Organizatorzy mistrzostw świata w Eugene długo rozpaczali nad brakiem rekordów świata. Aż pojawiła się fenomenalna Sydney McLaughlin i rekord w biegu na 400 metrów przez płotki wręcz zdemolowała. Dziś, w ostatnim dniu mistrzostw, amerykańska publiczność dostała, jakby w nagrodę za cierpliwość, aż dwa najlepsze w historii wyniki. A czym mogli ekscytować się Polacy? Właściwie to niczym – Pia Skrzyszowska, mimo wyrównania życiówki, odpadła w półfinale biegu na 100 metrów przez płotki, a męska sztafeta 4×400 metrów zajęła w swoim finale ostatnie miejsce.
Spis treści
Rekord na płotkach i rekord w tyczce
Sesja wieczorna, ostatnia na tych mistrzostwach, zdecydowanie nas nie rozczarowała. Zresztą trudno by było inaczej, bo była napakowana finałami. Większość z nich oglądaliśmy, owszem, zaciekawieni rywalizacją, ale bez wypieków na twarzach. O nich więc za chwilę. Bo wypada przede wszystkim napisać, że już pierwsza konkurencja tejże sesji zakończyła się… rekordem świata. I wcale nie był to finał. Rekord padł bowiem w pierwszym półfinale biegu na 100 metrów przez płotki.
Czas? 12.12 s. O osiem setnych lepszy od poprzedniego najlepszego w historii rezultatu.
Na 100 metrów przez płotki te osiem setnych to już ogromna rzecz. Ale jeszcze bardziej imponuje to, kto ten rekord pobił. Zrobiła to bowiem Tobi Amusan z Nigerii. Afrykanka w sobotę, w eliminacjach, ustanowiła rekord swojego kontynentu wynikiem… 12.40 s. A już dzień później zeszła z życiówką o niemal trzy dziesiąte sekundy w dół. – Chciałam wyjść na bieżnię i po prostu pobiec. Zrobiłam, co musiałam. Teraz czekam na finał – mówiła po swoim starcie. I my też czekaliśmy na finał, przekonani, że być może zobaczymy coś równie imponującego.
I wiecie co? Zobaczyliśmy. W finale Nigeryjka bowiem swój najlepszy rezultat… jeszcze poprawiła! I do mety dobiegła z wynikiem 12.06 s. Problem jedynie w tym, że wiatr (2.5 m/s w plecy) był zbyt mocny, by uznać ten wynik za oficjalny. Rekordem świata – po przejściu standardowej procedury ratyfikacji – zostanie więc ten z półfinału. Ale wydaje się, że Amusan oraz inne płotkarki powoli będą ostrzyć sobie zęby nawet na złamanie granicy 12 sekund. Bo jedno wypada tu jeszcze dodać – Nigeryjka ani w półfinale, ani w finale nie pobiegła idealnie. Zapas ma więc z pewnością spory.
Podobnie duży był zapas Armanda Duplantisa nad poprzeczką, gdy Szwed po raz kolejny bił rekord świata. Tym razem był to jednak rekord wyjątkowy, bo po raz pierwszy od czasów Serhija Bubki (konkretnie: od lipca 1994 roku, wtedy 6.14 m) absolutny rekord świata ustanowiony został nie w hali, a na stadionie, czyli tam, gdzie tyczkarze muszą brać pod uwagę choćby podmuchy wiatru i skacze się im trudniej. Duplantis zrobił to zresztą z pewnością nie po raz ostatni – bo nawet dziś, w swoim rekordowym skoku na 6.21 m, zapasu nad poprzeczką miał tyle, że śmiało mógłby atakować 6.30 m. A przecież to gość, który z roku na rok staje się wyłącznie lepszy.
https://twitter.com/sport_tvppl/status/1551415695128383488
Trudno zresztą oddać słowami to, jaką przewagę ma nad rywalami. Tam, gdzie inni się zatrzymują – a więc na granicy sześciu metrów – on skacze, jakby to nadal była rozgrzewka. Po tym, jak zapewnił sobie już złoto, bez trudu przeskoczył 6.06 (ustanawiając tym samym nowy rekord mistrzostw), a potem zmienił tyczkę i zaatakował rekord świata. W pierwszej próbie jeszcze nie wszystko poszło dobrze, ale w drugiej pokazał, że nie ma sobie równych. Końca jego dominacji na razie nie tylko nie widać, ale wręcz trudno sobie wyobrazić, że nagle mógłby pojawić się ktoś, kto mu zagrozi. Reszcie pozostała po prostu walka o drugie miejsce.
Armand jest nietykalny.
