Luka Jović i Krzysztof Piątek byli swego czasu najgorętszymi nazwiskami na rynku transferowym i jednymi z najciekawszy opcji do wzmocnienia ataku. Od tego momentu minęły mniej więcej trzy lata i dużo się zmieniło. Zamiast wielkich karier, pojawiły się strome schody. Trochę kontuzji, słabszych okresów i niewykorzystanych szans. Obaj panowie nie mogą czuć się spełnieni i paradoks polega na tym, że Jović ma zastąpić Polaka w Fiorentinie. Musicie przyznać, że futbol generuje ciekawe plot-twisty.
Serb jest magnesem na kłopoty i sprowadzanie nieszczęść. Gdyby go, chociaż broniło boisko, to zapewne byłby inaczej postrzegany. Zapewne zamknięto by lewe oko i przymknięto prawe, a tak? Nie sposób. Zadbał tylko o to, by stare porzekadło, że Serbom w Realu Madryt jest zawsze pod górkę, wróciło do łask. Problem polega na tym, że to sam Luka Jović usypał sobie wzniesienia i nie za bardzo wiedział, jak się na nie wdrapać.
Podsumowanie losów Luki Jovicia w Realu Madryt
Uroki gry w ataku
Dobra strzelba jest zawsze towarem deficytowym. Nie tylko taka ze ścisłego światowego topu, ale i ze średniej półki. Nie trzeba szczególnie znać się na piłce, by wiedzieć, że brak dobrego napastnika kosztuje często odpadnięcie z walki o mistrzostwo kraju, utrzymanie w lidze lub cokolwiek, co ważne jest dla danego klubu w określonym czasie. Do tego doliczmy frustrację kibiców, którzy wrzucają słynnego mema z napisem „Gdzie som transfery?”.
Z tego też względu nikogo nie powinno dziwić, że taki Jović swego czasu znalazł się na liście transferowej Realu Madryt. I koniec końców go sprowadzili, choć już w tej kwestii można mieć pewne obiekcje. Samo zainteresowanie tym piłkarzem nie było niczym złym, ale już w momencie podpisania umowy, mogła zaświecić się lampka. Ktoś kiedyś powiedział, że historia jest filozofią, która uczy przez przykłady. A przeszłość Jovicia miała swoje znaki ostrzegawcze.
Już jego okres w Benfice dawał wiele do myślenia. Jako młodzieniec nie dojeżdżał mentalnie w dużym portugalskim klubie, ale ok, wielu potraktowało to jako uroki młodości. Dojrzeje, zrozumie i wyciągnie wnioski – tak część obserwatorów podchodziła do wątku lizbońskiego w karierze Jovicia. Ten uznał, że spalonego mostu już nie odbuduje i zaczął budowę nowego na niemieckiej ziemi. I trzeba przyznać – przeprowadzka do Frankfurtu tchnęła w niego nowe życie. W Eintrachcie wymagania były nieco niższe, co było mu na rękę. Cieszył się dużym zaufaniem trenera i szybko zaczął je spłacać.
Już pierwszy sezon dla Die Adler miał niezły (22 mecze, 8 goli w Bundeslidze). Drugi był lepszy i rozbudził nadzieje. W samej lidze niemieckiej zdobył 17 bramek. Dołożył też 10 trafień w Lidze Europy, gdzie on i koledzy zaszli aż do półfinału. Zwłaszcza wynik w europejskich pucharach robił wrażenie. W Bundeslidze, co prawda miał 17 goli, ale 5 zdobył w jednym meczu, więc należało delikatnie ostudzić entuzjazm, bo jedno spotkanie dużo zmieniło.
W reprezentacji Serbii zbierał dopiero pierwsze szlify. Zdążył zasmakować atmosfery mundialu, ale głównie z pozycji siedzącej. Odegrał symboliczną rolę, wszedł na minutę w ostatnim meczu z Brazylią. W kolejnych miesiącach jego rola rosła, ale wciąż nie był pierwszoplanową postacią.
