Recep Erdogan postrzega piłkę nożną jakimś koślawym wyobrażeniem rodem z kart „Futbolu w słońcu i w cieniu”. W jego mniemaniu za pośrednictwem stadionowego meczu, tego najwznioślejszego z wojennych rytuałów, jedenastu mężczyzn w krótkich spodenkach staje się mieczem swojej dzielnicy, swojego miasta lub swojego narodu.
Prezydent Turcji widzi się w roli pana życia i śmierci tureckiego futbolu. Psia wierność zwykłego kibica służy mu do pielęgnowania fantazji o własnej niespełnionej karierze piłkarskiej i sytuowania się na szczycie krajowej piramidy społecznej. Latami konsekwentnie podlewał ten piłkarski ogródek i wciskał poddanym futbolowe opium, za którego pomocą cynicznie sterował rządem dusz. Ale ten czar powoli pryska.
Wspaniała piłkarska kariera Erdogana
Otwarcie nowiutkiego stadionu w Stambule. Na plecach „dwunastka”. Ruchy niezgrabne. Szybkość żadna. Technika mierna. Snuje się w otoczeniu zbieraniny dziennikarzy, aktorów, muzyków i polityków, których zaproszono do rozegrania pokazowego meczu. Jego drużynie coś nie idzie, już trzy bramki w plecy, więc rywale zaczynają się podkładać, niech pan przywódca strzela gole i zbiera laury. Korytarze się otwierają, miejsca całe kilometry i choć kilka pierwszych uderzeń wodza broni bramkarz, już zaraz futbolówka dwukrotnie trzepocze w siatce po zewniaczku i lobiku, a chwilę później dopełnia się gruntownie zaplanowane misterium hat-tricka. Po wszystkim rządowe media doszukują się podobieństw między występem Recepa Erdogana a popisami Leo Messiego.
Polityk uśmiecha się szelmowsko i kłania się widowni.
Widownia klaszcze i skanduje nazwisko polityka.
Recep Erdogan uwielbia wciskać wyborcom mit o niedoszłej wspaniałości własnej kariery piłkarskiej. Wierzcie, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, zdaje się rzucać, gdy dyktuje biografom jedyną słuszną narrację o wydarzeniach sprzed prawie pięciu dekad. W barwach półamatorskiego Camialtisporu grywał prawie wszędzie – na ataku, na pomocy i w obronie. Grzeszył hardością wyniesioną z pełnych niebezpieczeństw ulic stambulskiej dzielnicy Kasimpasa. Błyszczał ponadprzeciętnym talentem. Ba, to był tak zajebisty młody piłkarz, że kumple ochrzcili go ksywką pochodzącą od nazwiska Franza Beckenbauera. Równocześnie uczęszczał do elitarnej religijnej szkoły, więc kiedy trafił do klubu IEET, przewodził drużynie nie tylko na boisku, ale też w meczecie, bo po dziś dzień uważa, że gorliwa modlitwa stanowi o połowie boiskowego sukcesu. To jednak jeszcze nic wobec tego, że w 1977 roku dostał ofertę ze sławnego Fenerbahce. Mógłby zostać światową sławą, ale w porę zainterweniował jego ojciec, który wolał, żeby jego syn skupił się na nauce i biznesach.
Całość tej bajki wygląda o tyle podejrzenia, że zwyczajowo przedstawiają ją środowiska przychylne Erdoganowi. Złe języki mówią zaś, że w Camialtisporze trudnił się robotą asystenta magazyniera, że koledzy nazywali go Imam Beckenbauer tylko przez wzgląd na jego obsesyjną religijność, że rzekoma blizna na twarzy od łokcia byłego reprezentanta Hayriego Ulgena to tania ściema, a żadna propozycja od Fenerbahce nigdy nie przyszła, bo Erdogan był sportowym beztalenciem. Ta przeszłość jest niesprawdzalna. Każdy ma swoją prawdę.
