Real Madryt wygrał Ligę Mistrzów, ale nie da się ukryć, że ten triumf ligi hiszpańskiej nad ligą angielską jest tylko na otarcie łez. Premier League pod względem finansowym odjeżdża w błyskawicznym tempie. Aż przykro się na to patrzy i nie widać światełka w tunelu. To niestety odbija się na transferach hiszpańskich drużyn, które muszę liczyć każde euro.
Nie trzeba się szczególnie zagłębiać w szczegóły, by dostrzec, że coś jest nie tak. Spójrzmy tylko na najlepszą czwórkę poprzedniego sezonu LaLiga. Real Madryt wykazał się dużą inicjatywą na rynku transferowym i trzeba klub ze stolicy pochwalić, ale reszta? Niski pressing. Nie wygląda to zbyt ciekawie. Sprawy zaszły już tak daleko, że Mundo Deportivo pokusiło się o clickbaita, w którym wrzuciło stare zdjęcie Lautaro Martineza. Na fotografii widać Argentyńczyka, który podpisywał kontrakt z Atletico Madryt w 2018 roku, ale do zawarcia umowy ostatecznie nie doszło.
Przygnębiająca perspektywa
Real Madryt wyrósł na hiszpańskiego króla polowania. Transfery Tchouameniego i Rudigera robią wrażenie. Pozostałe hiszpańskie kluby, które zagrają w Lidze Mistrzów, skupiają się na outlecie, secondhandzie, ślepej wierze, że coś się nagle wydarzy i zmieni realia, w których muszą obcować. Taktyka zarządzania poprzez trzymanie kciuków nie jest najlepszą metodą, ale kilka ekip na niej bazuje. Musicie przyznać, że nie wygląda to ciekawie i sytuacja przypomina gotowanie żaby. Stopniowo obniżane są standardy i wszyscy się do nich przyzwyczajają.
Wiele osób podnosi, że jest to wina wyłącznie przepisów. I ok, można część odpowiedzialności za kiepską sytuację zrzucić na karb zasad, ale kluby same sobie winne. Władze ligi mają sobie wiele do zarzucenia w kwestii promocji rozgrywek i w konsekwencji dość niskich stawek za prawa telewizyjne względem Wyspiarzy. Jednak to tylko jedna ze składowych – choć ważna.
Kto śledzi nieco dłużej LaLigę, ten wie, że na przełomie wieków hiszpańskie kluby żyły ponad stan i mocno przeginały. Później nie było lepiej. Wydawały zdecydowanie więcej niż miały, co doprowadziło do kilku głośnych upadków i… zmian w regulacjach (rygorystyczna wersja FFP), które wprowadzono, by wyrównać szanse, ale i zapobiec kolejnym bankructwom.
Nietrudno więc dojść do wniosku, że hiszpańskie drużyny same zapędziły się w kozi róg. Czy się komuś podobają zasady, czy nie, to niestety obowiązują i należy się do nich stosować.
Wprowadzenie regulacji miało uzdrowić hiszpański futbol, ale zmiany zadziałały jak farmakologia — w jednej kwestii pomaga, ale w innej szkodzi.
Cały czas następują w tej kwestii korekty i przepychanie liny. Wcześniej kluby mogły np. wydać na transfery tylko 1 euro z każdych zaoszczędzonych 4 euro. Później do końca stycznia pozwalano klubom na wydanie 50% uzyskanych oszczędności, jeśli pozyskane środki pochodziły ze sprzedaży zawodnika, którego koszt utrzymania przekraczał 5% limitu płacowego. Jednak już tę zasadę zniesiono i do końca letniego okienka transferowego kluby będą mogły korzystać w tym względzie z zasady 1:3. Natomiast od września ponownie będzie obowiązywała zasada 1:4.
Może męczyć już sam fakt, że nawet kibice wyliczają, że klub A, może w dużym uproszczeniu wydać 1/3 swoich zysków. Dużo kalkulacji, a zarazem odarcie z romantycznej warstwy. Brzmi jak rozmowa księgowych, a nie sympatyków futbolu, którzy oddychają piłką. I stąd na porządku dziennym pojawiają się dyskusje typu: – Jak sprzedamy B i C, to może wystarczy na przedłużenie umowy z D i kupienie E. Wyższa kombinatoryka i poniekąd duszenie potencjału, ale są to środki prewencyjne, które nie wzięły się z powietrza.
