Zarówno jedni, jak i drudzy chcą udowodnić, że są najwięksi. Boston Celtics – w historii NBA, bo mają szansę zdobyć rekordowy, osiemnasty tytuł. Golden State Warriors – w ostatnich latach, bo po dwóch gorszych sezonach wrócili do elity i po raz kolejny zagrają w finałach. Przed nami mecze o mistrzostwo najlepszej ligi świata.
Celtics mogą odzyskać samodzielne prowadzenie w historycznych tabelach, po tym, jak Lakers zrównali się z nimi w 2020 roku w liczbie tytułów. Warriors na dobrą sprawę też są w stanie pochwalić się niezłymi liczbami – bo brakuje im jednego „pierścienia”, aby odstawić Chicago Bulls i znaleźć się za plecami wyłącznie ekip z Bostonu oraz Los Angeles.
To jednak tylko statystyki, o których myśleć będziemy przede wszystkim, kiedy finały NBA dobiegną końca. Teraz skupmy się na tym, co świeże i interesujące. Oto sześć – według nas – najciekawszych wątków nadchodzącej decydującej serii w NBA.
Spis treści
Kariera Curry’ego wciąż bez wisienki na torcie
Nikt się nie prawa kłócić z tym, że Stephen Curry to najlepszy strzelec w historii NBA. Nikt nie wątpi również, że swoim stylem gry zrewolucjonizował koszykówkę. Mało kto nie uważa, że w szczycie formy był albo najlepszym zawodnikiem na świecie, albo drugim najlepszym, po LeBronie Jamesie. Jest jednak rzecz, bez której nie wypada mu zakończyć kariery.
Golden State Warriors trzykrotnie zostawali w poprzedniej dekadzie mistrzami NBA, ale ani razu statuetką dla najlepszego zawodnika finałów nie został nagrodzony właśnie Curry. W 2017 i 2018 roku wybijał się przed niego Kevin Durant. A w 2015 roku – według niektórych niezasłużenie – indywidualnie wyróżniono Andre Iguodalę.
Koniec końców fakty są proste – Curry MVP najważniejszej serii w NBA nie był nigdy. W ubiegłym tygodniu otrzymał co prawda „nagrodę drugiej kategorii” – nowopowstałą statuetką im. Magica Johnsona – za bycie najlepszym graczem finałów konferencji. Ale to oczywiście nie to samo – szczególnie że LeBron James, gdyby podobne trofea istniały w latach 2009-2020, otrzymałby je z dziesięć razy.
Stephen Curry liczy zatem na wisienkę na torcie, która umocni go we wszelkich historycznych rankingach oraz tabelach i sprawi, że jego kariera będzie naprawdę kompletna. Zobaczymy, jakie plany, co do tego, będą mieli Boston Celtics.
– To coś wyjątkowego bronić Stepha na tak wielkiej scenie. Po raz pierwszy zagram w finałach i już przeciwko jednemu z największych, który uczestniczył w nich niejednokrotnie. Podchodzę do tego wyzwania jak do każdego innego, ale będę musiał być jeszcze bardziej skupiony – mówił Marcus Smart, rozgrywający Celtics, dla „Yahoo”.
Wychowaj swojego koszykarza!
Trzech najlepszych strzelców Warriors w tegorocznych playoffach to zawodnicy, którzy w tym klubie grają od początku swojej kariery (Curry, Klay Thompson, Jordan Poole). To samo możemy powiedzieć o Celtics – bo Jayson Tatum (na zdjęciu głównym), Jaylen Brown oraz Marcus Smart również nie reprezentowali nigdy barw innej ekipy w NBA niż tej z Bostonu.
To pierwszy przypadek w historii najlepszej ligi świata, kiedy w finałach spotkają się drużyny aż tak oparte o „wychowanków”. Co prawda Warriors i Celtics przeprowadzili w ostatnich latach kilka istotnych transferów – inaczej być nie mogło. Ale wciąż są klubami, z którymi łatwo – szczególnie z perspektywy miejscowych kibiców – się identyfikować.
O ile Curry oraz Thompson to od lat złote dzieci Warriors, absolutni ulubieńcy fanów (a Poole na takiego wyrasta), tak wokół zawodników Celtics było jednak w przeszłości sporo wątpliwości.
