Piłka nożna to przede wszystkim emocje. To właśnie one – niczym wielki magnes – przyciągają nas do tego sportu. Każą siadać na trybunach. Wlepiać wzrok w ekrany telewizorów, laptopów, telefonów. I patrzeć na dwudziestu dwóch ludzików na zielonej murawie. Wszystko jest jeszcze w porządku, kiedy te emocje są pozytywne. Ale piłkarscy bogowie bywają pod tym względem okrutni. Śmieją się, gdy chcesz stać w wiecznej chwale, zawsze na najwyższym stopniu podium. Każdy kiedyś przegrywa. Niektórzy nawet częściej niż rzadziej. To nieodłączna część tej dyscypliny. Szala wiecznie się przechyla. Raz góra, raz dół. Chyba, że jesteś Napoli.
W tym sinusoidalnym futbolowym światku, gdzie porażka przeplata się ze zwycięstwem a zwycięstwo z porażką, wyróżnia się jeden zespół, który zasługuje na miano najbardziej ludzkiego ze wszystkich zespołów globu. Gdyby Napoli było człowiekiem, przypominałoby każdego z nas w najbardziej codziennym wydaniu. To drużyna na wskroś przesiąknięta genem porażki, wręcz naznaczona piętnem jakiejś większej egzystencjalnej klęski. Nie takiej zwyczajnej, pojedynczej, sporadycznej. Że tam raz na jakiś czas coś im się nie uda, bo takich ekip są dziesiątki, a może i setki, jeśli nie tysiące.
Napoli jest wyjątkowe, spektakularne w zdolności do przewracania się na twarz. To ten dzieciak, któremu lody spadają na ulicę tuż po wyjściu z lodziarni. To ta kobieta, która idąc chodnikiem, ślizga się na skórce od banana i przewraca się na ziemię w akompaniamencie śmiechu z telewizyjnej puszki. To ten mężczyzna, który znajduje zdrapkę ze zwycięskimi liczbami, a w punkcie odbioru okazuje się, że jej termin ważności minął rok temu.
Napoli budzi śmiech i współczucie, a jakoś tak nie sposób jest się w nim nie zakochać. Zwłaszcza gdy zewsząd słyszy się o legendach i duchach, jakie otaczają trybuny dawnego San Paolo. O boskim Diego i mieście, które wabi marzycieli. Kusi swym wdziękiem, by później znienacka wyciągnąć – nie wiadomo skąd – wałek do ciasta i zdzielić nas nim w łeb.
Najgorsze przekleństwem jest niemożność ucieczki od przekleństwa plajty. Gdyby walka o scudetto była drogą, nie byłaby usłana różami. Każdy sympatyk tego klubu wie, że tuż za zakrętem zamiast prostej, będzie kolejny zakręt, a za nim kolejny, kolejny i kolejny. I na końcu co najwyżej napis „zakaz wjazdu”.
Mimo tego każdy fan Napoli będzie wierzył do końca. Że zły czar się odwróci. Że los odda wreszcie to, co zabierał przez lata. Że mistrzostwo jeszcze wróci na południe Włoch. Dumne południe Włoch, spragnione triumfów, celebrujące najmniejszy sukces, jak najważniejsze święto – z niewyobrażalną wręcz czułością i przekraczającą granice pojęcia mistyczną euforią. Neapolitańczycy wiedzą, czym ten maciupeńki sukces był okraszony. Jego smak jest wyraźniejszy niż gdziekolwiek indziej – to odrobina słodyczy, w gorzkiej piłkarskiej rzeczywistości, w jakiej żyją co dnia.
Dziwiłem się nieco i współczułem Markowi Hamsikowi. Słowak, odkąd trafił do miasta u podnóża Wezuwiusza, co roku pytany był o cele na sezon. Zawsze odpowiadał z upartością maniaka albo osła: „walczymy o mistrzostwo”. W pewnym momencie myślałem sobie, nie no, ten Marek to już żartuje, tyle lat, a mogli wygrać co najwyżej Puchar Włoch w 2012, mówi, bo mówi, co innego zresztą ma powiedzieć? Dziś sądzę, że to nie było czcze gadanie, Hamsik naprawdę w to wierzył. On i cały Neapol. Życie miało jednak zupełnie inne zdanie na ten temat.
Uwielbiam wracać do osławionego już sezonu 2017-18, kiedy to Kalidou Koulibaly, swoim golem na stadionie Juventusu wywołał w Neapolu huk, podobny do erupcji Wezuwiusza. Był to piękny zryw: pojawiły się tatuaże z podobizną obrońcy, piłkarze wracali wówczas z Turynu wesołym autokarem, rozkręcała się feta, jakby przywozili ze sobą przynajmniej puchar za mistrzostwo. Nie Włoch – całego świata. Można tego nie rozumieć, ale tamten gol tyle ważył. Był bezcenny. Dał tym ludziom nadzieję, coś namacalnego. Był niczym gorący pocałunek.
Każdy się czegoś boi, fobie są różne. Największą w tym sezonie dla neapolitańczyków było zdecydowanie Empoli. To właśnie z nimi przegrali scudetto. Chociaż tak właściwie przegrali je sami ze sobą. Wpierw ulegli im 2:0, gdy przeciwnik nie oddał nawet celnego strzału na bramkę, a w miniony weekend, wypuścili przewagę dwubramkową i skończyło się 2:3. Gole – jakież to poetycko neapolitańskie – strzelali sobie właściwie sami.
W ten sposób z wypracowanej na jesieni przewagi nie pozostało nic, ostatecznie kluby z Mediolanu są dla nich nie do dogonienia. Na otarcie łez pozostało im wielkie zwycięstwo z Sassuolo, aż 6:1. To swoją drogą bardzo typowe. Kiedy nie walczy się już o nic, pojawia się przebłysk nadziei i myśli: „a co by było, gdyby?”. Gdyby zwyciężyć dziś niżej, ale za to dołożyć po jednej bramce w meczach zremisowanych, sytuacja byłaby zupełnie inna. A tak, wiecznie aktualne jest powiedzenie – grają jak nigdy, przegrywają jak zawsze.
Trudny jest los fana Napoli. Trudny jest los człowieka. Pomyślmy sobie, ile razy wygrywamy w najważniejszych momentach? Ile razy potykamy się w idiotyczny sposób? Wreszcie, ile razy żyjemy nadzieją, a jedyne co na nas ostatecznie spotyka to porażka? Bardzo łatwo w Napoli jest nam odnaleźć siebie. Utożsamić się z nim. Nie można tego zrobić z Manchesterem City, czy słynną Barceloną, z tymi fenomenalnymi tworami Pepa Guardioli. Nigdy nie jest gorzko, zawsze jest cukierkowo, zawsze na plus. Co to za definicja życia? Przecież, w gruncie rzeczy, częściej obrywamy po głowie niż ktoś zakłada nam na nią koronę.
Tego sezonu nie da się już uratować, jak żadnego z poprzednich. Nie chodzi teraz o jakieś sympatie klubowe, ale ja od kolejnych rozgrywek znowu zacznę wierzyć. Na przekór fortunie wciąż wierzę, że klątwę można złamać. Że czasem każdy może odmienić swój los, nawet jeśli to los utkany z największych i najdotkliwszych porażek.
Chcę myśleć, że Napoli to my, że Napoli, znaczy życie.
ARKADIUSZ BOGUCKI
Fot. Newspix