Ale ok, cytując holenderskiego marudę: – Jest jak jest. Zasady to jedno, ale drugie postawa wobec nich. Niektóre kluby same strzeliły sobie w kolano i sprowadziły się na drogę nieszczęść. Barcelona za sprawą wieloletnich działań Bartomeu (już teraz pojawiają się też negatywne komentarze względem bajeranta Laporty). Atletico i Sevilla głównie dzięki ostatnim miesiącom.
Temat Barcelony jest już doskonale znany i powielokroć przetwarzany, więc darujemy sobie kolejne nawiązywanie do tematu Dumy Katalonii, ale nieporadność Atletico i Sevilli może być wielu obca. W takim razie zaczynamy.
Potęga naiwności
Atletico chyba zaczęło wzorować się na FC Barcelonie, bo sytuacja transferowa tego klubu jest bardzo podobna do zespołu z Camp Nou. Muszą liczyć na odejścia, by móc kogoś zakontraktować. Ślepo wierzyli, że pod koniec poprzedniego sezonu zainkasują około 70 milionów euro — mniej więcej po 35 za Moratę i Saula. Obaj panowie byli wypożyczeni do innych drużyn z opcjami pierwokupu, ale sprawy się skomplikowały.
Saul kompletnie nie odnalazł się na Stamford Bridge i kumaci szybko zdali sobie sprawę, że The Blues go nie wykupią. Nieco inaczej wygląda sprawa z Moratą. Massimiliano Allegri ma w Juventusie pomysł na tego gracza, ale Juventus chciał mocno zbić cenę. Na to nie było zgody Atletico, więc cierpią na tym wszyscy: piłkarz, Atletico i Juventus. Niby prowadzone są dalsze negocjacje, ale w żółwim tempie.
Teraz Rojiblancos mają związane ręce w kwestii transferów do klubu. I nie jest to aż tak duży problem, bo na dobrą sprawę i tak w pierwszej kolejności należałoby posprzątać bałagan, który tam jest. Simeone ma wielu piłkarzy do dyspozycji, ale nie za bardzo miał pomysł, co z nimi zrobić. Może kubeł zimnej wody pobudzi w nim kreatywność i klub z Estadio Wanda Metropolitano nawiąże formą do rozgrywek 20/21?
Enrique Cerezo w rozmowie z dziennikarzami AS-a podkreślił, że muszą sprzedać piłkarzy za minimum 40 milionów euro przed końcem czerwca. Wiele wskazuje na to, że odejdzie Thomas Lemar, któremu w przyszłym roku kończy się kontrakt. W zamian miałby przyjść Carlos Soler. Jednak na ten moment oferty za Lemara nie są satysfakcjonujące, wiec ten ruch jest zablokowany. A liczy się też czas, bo Solerem interesują się też inne kluby.
Dopytano Cerezo również o to czego brakuje do oficjalnego ogłoszenia transferu Axela Witsela i odpowiedział:
– Praktycznie niczego nie brakuje, ale już wiesz, że sprawy toczą się powoli. Będziemy musieli poczekać kilka dni lub kilka tygodni i wyobrażam sobie, że się uda.
Omylny Monchi, omylna Sevilla
W Sevilli jest nieco inaczej. Monchi i spółka przejechali się na swojej nieomylności. Drużyna ze stolicy Andaluzji w poprzednim sezonie zawiodła. Kadra zespołu była źle skonstruowana, a gdy doszły urazy i niektórzy nie potrafili wejść na odpowiednie obroty, to pojawiły się kłopoty.
Planem minimum było wyjście z fazy grupowej Ligi Mistrzów, ale piłkarze Julena Lopeteguiego nie podołali. To mocno uderzyło w finanse, ale zmieniono cel i ustalono, że trzeba wygrać Ligę Europy. I znów niepowodzenie, bo Los Nervionenses polegli już w ⅛ finału. Po drodze uciekła też perspektywa zdobycia mistrzostwa i pucharu kraju.