Ba, jeszcze na początku tego sezonu, który Celtics zaczęli kiepsko (po 35 meczach mieli 19 porażek), popularności nabierała teza, że Tatum oraz Brown nie potrafią dzielić się piłką i ze sobą współpracować.
Mówimy o kolejno 24-latku oraz 25-latku, którzy w tym sezonie znajdowali się w czołówce najlepszych strzelców w lidze (26.9 i 23.6 punktów na mecz). Na papierze wszystko wyglądało w porządku – ale Celtics nie wygrywali. I według niektórych ten stan rzeczy miał się utrzymać. Tak się jednak nie stało, co ostatnio wywlókł Tatum.
– Powiedzieli, że nie możemy grać razem – krzyknął po ostatnim meczu przeciwko Miami Heat. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mu do głowy, kiedy padał w ramiona swojego kolegi po wywalczeniu awansu do finałów.
Celtics mogą zatem być dumni z tego, co udało im się stworzyć. I mogą też powiedzieć, że niejako poszli śladami… Warriors. Bo ci pokazali już wcześniej, że cierpliwość oraz stawianie na zawodników pozyskanych w drafcie może się opłacić.
Misja „Jackie Moon” prawie kompletna
Wygrywasz zbyt długo – tracisz sympatię kibiców. To realia wielkiego sportu, w którym każda drużyna czy zawodnik będący na szczycie wiele lat dorabiają się sporego grona krytyków. W ten właśnie sposób Golden State Warriors w ubiegłej dekadzie przeszli drogę od młodego zespołu, który się po prostu świetnie oglądało, do znienawidzonych przez wielu dominatorów, mistrzów NBA w 2015, 2017 oraz 2018 roku.
Ta reguła nie obejmowała jednak jednego z kluczowych zawodników Warriors, czyli Klaya Thompsona. Bo to człowiek, którego naprawdę trudno nie lubić.
Amerykanin ma specyficzny styl bycia oraz zainteresowania – szczególnie jak na zarabiającego miliony koszykarza. Czas najchętniej spędza na… łódce, którą nazywa „Nordyckim Nożem”. Przepada też za grą w szachy, których uczył się od samego Magnusa Carlsena. I nikogo nie ceni bardziej niż swojego najwierniejszego kompana, czyli psa, którego nazwał „Rocco”.
To pozaboiskowe ciekawostki, ale Thompson jest również jednym z najlepszych strzelców w historii NBA. – Człowieku, ten rzut wygląda inaczej na żywo. Oglądasz te powtórzenia, dokładnie ten sam rzut za każdym razem. Siedziałem przez dwadzieścia minut i piłka nie dotykała zbyt często obręczy, mogę was o tym zapewnić – mówił o nim Moses Moody, młody zawodnik Warriors.
No i tu dochodzimy do kluczowej kwestii: rzutu Thompsona przez długi czas na parkietach NBA podziwiać nie mogliśmy. W 2019 roku – podczas finałów NBA przeciwko Toronto Raptors – Amerykanin zerwał więzadła w kolanie. A rok później, kiedy miał wracać do gry, zerwał w trakcie treningu ścięgno Achillesa. Ostatecznie poza rywalizacją pozostawał przez dwa i pół roku.
W połowie sezonu 2021/2022 wreszcie założył koszulkę Warriors. Przybrał również „stylówkę” inspirowaną Jackiem Moonem (granym przez Willa Ferrela) z filmu „Semi-Pro”. To znaczy zapuścił małe afro, które przyozdobił opaską. I choć poziom jego gry w trakcie sezonu regularnego był różny, zdobywał ponad 20 punktów na mecz.
Na dobrą sprawę – Warriors ostatni raz grali w finałach NBA, kiedy Klay był aktywną częścią ich składu. Potem mieli paroletni kryzys. Ale kiedy znowu zaczęli korzystać z jego usług, błyskawicznie zameldowali się w rywalizacji o najwyższą stawkę. To pokazuje, ile ten koszykarz dla nich znaczy.
– To wszystko w każdej chwili może zostać ci odebrane. Wystarczy jedno potknięcie, jedno złe lądowanie. Obecnie staram się po prostu znajdować radość w każdym ćwiczeniu, w każdym zagraniu – mówił Thompson na konferencji prasowej przed finałami.
Roszada, która popłaciła
Jeszcze kilka lat temu Brad Stevens był uważany nie tylko za jednego z najlepszych trenerów w NBA. Amerykanin, który pierwsze trenerskie sukcesy zaczął odnosić w 2007 roku jako 31-latek, potrafił wycisnąć wiele z zespołu Celtics, któremu widocznie brakowało talentu.