Mimo wszystko to wszystko wystarczyło, by Real Madryt położył na stół 60 baniek i uwierzył, że ściągnął godnego zmiennika, a być może i następcę Karima Benzemy. Podstawy ku temu były, ale dość chwiejne, ale Los Blancos wzięli chłopaka, który dopiero za kilka miesięcy obchodził 22 urodziny i można było oczekiwać, że się rozwinie w wielu aspektach.
Za wysokie progi
Po optymistycznych projekcjach i planach na przyszłość nadszedł czas na weryfikację, a ta była brutalna. Jović nie dojechał poziomem. Wiele osób, które przywoływały jego lizbońskie niepowodzenia, mogło krzyknąć: – A nie mówiłem?! Jednak nie było najmniejszego sensu go skreślać i raczej tego nie robiono, choć Zidane szybko się na nim poznał.
Długo wierzono, że trzeba dać Serbowi czas i teoria o keczupie stworzona przez profesora pola karnego, Ruuda van Nistelrooya sprawdzi się u Jovicia. Nic bardziej mylnego. Tak pustego opakowania po keczupie w stolicy Hiszpanii dawno nie widziano. Nawet na ściankach niewiele pozostało.
Nadal był broniony i podkreślano, że trzeba dać mu czas, że to dobry chłopak, że się dostosuje. Ale wszystko w granicach rozsądku. Nikt od razu od niego nie wymagał dwudziestu goli w sezonie, ale stania się dobrą alternatywą dla Karima Benzemy na wypadek, gdyby chciał odpocząć, podczas spotkań Królewskich z drużynami drugiej części stawki. Jednak nawet tego nie był w stanie zagwarantować.
Jović zazwyczaj marnował swoje szanse. Był w tym konsekwentny i z tego względu znajdował się w ogniu krytyki. Sęk w tym, że już nawet nie chodziło o gole, ale postawę na boisku, sposób poruszania się i brak podjęcie walki. Często wyglądał jak człowiek z innego świata. Trochę tak jakby wygrał licytację, której zwycięzca mógł raz sobie zagrać u boku topowych piłkarzy. A we Frankfurcie tak dobrze się zapowiadał…
W pewnym momencie Serb narzekał, że w Madrycie znalazł się pod olbrzymią presją, która go paraliżowała. Ok, można w ten sposób pewne kwestie tłumaczyć, ale transfer do takiego klubu, to nie tylko przywileje w postaci wzrostu prestiżu, liczby obserwujących w mediach społecznościowych i zastrzyk dla konta bankowego. To też odpowiedzialność za swoje decyzje i obowiązek dźwigania presji.
Bywały mecze, w których nie wyglądał źle. Miewał te słynne przebłyski, ale to mało na trzy lata! Zamiast z golami i przebłyskami geniuszu będzie się raczej kojarzył z niewypałem transferowym, kontuzjami i szukaniem kłopotów. Gdyby częściej przybenzemił, jak w starciu z Realem Sociedad w minionym sezonie, to by jego notowania były zdecydowanie wyższe.
Magnes na problemy
Zawodził nie tylko na boisku. Luka Jović pokazał nawet jak przegrać kwarantannę. Dobrze wiemy, jak wyglądały pierwsze tygodnie pandemii. Większość sportowców zdecydowała się na pomoc lokalnym społecznościom, wsparciu organizacji zapewniających środki sanitarne, ale Jović to indywidualista. Kolorowy ptak, który wie lepiej. Według różnych wersji złamał zasady kwarantanny w Serbii i musiał tłumaczyć się serbskiej prokuraturze i wybuchł skandal. Wybrał najgorszy moment na wzbudzenie kontrowersji. Futbol na moment został zepchnięty na drugi plan, w niewielu krajach rozgrywano mecze, więc wychodzenie w tak głupi sposób przed szereg było wkładaniem widelca do gniazdka w nadziei, że prąd właśnie odsypia.
Później Jović nabawił się kontuzji podczas treningów w domu, którą najpierw zbagatelizowano, choć na tym poziomie to duży błąd. W opiniach na temat tego gracza dominował cynizm, natomiast jego środowisko uderzało w patetyczne tony.
– Luka był przygnębiony, poczuł nawet strach… Nie tylko z powodu kontuzji, ale także faktu, że żaden Serb nie miał nigdy szczęścia w Realu Madryt – przekazał Milan Jović, ojciec Luki.