Nietykalni są też Amerykanie w sztafetach 4×400 metrów – zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet triumfowali właśnie gospodarze, a Sydney McLaughlin pokazała, że szybka jest również bez płotków, znakomicie biegnąc na ostatniej zmianie i zapewniając USA złoto. W dziesięcioboju znakomity drugi dzień zaliczył Kevin Mayer, dzięki czemu zdobył drugi w karierze tytuł mistrza świata. Skok w dal wygrała – zgodnie z przewidywaniami – Malaika Mihambo, zdobywając dla Niemiec ich jedyne złoto w Eugene. W biegu na 5000 metrów mężczyzn fantastycznym finiszem popisał się Jakob Ingebrigtsen, który cały start rozegrał po swojemu i zgarnął złoto, wygrywając z biegaczami z Afryki. A na 800 kobiet znacznie bardziej zażartą walkę niż oczekiwano musiała stoczyć Athing Mu, która ostatecznie odparła jednak ataki Kelly Hodgkinson z Wielkiej Brytanii i dała USA kolejny złoty medal.
A co z Polakami?
Pia z życiówką, sztafeta ostatnia w finale
Cóż, emocji ostatniego dnia wiele nie mieliśmy. Dawid Tomala w chodzie na 35 kilometrów był daleko za podium, ale ostatecznie to specjalnie nie dziwiło – dla niego był to dopiero drugi start w karierze na tym dystansie, a w okresie przygotowawczym miał sporo problemów ze zdrowiem. Z kolei w sesji wieczornej patrzyliśmy jedynie na Pię Skrzyszowską oraz sztafetę 4×400 metrów, ale męską – bo to tej udało się dostać do finału. Ani po naszej płotkarce, ani po czterystumetrowcach medali jednak nie oczekiwaliśmy.
Jak się okazało – słusznie.
Nasza sztafeta w swoim biegu dotarła do mety na ostatnim, dziewiątym miejscu. Jednak sama jej obecność w finale, biorąc pod uwagę mnogość problemów i nienajlepszą formę Kajetana Duszyńskiego oraz Karola Zalewskiego, czyli dwóch liderów, i tak była miłą niespodzianką. W dzisiejszym finale widać było jednak, że nie tylko do najlepszych, ale i do ekip z miejsc 4-7. sporo nam zabrakło. Choć to nie tak, że na miejsce w środku stawki nie mieliśmy szans. O tym, że go nie zajęliśmy zadecydował splot różnych okoliczności.
Przede wszystkim trudów drugiego szybkiego biegu w ciągu dwóch dni nie wytrzymał do końca rozpoczynający sztafetę i jeszcze stosunkowo niedoświadczony Maksymilian Klepacki. Choć przez 300 metrów wydawało się, że do zmiany dobiegnie mniej więcej na piątym miejscu, ostatecznie przekazał pałeczkę Karolowi Zalewskiemu jako jeden z ostatnich. Po wyrównaniu Karol znalazł się więc na dziewiątym miejscu, ale stosunkowo niedaleko za grupą. Tyle że to już sprawiało, że gdy sam oddawał pałeczkę, musiał nadrobić sporo metrów, wybiegając na zewnętrzne tory (a i tak miał świetny międzyczas, 44.49). Niestety, gdy podał pałeczkę Mateuszowi Rzeźniczakowi, temu drogę zagrodził jeden z kończących zmianę rywali. Polak musiał wyhamować, ominąć go i dopiero wtedy ruszyć w pogoń za resztą stawki. A przez to stracił sporo metrów, których nie udało się już nadrobić ani jemu, ani Kajetanowi Duszyńskiemu.
Szybciej swoje występy ostatniego dnia mistrzostw skończyła Pia Skrzyszowska, która nie weszła nawet do finału biegu na 100 metrów przez płotki, ale… paradoksalnie ma więcej powodów do zadowolenia. Zrealizowała bowiem założony przez siebie cel – pobiegła na miarę życiówki. Co prawda nie pobicia, a wyrównania, ale to i tak oznaka tego, że do Eugene przyjechała w znakomitej dyspozycji. A że jej czas – 12.62 s – nie dał awansu do biegu o medale, to pokazuje tylko, jak niesamowite były rywalki (w 2019 taki rezultat wystarczyłby do finału, a w nim dałby 5. miejsce, tak samo na igrzyskach w Tokio).
– Przed swoim biegiem widziałam tylko, że we wcześniejszym padł rekord świata i że ustanowiła go Nigeryjka. Więc wiedziałam, że było szybko. Kompletnie nie spodziewałam się, że ktoś może pobić rekord świata. Próbowałam wyrzucić to z głowy i pobiec jak najlepiej. Myślałam, że taki wynik, jak mój, może dać awans do finału, ale rywalki pobiegły jeszcze lepiej. Wielkie imprezy mnie motywują, chciałam tu pobić życiówkę, udało się ją wyrównać. Teraz celem są mistrzostwa Europy w Monachium, tam chcę walczyć o medale i złamać wreszcie granicę 12.60 s – mówiła Pia na antenie TVP Sport.
Walka o medale – nawet złoto – jest w jej wykonaniu w Niemczech zresztą jak najbardziej realna. Z Europejek na listach światowych lepszy wynik ma tylko Cindy Sember, która dziś pobiegła 12.50 s.