Gigantomania i egotyzm po turecku
Recep Erdogan, jak przystało na wziętego polityka, machał tylko ręką na zarzuty o przekłamywaniu opowieści o czasach swojej młodości i piął się po szczeblach władzy. Cały kraj usłyszał o nim, kiedy jako burmistrz Stambułu, w akcie protestu po zdelegalizowaniu partii jego nauczyciela Necmettina Erbakana, wyrecytował fragment poematu Ziyi Gokalpa: „Meczety są naszymi koszarami. Minarety są naszymi bagnetami. Kopuły są naszymi hełmami. Wierni są naszymi żołnierzami. Nikt nie zdoła uciszyć wołania na modlitwę”. Usunięto go z rządów w magistracie i zamknięto na dziesięć miesięcy do więzienia za podżeganie do nienawiści na tle religijnym. Po wyjściu zza krat założył Partię Sprawiedliwości i Rozwoju – AKP.
I od tego czasu jest prawdopodobnie najpotężniejszą postacią tureckiej polityki w dwudziestym pierwszym wieku.
Rządzi nieprzerwanie od 2003 roku.
Przez pierwsze jedenaście lat pełnił funkcję premiera, od ośmiu lat jest prezydentem.
Już dawno zdążył zachorować na typową dla jedynowładców manię egotyzmu i gigantyzmu. Swojego czasu chwalił się, że ma więcej koronawirusowych przeciwciał niż Władimir Putin. Największe i najokazalsze ma być wszystko, co powstaje za pośrednictwem jego ręki – mosty, tunele, lotniska, galerie handlowe czy meczety. Twierdzi, że buduje pobożne pokolenie. Mawia, że demokracja jest pociągiem, którym dojeżdża się na stację, a potem się z niego wysiada. Nie cierpi, ściga i zamyka swoich wrogów. Bezwzględnie pacyfikuje wszelkie masowe protesty, szczególnie te organizowane przez młodych i pro-europejskich ludzi.
Ucisza dziennikarzy, cenzuruje prasę, wykorzystuje różnorakie środki przymusu w celu osłabienia krytyki własnej osoby. Opozycjoniści skarżą się na jego nieobliczalność. Twierdzą, że rozkwita w czasach konfliktu, więc naturalnie próbuje do niego dążyć. Po próbie wojskowego puczu wprowadził w kraju prawie permanentny stan wyjątkowy, w czasie którego do tureckich więzień trafiło dziesiątki tysięcy osób, często całkowicie niewinnych i jedynie przypadkowo wplątywanych w brudne gierki.
Mimo to od lat wygrywa wszystkie wybory.
I bardzo długo służył mu do tego ukochany futbol.
W służbie futbolu
W jego polityce piłka nożna zawsze miała trzy przenikające się zastosowania. Po pierwsze, doskonale wiedział, że Turcy są fanatykami tego sportu i tłumnie odwiedzają stadiony, na których wymalowuje się doskonały socjologiczny obraz zbiorowości o potężnych mackach. Po drugie, zdawał sobie sprawę, że sukcesy lokalnych drużyn w europejskich pucharach, obecność światowych gwiazd w roli ambasadorów ligi i sukcesy reprezentacji na wielkich turniejach budują właściwie godny wizerunek kraju na mapie globu. Po trzecie, zaangażowanie w futbolowe środowisko troszczyło się o jego własne nadęte do granic możliwości ego.
Dlatego chodzi na mecze i pozwala fotografować się z szalikowcami.
Dlatego szczyci się wybudowaniem tysięcy stadionów.
Dlatego głosi, że nie tylko każde miasto, nie tylko każda dzielnica, ale też każda ulica powinna mieć swój klub piłkarski.
Całymi latami zaufani doradcy podrzucali mu raporty o pęczniejącym fanatyzmie tureckich fanów, a on bezskutecznie dwoił się i troił, żeby do jego kraju zawitały mistrzostwa Europy. Chciał, żeby cały kontynent przekonał się o wielkości jego państwa. Nie udało się ani w 2008 roku, ani w 2012, ani 2016, ani nawet w 2020, kiedy Euro zawitało do jedenastu różnych miast. Nie uda się też w 2024 roku. No ale może sen ziści się cztery lata później, bo na razie kandydatury są dwie – samodzielna turecka i łączona brytyjska.