Kiedy jednak talentu miał aż nadto – po transferze Kyriego Irvinga czy wydraftowaniu Jaysona Tatuma oraz Jaylena Browna – jego metody przestały przynosić efekty. Celtics mimo wielkich ambicji byli zatrzymywani na etapie play offów przez Cavaliers (2018 rok), Bucks (2019 rok), Heat (2020 rok) oraz Nets (2021 rok). To sprawiło, że reputacja Stevensa poleciała na łeb i na szyję.
Nie został jednak zwolniony. Można nawet powiedzieć, że Stevens… awansował. Przed sezonem 2021/2022 stał się menadżerem generalnym zespołu (czy też prezydentem od spraw koszykarskich), a więc człowiekiem odpowiedzialnym za wzmocnienia oraz podpisywanie kontraktów w Celtics.
W tej sytuacji musiał ustąpić z funkcji głównego trenera drużyny. Niedługo później sam zatrudnił swojego następcę, czyli Imę Udokę. To – jak wspominaliśmy w tym tekście – wychowanek słynnego Gregga Popovicha. I również szkoleniowiec, powiedzmy, z młodego pokolenia. Jest niemal rówieśnikiem Stevensa (roczniki 1977 oraz 1976).
Zanim Udoka otrzymał życiową szansę, musiał odbębnić swoje jako asystent paru trenerów. Ale teraz nikt już nie ma wątpliwości, co do jego warsztatu. Zespoły, które – jak zdradził – go odrzuciły, czyli Detroit, Indiana oraz Cleveland, mają czego żałować.
– Ten gość jest gigantem – mówił o Udoce Gregg Popovich. – Ludzie przeceniają wartość taktyki w tej lidze. Mówimy o koszykówce. To nie jest fizyka kwantowa. Nic trudnego. Ale rozumienie, jak wydobywać możliwie najwięcej dobrego z ludzi, jak budować relacje z zawodnikami, jak sprawiać, żeby chcieli dla ciebie grać – to są klucze. On je ma. Jest znakomity w komunikacji interpersonalnej.
Pierwszy sezon w roli głównego trenera w NBA, pierwsza wizyta w finałach – Ime Udoka przeżywa dobre dni. Jego odpowiednikiem w Warriors będzie Steve Kerr, od lat uważany za jednego z najlepszych w swoim fachu.
Dla jednych śmieci, dla drugich skarby
Siłą wielkich zespołów jest to, że oprócz gwiazd mają w swoich szeregach ludzi, którzy świetnie wywiązują się z drugoplanowych ról. Takich postaci nie brakuje ich ani w Celtics, ani w Warriors.
Tak się jednak składa, że obie ekipy większość swoich „zadaniowców” pozyskały… po promocyjnych cenach. Idealny tego przykład stanowi Gary Payton II, występujący w Warriors.
To syn wybitnego koszykarza, o tym samym imieniu i nazwisku, który w 1996 roku rywalizował w finałach z Michaelem Jordanem. W szczycie formy zdobył też nagrodę dla najlepszego defensywnego gracza sezonu regularnego. Mówimy o kimś, kogo śmiało można nazwać legendą NBA.
Młodszy z rodu nigdy nie cieszył się podobną renomą, nigdy nie był uważany za wielki talent. W NBA zadebiutował dopiero jako 24-latek. Następnie wałęsał się po różnych zespołach, ale nigdy nie podpisał lukratywnego kontraktu, który gwarantowałby mu dłuższy pobyt w jednym klubie. Dość powiedzieć, że przez sześć lat zarobił śmieszne jak na zawodnika NBA pieniądze – niecałe dwa miliony dolarów.
Ten sam zawodnik okazał się jednak kluczowym rezerwowym w Warriors. W ciągu ostatnich miesięcy – mimo skromnego wzrostu – imponował efektownymi wsadami, a także grą w defensywie. Wszystko układało się dla niego fantastycznie, a na horyzoncie pojawiała się też spora wypłata. Aż nadeszły mecze w playoffach przeciwko Grizzlies oraz Dillion Brooks, który pośrednio doprowadził do kontuzji Paytona (uderzając go, kiedy ten „leciał” w kierunku kosza).
