Mateusz Mak po pierwszym meczu rundy wiosennej wypadł z gry z powodu zapalenia mięśnia sercowego, a znajdował się wtedy w życiowej formie. Jego powrót trochę się przeciągnął i ostatecznie zobaczyliśmy go na boisku dopiero w minioną niedzielę w meczu z Rakowem Częstochowa.
Pomocnik Stali Mielec opowiada nam o tym ciężkim dla niego czasie. Czy mógł uniknąć tego problemu? Dlaczego ten okres był dla niego trudniejszy niż leczenie zerwanego więzadła? Czy zakładał najgorszy scenariusz? Kiedy wróci do optymalnej formy? Czy on i koledzy są przyzwyczajeni, że typuje się ich do spadku? Jak zdaniem Maka w ciągu ostatnich lat zmieniła się Ekstraklasa? Zapraszamy.
*
Wróciłeś na boisko po 176. dniach pauzy. Jak wrażenia, pomijając już sam wynik z Rakowem?
Bardzo dobre, długo wyczekiwany powrót. Wchodziłem na ostatni kwadrans przy stanie 1:3, ostatecznie przegraliśmy 2:3, do końca walczyliśmy. Na razie nadrabiam stracony czas. Najważniejsze, że z sercem wszystko jest w porządku. Teraz muszę dojść do optymalnej formy, co jeszcze może trochę potrwać. No i będę musiał się odnaleźć w niejako nowej drużynie.
Wróćmy do wydarzeń z lutego. Poinformowałeś o “lekkich problemach z sercem” i konieczności dłuższej przerwy. To faktycznie była sprawa znajdująca się pod pełną kontrolą?
Wydaje mi się, że tak. Po meczu z Górnikiem Zabrze źle się czułem i postanowiłem sprawdzić, czy na pewno nic poważniejszego mi nie dolega. Wylądowałem w szpitalu w Rzeszowie. Jako że wcześniej przeszedłem covid lub po prostu inną wirusówkę, kardiolodzy byli pewni na 99 procent, że chodzi o zapalenie mięśnia sercowego – nie jakieś mocne, ale jednak. Później już prywatnie leczyłem się w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu u doktora Sikory, stosowałem się do jego zaleceń. Nie były one zbyt skomplikowane i w praktyce odnosiły się do tego, żeby w zasadzie nic nie robić i odpoczywać. Serducho musiało się zregenerować. Najtrudniejszy przypadek w mojej karierze, mimo że kiedyś zerwane więzadło leczyłem znacznie dłużej. Przekonałem się teraz, jak ważna jest głowa, nauczyłem się siebie na nowo.
W jakim sensie?
Musiałem się znów ćwiczyć w cierpliwości. Normalnie gdy doznajesz kontuzji, to potem przechodzisz rehabilitację i krok po kroku notujesz postępy. Tutaj musiałem praktycznie zrezygnować z jakiegokolwiek większego wysiłku, pozostawały mi spacery z rodziną. Dla organizmu od lat przyzwyczajanego do codziennego wysiłku było to duże wyzwanie. Przynajmniej mogłem spędzać dużo czasu z żoną i córką, taki plus. Zdecydowanie jednak wolę siebie w treningu, niż czekającego na trening. Myślę, że żona potwierdzi (śmiech).
Nie było żadnych komplikacji, rutynowa sprawa?
Po dwóch miesiącach zacząłem lekko truchtać i wchodzić na nieco wyższe obroty. Dość szybko odczułem, że męczę się znacznie bardziej niż normalnie. Niczego nie dało się przyspieszyć. Nie można było dać się ponieść ambicji i nadmiernemu optymizmowi, gdy przez chwilę wydaje ci się, że możesz więcej. Musiałem przystopować na pewien czas i w sumie na dobre mi to wyszło.
Pierwotne założenia zakładały szybszy powrót?
To były bardziej nadzieje, pobożne życzenia. Przy zapaleniu mięśnia sercowego trzy miesiące oszczędzania się przypadają ci z automatu, chyba że wyniki po drodze są wyjątkowo dobre – wiadomo, każdy przypadek jest inny. Po cichu liczyłem, że zdążę zagrać przed końcem tamtego sezonu, ale jak przyszło co do czego, ani mentalnie, ani fizycznie nie byłem gotowy. Granie na 50 czy 75 procent możliwości nie miałoby sensu. W maju byłem nawet przewidziany do kadry meczowej na wyjazdowe spotkanie z Lechią Gdańsk, ale potem nie czułem się dobrze po treningu. Być może doszedł do tego stres. Uznałem, że jest za wcześnie i nie pojechałem z drużyną. Z perspektywy czasu uważam, że podjąłem właściwą decyzję.
Był moment, że zaczynałeś się denerwować i niecierpliwić?