Recep Erdogan nie byłby jednak Recepem Erdoganem, gdyby pogodził się z rolą szarej eminencji. Mąciciela wszechwładnego, bo wszechwładnego, ale ostatecznie tylko takiego z drugiego szeregu. Postanowił więc zaangażować się w Istanbul BB przemianowany na Basaksehir, którego prezesem został mąż siostrzenicy jego żony i wieloletni partner wyborczych bojów – Goksel Gumusdag. Wcześniej bywało, że Erdogana irytowały samolubnie triumfalne figury Fenerbahce, Besiktasu czy Galatasaray. Widział w nich konkurencję w zaślepianiu tłumów siłą własnej marki i tradycji. Basaksehir potrzebny był mu do celów stricte politycznych. Dość powiedzieć, że pomarańczowo-niebieskie klubowe koszulki odpowiadają barwom jego partii AKP.
W 2020 roku Basaksehir sięgnął po swoje pierwsze mistrzostwo Turcji. Pomógł mu właściwie nieprzerwany strumień grubej kasy płynącej z rządowego cycka, dzięki któremu szeregi drużyny wzmocnili rozpoznawalni piłkarze – Demba Ba, Robinho, Gael Clichy, Martin Skrtel, Mehmet Topal czy Eljero Elia. Ten pierwszy usłyszał od prezydenta – w końcu niedoszłego wspaniałego piłkarza – przykaz częstszego asystowania, a tego ostatniego Erdogan – w końcu wspaniałomyślny gospodarz – uraczył komplementem o treści: „słyszałem, że szanujesz swoją rodzinę, powinieneś być Turkiem”. W tym samym czasie niemiecki „Die Zelt” wyzłośliwiał się, że stadion Basaksehiru świeci pustkami, ale klub nie musi mieć licznych fanów, bo ma jednego najważniejszego – samego Recepa Erdogana, którego wizerunek – należy nadmienić – wisi w klubowych gabinetach.
Śmierć wrogom piłki i ojczyzny
Największym wrogiem Erdogana jest Fethullah Gulen, turecki pisarz i islamski kaznodzieja, którego prezydent Turcji utożsamia ze wszystkimi wadami znienawidzonego i tępionego przez siebie światka opozycji. Oskarżani o zbrodniczą i niecną współpracę z Gulenem są praktycznie wszyscy jego przeciwnicy, bez względu na ich przynależność partyjną czy zawodową. Najgłośniejszy przypadek wyklęcia dotyczy byłego piłkarza Hakana Sukura.
W 2011 roku Sukur wszedł do parlamentu z list Partii Sprawiedliwości i Rozwoju przy błogosławieństwie samego Erdogana. Kiedy jednak w 2013 roku przez kraj przetoczyła się fala afer korupcyjnych, które doprowadziły do aresztowania ogromnej liczby ludzi związanych z ówczesną śmietanką władzy, a kłopoty wizerunkowe zaczęła mieć cała partia, ówczesny premier popadł w szał i ujawnił skrywane dotąd całkiem zgrabnie autorytarne oblicze. Przeprowadził kontratak medialny, społeczny, marketingowy i polityczny. Jeden groźniejszy od drugiego, drugi od trzeciego, a trzeci od czwartego. Zaczęło się wskazywanie wrogów, szykanowanie opozycji, manipulowanie tłumem, przedstawianie propagandowych komunikatów, nieuzasadnione aresztowania, zamykania szkół prowadzonych przez ludzi z przeciwnych środowiska. Sukur się z tego wypisał. Odszedł z partii, zaczął głośno mówić o patologiach władzy i stanął po stronie skonfliktowanego z rządem Fetullaha Gulena.
Tym samym wpadł w macki brudnej gry o władzę. Rządowe media wypuściły cały szereg szkalujących go plotek. Przeszkadzano mu w prowadzaniu rentownego biznesu. Przedstawiano go jako anty-patriotę. Wygoniono go z kraju. A kiedy ułożył sobie życie w Stanach Zjednoczonych, bez żadnych konkretnych powodów postawiono mu zarzut obrazy prezydenta i skonfiskowano jego dziesięciomilionowy majątek. W iście barbarzyński sposób aresztowano też jego rodziców. Wypuszczono ich tylko dlatego, że ojciec dawnego gwiazdora chorował na raka. Mało? Podejrzani ludzie regularnie demolowali amerykańską kawiarnię Sukura, którą w konsekwencji były reprezentant Turcji zmuszony był zamknąć, żeby w obliczu beznadziei własnej sytuacji zacząć jeździć na Uberze.