Diagnoza była brutalna – koszykarz Warriors miał mieć poważne złamanie w łokciu. Wydawało się, że w play offach już nie zagra. Co więcej – straci szansę na pokazanie się na wielkiej scenie i wypracowanie porządnego kontraktu na przyszły sezon. Los był jednak dla niego łaskawy – bo wykurował się na tyle szybko, że ma wystąpić przeciwko Celtics.
To jednak nie jedyny ze skreślanych wcześniej koszykarzy, których zobaczymy w finałach. Al Horford z Bostonu był jeszcze niedawno na równi pochyłej – rozczarowując w Sixers oraz grzejąc ławkę w Thunder. Andrew Wiggins z Warriors powoli zyskiwał natomiast łatkę niespełnionego talentu, dopóki nie odnalazł się w roli skupionego na defensywie oraz wykorzystującego luki w obronie rywali zawodnika.
Otto Porter czy Andre Iguodala (obaj Warriors), a nawet Daniel Theis (Celtics) akurat w nadchodzących meczach nie będą specjalnie często pojawiać się na boisku, ale i oni wpisują się w historię koszykarza, który miał problemy w poprzednich klubach, ale zyskał „kolejne życie” w obecnym.
Koszykarze grają, koszykarze oceniają
Byli zawodnicy oraz trenerzy odnajdowali się w roli komentatorów meczów NBA jeszcze w XX wieku (podając przykłady Pata Rileya, Billa Waltona czy Douga Collinsa). Shaquille O’Neal czy Charles Barkley pokazali natomiast, że emerytowane gwiazdy ligi potrafią błyszczeć również w telewizyjnych studiach – i to nawet nie wiedzą sportową, a swojskim poczuciem humoru.
Trend, który obserwujemy w tym sezonie, jest jednak czymś nowym. Otóż coraz częściej w roli ekspertów od NBA występują… aktywni zawodnicy NBA. Furorę robi chociażby podcast Draymonda Greena z Golden State Warriors, który nie tylko analizuje mecze, w jakich sam występował, ale i zwraca się ku innym zespołom.
Green nie działa zresztą wyłącznie w pojedynkę. Otrzymuje też zaproszenia od „tradycyjnych mediów”. W przyszłości pojawiał się w studiu TNT, występując w roli jednego z ekspertów. Sam zresztą nie ukrywa, że media oraz dziennikarstwo to kierunki, w które będzie chciał pójść, kiedy już zakończy karierę sportowca. Inna sprawa, że ta nawet obecnie w niczym mu nie przeszkadza. Zawodnik Warriors mówi o sobie oraz niektórych kolegach po fachu, że należą do fali zwanej „new media”. Ludzi, którzy nie tylko posiadają dogłębną wiedzę na temat basketu, ale potrafią docenić sportowców (cytując: „dać kwiaty” oraz „pokazać miłość”).
Oczywiście – nie ma co spodziewać się, że Green będzie w czasie finałów NBA dogłębnie analizował każdy z meczów na swojej platformie (choć zdążył nawet przygotować… zapowiedź finałowej serii). Na pewno nie otrzymałby na to zielonego światła od trenera Steve’a Kerra oraz władz Warriors. Inna sprawa, że Draymond nie jest rodzynkiem – bo ESPN ogłosiło podpisanie kontraktu z CJ McCollumem.
30-letni zawodnik New Orleans Pelicans, którzy odpadli już z play offów, ma pojawiać się w rożnych programach dotyczących rywalizacji Warriors oraz Celtics. Po sieci mogą krążyć też wypowiedzi Pata Beverley’ego – zawodnika na co dzień reprezentującego Minnesotę Timberwolves, który robił już furorę w studiach ESPN po serii Mavericks-Suns, gdy krytykował Chrisa Paula.
Oczywiście – koszykarze nie staną się nagle większością w największych amerykańskich mediach. Nie stanowią też bezpośredniej konkurencji dla tradycyjnych reporterów. Raczej zasiądą na fotelach, które normalnie byłyby przeznaczone dla emerytowanych zawodników.
To jednak bez wątpienia ciekawe zjawisko, które będziemy mogli obserwować w najbliższych tygodniach – o koszykówce usłyszymy nie tylko z ust tych, którzy kiedyś w nią grali, ale tych, którzy robią to cały czas, i to na najwyższym poziomie.
Pierwszy mecz finałów NBA w nocy z czwartku na piątek (3:00 czasu polskiego).
Fot. Newspix.pl