Po tym pierwszym zwolnieniu po dwóch miesiącach już niczego nie robiłem na siłę. Odczuwałem potrzebę szybkiego powrotu z powodu sytuacji drużyny, która z czasem zrobiła się nieciekawa, mało punktowaliśmy wiosną. Ambicja kazała przyspieszyć, ale na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek.
Pierwsza diagnoza cię zmroziła czy od początku miałeś zapewnienie, że twoja kariera nie jest zagrożona?
Kardiolodzy w rzeszowskim szpitalu mówili, że żartów nie ma, że będę musiał odpocząć, że to może potrwać, ale nie kreślono czarnego scenariusza. Potem w Zabrzu po kolejnych badaniach doktor Sikora zapewniał, że wrócę do piłki i takich sytuacji – zwłaszcza w czasie covidowym – jest dużo i to nie tylko w piłce. Dla nikogo tam nie było to coś wyjątkowego. Miałem tylko uzbroić się w cierpliwość.
W pewnym sensie mogłeś się pocieszać, że nie chodziło o jakaś ukrytą wadę serca, nie trzeba było przeprowadzać żadnego zabiegu.
Dokładnie. Nigdy nie miałem wrodzonych problemów z sercem, członkowie rodziny również. Na pewno chodziło o komplikacje po infekcji. Grunt, że mam to już za sobą. Jestem na nowo głodny gry, ale wiem, że muszę jeszcze dużo trenować, żeby wrócić do formy.
Wspominałeś, że poczułeś się źle po meczu z Górnikiem. Czym to się objawiało, skoro zdecydowałeś się na wizytę w szpitalu?
Byłem słaby i zmęczony jak nigdy. Chwilami odczuwałem kołatanie serca. To mnie zaniepokoiło, dlatego zdecydowałem się na badania i wyniki potwierdziły, że serducho mocno dostało po garach. Z Górnikiem rozegrałem pełne 90 minut, przebiegłem bodajże 10 kilometrów, wykonałem dużo sprintów. Wszystko to raptem dwa tygodnie po chorobie, która trwała tydzień. Rok wcześniej też miałem covid, ale wtedy go wyleżałem, spędziłem w domu 17 dni. Tak powinienem zrobić też w drugim przypadku. Zamiast tego, za szybko wróciłem na pełne obroty, dlatego wystąpiły powikłania. Na treningach odczuwałem większe zmęczenie, ale uznawałem to za coś normalnego i zakładałem, że szybko minie. Cóż, potwierdza się stara prawda, że każdą chorobę trzeba wyleżeć. Pośpiech jest złym doradcą.
Nie ma dobrego momentu na problemy zdrowotne, ale u ciebie nadeszły one, gdy szło ci wyjątkowo dobrze, co musiało boleć podwójnie.
Na pewno. Myślę, że mogę powiedzieć, że był to mój najlepszy okres do tej pory w karierze. Najlepiej się czułem.
Jesienią w Weszłopolskich zapytaliśmy cię o to i tak pewny wtedy nie byłeś.
Tak, ale później jeszcze dołożyłem kilka goli. Liczby miałem dobre, po raz pierwszy grałem pod napastnikiem i ta pozycja mi na dziś odpowiada, traktuję ją jako docelową. Żałowałem, że wiosną nie mogę pomagać drużynie i przy okazji sobie. Gdybym był zdolny do gry, byłaby szansa pójść za ciosem i może jeszcze pójść do góry w karierze. Życie napisało inny scenariusz, trudno. Trzeba myśleć pozytywnie i patrzeć do przodu. Staram się nie rozpamiętywać, gdzie mógłbym być, gdyby coś tam. Już kilka razy przeżywałem to w życiu. Nie ma sensu, nie warto.
Skąd w ogóle wzięła się zmiana pozycji i porzucenie skrzydła? To był bardziej twój pomysł czy Adam Majewskiego?
W roli “dziesiątki” próbowany byłem jeszcze przed przyjściem trenera Majewskiego, ale tak naprawdę dopiero on ustawił nas w takim systemie, żeby każdy mógł najlepiej wykorzystać swój potencjał. Myślę, że trafił w dziesiątkę ze składem, taktyką – ze wszystkim. Jesień to pokazała. Wiosną de facto mieliśmy już inny zespół. Nie było mnie, Fabiana Piaseckiego, Kokiego Hinokio – szkoda, że nie mogliśmy dokończyć sezonu w takim zestawieniu. Czuliśmy się bardzo mocni, a gdyby potem doszedł Maciek Domański, myślę, że byłaby realna szansa finiszować w czołowej szóstce. Taka jest piłka, są kontuzje czy odejścia i nic nie poradzisz. Pokazaliśmy jednak, że przy dobrym doborze ludzi pod odpowiedni system i zgraniu, można wiele zdziałać. Kibice przychodzili na Stal i wiedzieli, że będziemy fajnie grali i będzie ciekawie.