Na początku 2021 Luka trafił na wypożyczenie tam, skąd przyszedł. Początek miał świetny. Pierwszy mecz i od razu dwa gole po wejściu z ławki. W trzecim spotkaniu dołożył kolejne trafienie. Po 76 minutach po powrocie miał już trzy gole, ale potem się zaciął. W całej rundzie strzelił tylko cztery gole. Był głównie zmiennikiem, w miejscu, gdzie już ułożyli sobie życie po jego odejściu. Dlatego też nie wrócił do Frankfurtu na stałe i ponownie spróbował podjąć walkę o rozegranie pakietu minut w Madrycie. Nie podołał.
W ten sposób wrócił na królewski dwór i nadal jest w tym samym martwym punkcie. Jeśli ktoś chce w przyszłości zasiadać na królewskim tronie, nie powinien brać ze sobą ogrodowego krzesła, a tak właśnie wyglądał Jović przez ostatnie trzy lata. Łącznie dla Realu, przez prawie trzy lata, rozegrał 51 spotkań, strzelił 3 gole i zaliczył 5 asyst. Już pal licho w te przepalone pieniądze, które można wypominać, ale szkoda po prostu straconego czasu i szans. Ten związek szybko przeszedł w status „to skomplikowane”, odbyła się już jedna separacja, ale to niewiele zmienia.
Pod koniec roku skończy 25 lat, czyli wciąż nie jest dziadkiem, ale w dorobku ma tylko jeden bardzo udany sezon, jeden obiecujący i nie najgorszą rundę. Trochę mało, bo w kontekście serii dobrych meczów trzeba się cofać do dość odległych – jak na piłkę – czasów.
Nowy kierunek?
Cała sprawa rozbija się też o kasę. Wart ok. pięć milionów euro rocznie kontrakt Serba jest ważny do 2025 roku i podobno piłkarz nie ma zamiaru z niego rezygnować – nawet kosztem gry. Według relacji bałkańskich mediów rzekomo miał dać to do zrozumienia władzom klubu. Uzupełniono doniesienia wzmianką, że jedyną opcją, którą rozważa Jović, ma być wypożyczenie. Podobno jest bliski przenosin do Włoch.
Jeśli faktycznie dojdzie do transferu Jovicia do Fiorentiny (wypożyczenia), to będzie być może jedna z ostatnich poważnych szans dla tego gracza. Zadanie wbicia się do składu tej drużyny nie powinno być trudne. Zimą odszedł Dusan Vlahović, latem Krzysztof Piątek (który trafił zimą na wypożyczenie) i w zasadzie jedynym konkurentem Serba byłby Arthur Cabral, który wiosną spisywał się kiepsko. 16 spotkań, 2 gole i 2 asysty. Szału nie ma, a Brazylijczyk ma swoje ograniczenia.
Gdyby wrócił Jović z sezonu 18/19, mógłby go wciągnąć nosem. Jest po prostu lepszym piłkarzem, bardziej wszechstronnym, ale pokryła go rdza, którą musi czym prędzej usunąć, ale czy da radę? Według hiszpańskich mediów ma mieć nawet zagwarantowany pewny i podpisanie umowy ma nastąpić w ciągu kilku następnych dni, ale w przypadku Jovicia wszystko jest możliwe. Mimo to dobrze byłoby go odzyskać dla europejskiej piłki. Grać potrafił.
WIĘCEJ O LIDZE HISZPAŃSKIEJ:
- Zaprogramowany na sukces. Aurelien Tchouameni
- „Dziadzia” wpadł na chwilę i napisał upragniony epilog
- Gavi, filar reprezentacji i lepszy piłkarz niż w klubie
- Najsłabszy z ulubieńców Luisa Enrique
- Pacheta z coraz większymi sukcesami w Hiszpanii. „Był priorytetem dla Ronaldo w Valladolid”
- Antonio Rudiger i jego droga do Realu Madryt
- Jak FC Andorra zmienia się za sprawą Gerarda Pique?
- Andaluzyjska wersja demo Manchesteru City
Fot. Newspix