Erdogan odebrał mu wszystko.
To było takie typowe zagranie w jego stylu.
Lubi wcinać się w piłkarską rzeczywistość swojego kraju. Na stadionach – początkowo bardzo mu przychylnych, następnie odbierających go najwyżej tolerancyjnie – nakazał wprowadzić system Passolig, który błyskawicznie stał się narzędziem do inwigilacji kibiców. Choć nakazywał wznoszenie setek drogich aren piłkarskich, długimi latami ignorował i tępił kluby z Izmiru, pro-europejskiego miasta, którego mieszkańcy nie bardzo chcieli oddawać głosy na jego AKP. Po nieudanej próbie zamachu na jego władzę z 2016 roku nakazał Tureckiemu Związkowi Piłki Nożnej wyrzucić z pracy dziewięćdziesięciu czterech działaczy. Zwolnienia dotknęły sędziów głównych i ich asystentów, obserwatorów i działaczy, wpływowych dyrektorów i niszowych pracowników. Jego dyktatorskie zapędy bezwstydnie mieszały się z piłką nożną. I tylko podlewana fanowskim fanatyzmem silna pozycja tureckiego futbolu na europejskim rynku sprawiała, że jeszcze nie strzelano do portretu Erdogana.
Pożar w raju
– Osiągnęliśmy dno. Sędziowanie – katastrofalne. Zarządzanie klubami – skandaliczne. Zarządzanie związkiem – dramatyczne. Wielu rodzimych fanów porzuciło Super Ligę i przerzuciło swoją uwagę na Premier League. Można grać w piłkę nożną bez kibiców, ale nie bez widzów – grzmi profesor stosunków międzynarodowych Ozgehan Senyuva w rozmowie z Monitorem.
Futbol nad Bosforem stoi w obliczu największego kryzysu we własnej historii. Pół roku temu Besiktas zaliczył najgorszy występ w fazie grupowej Ligi Mistrzów spośród wszystkich zespołów, które brały udział w tych elitarnych rozgrywkach w ostatnich dziesięciu latach. Liga turecka wylądowała na dwudziestym miejscu w rankingu UEFA. Gwiazdy dużego kalibru niechętnie patrzą w tym kierunku świata, choć jeszcze niedawno przybywały tu tłumnie i chętnie, żeby kosić milionowe pensje i grzać się w atmosferze kibicowskiego uwielbienia.
– Problemy finansowe w połączeniu z problemami strukturalnymi zmieniły dynamikę tureckiego futbolu w stosunku do lig europejskich. Przepaść między przykładową Eredivisie a Super Ligą tylko się pogłębia, choć w obu krajach wyznaje się piłkarską religię – diagnozuje John McManus, antropolog i autor książki „Witamy w piekle? W poszukiwaniu prawdziwej tureckiej piłki nożnej”.
Wielu fanatykom, co mocno niepokoi władzę, przy szeregu własnych problemów też nie uśmiecha się już tak angażować w codzienność klubów. W mediach społecznościowych wciąż hulają wpisy z gatunku „Please, come to Fenerbahce”, ale największe kluby borykają się z potężnym zadłużeniem, a prawa telewizyjne do rozgrywek z ich udziałem sprzedają się za kwoty prawie trzykrotnie mniejsze niż prawie dekadę temu, choć pod wszystkimi innymi szerokościami geograficznymi panują zupełnie odwrotne trendy. Wszystko dlatego, że krajowa inflacja wynosi blisko osiemdziesiąt procent, stopa bezrobocia jest dwucyfrowa, a Erdogan twardo trzyma się sterów.