Wiosną szło wam tak słabo, że wróciliście do rozpaczliwej walki o utrzymanie.
Po licznych osłabieniach wpadliśmy w spiralę porażek, pewność siebie drużyny została zachwiana i trudno było się odkręcić. Na szczęście przełamaliśmy się z Legią, co dało utrzymanie. Trener miał w zasadzie trzy tygodnie zimowych przygotowań na uformowanie nowego zespołu. Niektórzy, jak na przykład Raków, budują sobie spokojnie przez trzy lata i po drodze wymieniają najsłabsze ogniwa, a w Mielcu właściwie co pół roku zaczyna się od początku. Teraz szesnastu zawodników odeszło, piętnastu przyszło. Nie jest łatwo w takich okolicznościach być konkurencyjnym w lidze.
W typowaniach przed sezonem zapewne 99 osób na 100 wśród spadkowiczów widziało Stal. Robi to jeszcze na was jakieś wrażenie czy zdążyliście się przyzwyczaić, że niczym Korona Kielce sprzed paru lat ciągle macie coś do udowodnienia?
Po pierwsze – nikomu nic nie musimy udowadniać. Wszyscy wychodzimy na mecz i chcemy zagrać jak najlepiej, a że ktoś typuje tak a nie inaczej? Co nas to obchodzi, to nie ma znaczenia. Dziennikarze czy kibice mają prawo przedstawiać swoje typy, a potem sezon się zaczyna, Stal jedzie na Lecha i wygrywa 2:0. Teraz pojechaliśmy na Raków, który do samego końca musiał drżeć o wynik i gdyby Arsenić w doliczonym czasie nie wybił piłki sprzed linii bramkowej, byłby remis. A wcześniej powinniśmy mieć rzut karny. Różnice między drużynami w Ekstraklasie moim zdaniem jeszcze się zmniejszyły i tu naprawdę każdy z każdym może wygrać. Chyba już nikt nie czuje jakiejkolwiek obawy grając gdziekolwiek, przynajmniej u nas. Czy jedziemy na Raków, czy na Lecha – i tak celem jest zwycięstwo. Kilka lat temu można było poczuć jadąc na teren jakiegoś faworyta, że będzie ciężko. Dziś takich sytuacji nie ma, co pokazuje, że poziom ligi jeszcze bardziej się wyrównał.
Sami siebie zaskoczyliście tak dobrym startem?
Przede wszystkim jesteśmy zadowoleni z tego, w jak krótkim czasie znów staliśmy się dobrą drużyną. W ciągu trzech czy czterech tygodni tworzysz ekipę, która jedzie na stadion mistrza Polski i wygrywa 2:0. To coś niespotykanego. My po prostu wierzymy i robimy swoje. Bardzo chłodno podchodzimy do tego, co nas czeka. Nie możemy sobie pozwolić na kilka porażek z rzędu. Pokazaliśmy, że stać nas na zwycięstwo z każdym w tej lidze.
Podbudować mogło was nie tylko samo pokonanie Lecha, ale przede wszystkim styl, w jakim to zrobiliście. To nie wyglądało tak, że dwa razy weszliście w pole karne gospodarzy i strzeliliście dwa gole.
Trener Majewski też mówił potem, że zasłużyliśmy na wygraną i kontrolowaliśmy przebieg wydarzeń, mimo że czasami graliśmy w niskiej obronie. Lech siłą rzeczy miał większe posiadanie piłki, ale mieliśmy swój plan i w fazie ataku potrafiliśmy zmusić przeciwnika, by to on bronił nisko. Stworzyliśmy sobie dużo sytuacji, mogliśmy strzelić więcej goli. Ten mecz pokazał, że dla każdego możemy być groźni. Z czasem będziemy jeszcze groźniejsi. Raz, że pewnie ktoś jeszcze przyjdzie. Dwa, że wielu z nas dopiero dochodzi do optymalnej formy i szuka pełnego zgrania.
W twoim przypadku, ile to jeszcze potrwa?
Miałem kilka miesięcy bezczynności, ale dziś czuję się już naprawdę dobrze. Teraz trzeba budować pewność siebie, żeby poczuć to wszystko na nowo. Do tego potrzebuję minut na boisku. Nie chcę sobie wyznaczać terminów. Zakładam jednak, że nie chodzi o nie wiadomo ile tygodni. Jak umiesz grać w piłkę, to tego nie zapominasz.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Zmiana właściciela w Warcie. „Zielona ewolucja” Pauliny Sypniewskiej
- Miedź Legnica sięga po piłkarza 13-krotnego mistrza Meksyku
- Raków Częstochowa interesuje się Aleksandarem Prijoviciem
Fot. FotoPyK