Mistrzostwa Amerykanów, Europa w odwrocie
Mistrzostwa świata w Eugene zdominowały – tak, jak to miało mieć miejsce – Stany Zjednoczone. Amerykanie w pierwszych MŚ, które zorganizowali na swojej ziemi, kompletnie odsadzili konkurencję, zdobywając 33 medale. Co, oczywiście, nie jest żadnym zaskoczeniem. Ba, kilka, zdawałoby się pewnych, krążków reprezentanci gospodarzy po drodze stracili – choćby złoto sztafety 4×100 metrów mężczyzn, gdzie zaskoczyli ich Kanadyjczycy z fenomenalnym Andre De Grasse na finiszu. Dla ogólnej klasyfikacji ma to jednak co najwyżej takie znaczenie, że nie pobili przez to swojego najlepszego wyniku w historii, ustanowionego trzy lata temu. Wtedy, w Dosze, mistrzostwa skończyli z bilansem 14 złotych, 11 srebrnych i 4 brązowych medali.
W Eugene byli tego wyniku bardzo blisko. Ostatecznie zgarnęli 13 złotych, 9 srebrnych i 11 brązowych. Chociaż najważniejsze są złote medale (i dlatego wynik z 2019 jest uznawany za lepszy), to zdobywając 33 krążki, Amerykani w Eugene wyśrubowali rekord liczby medali zdobytych przez jeden kraj na mistrzostwach świata.
Za ich plecami uplasowały się inne potęgi, ale wyspecjalizowane w konkretnych konkurencjach. Po 10 medali zgarnęły więc Etiopia (4-4-2), Jamajka (2-7-1) i Kenia (2-5-3). Afrykańskie nacje tradycyjnie najmocniejsze są w biegach długodystansowych, a Jamajka popisała się szczególnie w sprintach kobiet (jej złota pochodzą z biegów na 100 i 200 metrów, w tym pierwszym podium było w całości jamajskie) oraz sztafetach. Za plecami tej “biegowej” trójki w klasyfikacji medalowej znalazły się Chiny (2-1-3), Australia (2-0-1) i Peru (2-0-0, oba złota autorstwa Kimberly Garcia Leon, która wygrała chód na 20 i 35 kilometrów).
Tu trzeba zadać sobie ważne pytanie: gdzie podziała się Europa? Bo owszem, Wielka Brytania potrafiła zgarnąć sześć medali, ale tylko jedno złoto. I w klasyfikacji medalowej skończyła nawet za… Polską! To nasza reprezentacja była bowiem najlepsza ze wszystkich ze Starego Kontynentu. I to mimo tego, że – w porównaniu do wyniku z poprzednich kilku mistrzostw, a już w ogóle igrzysk w Tokio, gdzie zdobyliśmy dziewięć medali, w tym cztery złota – poradziliśmy sobie stosunkowo słabo, przeżywając po drodze kilka rozczarowań. Największym był oczywiście brak awansu do finału sztafety 4×400 metrów kobiet. Ale złoto Pawła Fajdka i trzy srebra – jedno Wojciecha Nowickiego oraz dwa Katarzyny Zdziebło – wystarczyły, by móc się mianować europejską potęgą.
https://twitter.com/t_wieczorek/status/1551404681171189764
Inna sprawa, że to nie tyle świadczy dobrze o naszej lekkiej atletyce (choć to w dalszym ciągu wynik przyzwoity), co źle o innych europejskich reprezentacjach. Powiedzmy sobie bowiem wprost: nasza postawa na tych mistrzostwach wybitna nie była. A i tak wystarczyła na ósme miejsce w klasyfikacji medalowej, najlepsze z europejskich reprezentacji. W nieco bardziej miarodajnej klasyfikacji punktowej – biorącej pod uwagę finały i miejsca w nich – Polacy też zajęli ósmą lokatę (i drugą w Europie, lepsza była Wielka Brytania), ale 49 punktów i obecność w ledwie 9 finałach to nasz najsłabszy wynik od MŚ 2011, gdy zdobyliśmy 46 oczek (w 11 finałach).
Innymi słowy: z pewnością mogło być lepiej, ale… właściwie spisaliśmy się na miarę oczekiwań. Przed mistrzostwami zakładano cztery medale. Choć dwa miały nam w tych założeniach dać sztafety – mieszana i kobiet – 4×400 metrów, a ani jednej, ani drugiej się to ostatecznie nie udało (straty te nadrobiła Zdziebło).
Oby więc w Monachium, na mistrzostwach Europy, udało się te niepowodzenia choć trochę sobie powetować. A do tego dołożyć choćby medale Pii Skrzyszowskiej czy Adrianny Sułek, która zachwyciła nas występami w siedmioboju i skończyła tuż za podium. I wtedy może być naprawdę dobrze.
Fot. Newspix