DLACZEGO SEVILLA NIE SPROSTAŁA TRUDOM SEZONU
Starano się zamiatać sprawę pod dywan, ale atmosfera była gęsta, bo od strony sportowej brakowało fajerwerków, a finansowo Sevilla zaczęła się chwiać. Jeszcze w czerwcu musiała sprzedać Diego Carlosa, by ratować sytuację, ale wizerunkowo był to strzał w kolano dla całej ligi. Po Brazylijczyka sięgnęła bowiem czternasta drużyna Premier League. Nie mamy nic przeciwko Aston Villi, szanujemy pracę Stevena Gerrarda, ale angielska drużyna wymierzyła wizerunkowy policzek w stronę hiszpańskiej piłki i co gorsza, realnie transakcja ta oznaczała kroplówkę dla Sevilli. Czyli niestety, musiało do niej dojść ze względu na błędy przeszłości.
Wyobraźcie sobie, że sytuacja zadziałałaby w drugą stronę. Espanyol (czternasty zespół poprzedniego sezonu) kupuje kogoś ważnego z Tottenhamu (czwarta drużyna Premier League), by ratować finanse londyńskiego klubu. Brzmi kompromitująco.
I co ciekawe, sytuacja sportowa Sevilli może się tylko pogorszyć. W najbliższym czasie klub ma opuścić drugi stoper — Jules Kounde. W takim razie Sevilla zostanie na tej pozycji tylko z Karimem Rekikiem, który często grywał z konieczności na lewej obronie. Nie wygląda to dobrze, bo nawet jeśli ktoś przyjdzie, to nie wiadomo, ile potrwa aklimatyzacja.
Sami widzicie, że jest dość smutno. To w dużej mierze przez kiepskie transfery i wiarę, że sprzedaż Kounde załatwi sprawę, a ta opóźnia się już o kilkanaście miesięcy. Teraz każdy wie, że Sevilla ma wciąż na swój sposób nóż na gardle i można liczyć na rabat za Francuza.
Z drugiej strony, w hiszpańskiej prasie pojawiają się szumne zapowiedzi, że Sevilla nawiąże do letniego okienka z 2019 roku, w którym przebudowano zespół i ostatecznie wygrał Ligę Europy. Trzeba na to patrzeć z dużym dystansem. Nie bez powodu pojawiają się różne plotki o możliwych odejściach piłkarzy, którzy mieli być na lata — jak Montiel (pytają o niego kluby z Brazylii). Coś tu się po prostu nie klei.
Monchi bardzo wierzy w swoją pracę, wielokrotnie udowodnił, że potrafi zdziałać cuda dzięki swoim programom. Ale nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Nie ma w futbolu gwarancji, a żartobliwie można powiedzieć, że kiedyś jego słynne bazy wypluły Luuka de Jonga, co nie najlepiej o nich świadczy (choć miał kilka zasług).
***
Na koniec drobna lista najdroższych letnich transferów przed startem sezonu 2022/23:
- A. Tchouameni – 80 mln (Real Madryt),
- M. Ali Cho – 12 mln (RSSS)
- W. Jose – 10 mln (wykupiony przez Real Betis)
- Lino – 6,5 mln (Atletico)
- L. Henrique – 5 mln (Real Betis)
Widzieliśmy bardziej optymistyczne listy, ale takie są te realia. Liczymy, że jeszcze sytuacja się rozkręci. Pod koniec okienka spodziewajcie się tekstu z podsumowaniem transferów do ligi hiszpańskiej i wewnątrz jej. Gdyby taki teraz powstał, to byłby dość krótki.
WIĘCEJ O LIDZE HISZPAŃSKIEJ:
- Poznajcie lepiej fenomen hiszpańskiego radia
- Do trzech razy sztuka. Girona wraca na salony
- Pacheta z coraz większymi sukcesami w Hiszpanii. „Był priorytetem dla Ronaldo w Valladolid”
- Jak FC Andorra zmienia się za sprawą Gerarda Pique?
- Andaluzyjska wersja demo Manchesteru City
Fot. Newspix.pl