ogniwa, ten czas można więc oczywiście poprawić.
A skoro można poprawić, to czemu nie liczyć na to, że sprinterzy pokażą się z dobrej strony choćby na przyszłorocznych mistrzostw świata? Czas w okolicy 38 sekund jak najbardziej może pozwolić na awans do finału tej imprezy. Na podobny wynik możemy też liczyć w przypadku Polek. Medale na globalnej scenie to już jednak oczywiście inna kwestia – bo Amerykanie czy Jamajczycy, a nawet Kanadyjczycy biegają w osobnej kategorii, trudno dotrzymać im kroku. Choć i oni potrafią zgubić pałeczkę.
Zaskakująca transformacja, czyli polscy biegacze są na topie
Omówiliśmy już zatem przypadki biegaczy, zarówno na 400, jak i 100 metrów. Możemy też wspomnieć o tym, że w Monachium doczekaliśmy się podium Anny Wielgosz oraz Sofii Ennaoui. A także podkreślić sukcesy w maratonie, bo złoto w tej konkurencji zdobyła Aleksandra Lisowska, a do polskiej puli wpadł też brąz z rywalizacji drużynowej. Generalnie – nietrudno zauważyć, że polska lekkoatletyka zaczęła stać… biegami.
Statystyki powiedzą nam bowiem, że z czternastu medali w Monachium tylko dwa Biało-Czerwoni zdobyli w konkurencjach technicznych. Mówimy oczywiście o złocie Wojciecha Nowickiego i sensacyjnym srebrze Ewy Różańskiej. Gdyby nie kontuzja Anity Włodarczyk oraz wpadka Pawła Fajdka – „technicznych” krążków byłoby więcej. Ale wszystkich doczekalibyśmy się wyłącznie w rzucie młotem.
Co natomiast ze skokiem o tyczce, skokiem wzwyż czy pchnięciem kulą? Konkurencje, które jeszcze niedawno przynosiły polskiej kadrze medale, usunęły się na bok. Przynajmniej na moment, bo zawodnicy jak Piotr Lisek, Konrad Bukowiecki oczywiście mogą wrócić do wysokiej formy, a Maria Andrejczyk czy Marcin Krukowski mogą w końcu uporać się z kontuzjami i posyłać oszczep daleko. Dopóki jednak tego nie zrobią – uwaga kibiców będzie przede wszystkim skoncentrowana na bieżnię.
– Stawianie przez wiele lat wyłącznie na rzuty nie jest nigdy dobrym pomysłem, w takim wielokonkurencyjnym sporcie, jakim jest lekkoatletyka – opowiada Marcin Urbaś. – Fajnie, że się pojawia taka sytuacja, jak na mistrzostwach Europy. To taka jaskółka, która wiosny nie czyni, ale może być początkiem mocnych biegów w polskiej lekkoatletyce. Oczywiście w rzucie młotem pań – mimo braku Anity Włodarczyk oraz słabszej formy Malwiny Kopron – i tak doczekaliśmy się medalu. Więc następcy się pojawiają, ale to nie musi trwać wiecznie. Lepiej zabezpieczyć szkolenie we wszystkich konkurencjach lekkoatletycznych i zbierać wtedy plony.
Taki obraz polskiej lekkoatletyki, w której biegi, obok rzutu młotem, są naszą największą siłą, można było na dobrą sprawą przewidzieć. Bo w ostatnich latach wiele z największych talentów zaczęło pojawiać się w konkurencjach, które – z historycznej perspektywy – nie były naszą specjalnością. Adrianna Sułek nie miała wielu wybitnych poprzedniczek (choć oczywiście Urszula Włodarczyk w latach 90. osiągała znakomite wyniki na hali), a zanim na scenie pojawiła się Pia Skrzyszowska, w polskich krótkich płotkach mieliśmy kilkadziesiąt lat posuchy.
Przy Pii zresztą warto się zatrzymać. Bo dwa medale w ciągu trzydziestu minut i tytuł mistrzyni Europy w wieku 21 lat – to wszystko musi robić olbrzymie wrażenie. – To niesamowity talent – jednoznacznie ocenia Marcin Urbaś. – Z wielką przyjemnością obserwuje się jej zmagania z przeciwniczkami. W tym roku jej potencjał na płotkach eksplodował. I to w momencie, kiedy wielu myślało, że Pia częściowo przerzuca się na biegi sprinterskie, bo w hali startowała wyłącznie na płaskich odcinkach. Do rekordu Polski trochę jej jeszcze brakuje, ale patrząc na to, jakie mieliśmy płotkarki w ostatnich latach, to jej wynik i tak jest już wielkim krokiem naprzód. A liczymy, że w kolejnych sezonach będzie zbliżała się do wyniku Grażyny Rabsztyn [12.36, rekord Polski – przyp. red.].
Mistrzostwa świata na trójkę, Europy na piątkę? Nie do końca
Kilkanaście medali mistrzostw Europy to wynik, który można było przewidzieć. W naszej zapowiedzi podkreśliliśmy, że najbardziej realistyczne wydaje się dwanaście krążków, ale przy dobrych wiatrach Biało-Czerwonym może udać się dobić do czternastu. I tak też się stało. Choć biegacze na pewno przekroczyli nasze oczekiwania. A kto zawiódł? Można powiedzieć, że… męska część kadry. Panowie w „rywalizacji płci” uzbierała o dziesięć medali mniej niż panie.
To oczywiście w dużej mierze ciekawostka, nikt nie prowadzi w końcu podobnych statystyk, ale trzeba przyznać, że Piotr Lisek, Konrad Bukowiecki, Patryk Dobek, Damian Czykier czy Paweł Fajdek o wydarzeniach z Monachium będą chcieli jak najszybciej zapomnieć. Po każdym z nich spodziewaliśmy się znacznie lepszego występu. Z drugiej strony – warto pamiętać o słowach ostatniego z tej grupy. Nasz pięciokrotny mistrz świata mówił, że sezonem jest już delikatnie zmęczony. A swój cel na imprezę docelową, którą były zawody w Eugene, i tak zrealizował.
I tu właśnie pojawia się kolejna kwestia – mistrzostwa Europy nie ważą aż tak dużo. Szczególnie w czasach, kiedy Stary Kontynent na imprezie światowej rangi wypada… po prostu blado. Podczas mistrzostw świata tylko jedna europejska reprezentacja znalazła się w pierwszej dziesiątce klasyfikacji medalowej. I była nią…. Polska. Natomiast Niemcy, którzy wręcz zdominowali rywalizację w Monachium (16 medali, w tym 7 złotych), z Eugene przywieźli zaledwie dwa krążki. To mówi bardzo wiele.
Zatem czy aby na pewno w lipcu było słabo albo przeciętnie, a w sierpniu świetnie? Nie powiedzielibyśmy. Bo poziom rywalizacji w imprezach docelowych na sezon 2022 był diametralnie różny. A Biało-Czerwoni? Po prostu niezmiennie są jedną z najlepszych reprezentacji Europy.
W 2022 roku ich poczynania będziemy mogli obserwować jeszcze między innymi na mityngach Diamentowej Ligi. Najbliższy z nich odbędzie się już 26 sierpnia w Lozannie.
Czytaj więcej o polskim sporcie:
Fot. Newspix.pl