Portal Bankier.pl komentuje: „Szacunki pozarządowe mówią nawet o inflacji CPI rzędu 176% w skali roku. Mamy więc do czynienia z coraz szybciej galopującą inflacją, która łatwo może przerodzić się w hiperinflację grożącą całkowitym upadkiem tureckiej waluty. Podręczniki ekonomii w takiej sytuacji dość zgodnie zalecają podwyżki stóp procentowych, aby zahamować ekspansję kredytu, zachęcić ludzi do oszczędzania i w ten sposób ograniczyć tempo spadku siły nabywczej pieniądza. Ale w Turcji postanowili zrobić dokładnie na odwrót i obniżyć stopy procentowe w warunkach bardzo wysokiej i wciąż rosnącej inflacji. To efekt ekscentrycznych poglądów wszechwładnego prezydenta Recepa Erdogana, który z tylnego siedzenia steruje tureckim bankiem centralnym. Zdaniem Erdogana to wysokie stopy procentowe powodują inflację, podczas gdy ekonomiści dość powszechnie uważają, że jest dokładnie odwrotnie. Najlepiej widocznym efektem „erdoganomiki” jest trwający od kilku lat kryzys walutowy. Po czwartkowym komunikacie TCMB kurs dolara w Turcji podniósł się do przeszło 18 lir, niemal wyrównując historyczny rekord z grudnia ’21. Wtedy to prezydent Erdogan przedstawił program stabilizacji kursu liry, w ramach którego wprowadzono nowy program ochrony depozytów złożonych w tureckiej walucie. – Dzięki tym obniżkom stóp procentowych doczekamy się spadku inflacji w ciągu miesięcy. Nasz kraj nie będzie już rajem dla tych, którzy wzbogacają się na wysokich stopach procentowych – powiedział w grudniu 2021 roku Recep Erdogan. Od tego czasu oficjalna inflacja CPI przyspieszyła z 36% do blisko 80% w skali roku”.
W oczekiwaniu na najgorsze
Kraj chwieje się w obliczu turbulencji i z każdym dniem traci zaufanie do pilota, a turecka piłka nożna cierpi i bieduje, na co rząd wprowadza projekt ustawy, która ma karać klubowych kacyków za niegospodarność i zapożyczanie podmiotów. Trochę za późno. Turkom dostaje się za zgubną w skutkach wieloletnią politykę inwestowania w niekiedy przebrzmiałe, ale zawsze drogie w utrzymaniu gwiazdy, którym trzeba było płacić w euro i dolarach, a których nazwiska przynosiły za sobą najwyżej przychody z biletów w słabnącej lokalnej walucie. Wszystko to działo się kosztem rozwijania akademii i promowania młodych talentów. Eldorado musiało się skończyć.
Recep Erdogan nie zamierza głośno komentować wielopoziomowej degrengolady uwielbianego przez siebie ojczyźnianego futbolu, bo szczerze wierzy, że największe kluby i tak nie upadną, a jemu się upiecze. Niedawno maczał palce przy wyborze nowego prezydenta krajowej federacji. Ze stanowiska odejść musiał Nihat Ozdemir, a władza trafić miała w ręce Goksela Gumusdaga z prezydenckiej rodziny lub Ridvana Dilmena z erdoganowskiej świty. Ostatecznie padło na Mehmeta Buyukeksiego, który – tak się mówi w Turcji – powinien bardzo kompetentnie wypełniać polecenia z góry.
Kiedy na początku sierpnia prezydent Turcji przyjmował mistrzowską delegację z Trabzonsporu, długo perorował o historycznym usytuowaniu sportu na ziemi jego kraju, po czym niby przypadkowo rzucił, że „w tych trudnych czasach nie pozwoli, aby wrogość i chuligaństwo weszły do piłki nożnej i przedostały się do codziennego życia”. Najwyraźniej niestrudzenie wierzy, że turecka piłka nożna już na zawsze będzie immanentną częścią jego rządów. Na dobre i na złe. Na życie i na śmierć.
Czytaj więcej o związkach polityki ze sportem:
- Nie będzie drugiego PSG? Saudyjska rewolucja w Newcastle
- Tajemnica chińskiej inwestycji w Slavię Praga
- Jak Janusz Waluś został bohaterem stadionów?
- Tak wiele różnych słońc. Przypadek braci Jaber
- Oczy na Jemen, nikczemny kopaczu piłki
Fot. Newspix