Na pierwszym planie po finale Rakowa z Lechem nie są niestety wydarzenia boiskowe (a szkoda, bo jest o czym mówić i pisać), a sprawy kibicowskie. Kibice z Poznania nie weszli na stadion, ponieważ nie mogli wnieść swoich flag i transparentów. Ich sektory za bramką świeciły pustkami, smutny był to widok. Nie mam jednak przekonania, że winna jest tu wyłącznie jedna strona, to nie jest czarno-biała sytuacja.
Rację ma Paweł Paczul, pisząc, że osoby decyzyjne w tej kwestii (trwa przerzucanie się odpowiedzialnością między Państwową Strażą Pożarną a Rafałem Trzaskowskim) poszły po linii najmniejszego oporu. Skoro w poprzednich latach nie panowały nad sytuacją w kwestii rac itd., to teraz postanowiły prewencyjnie zakazać wszystkiego. Też mi się ta decyzja nie podobała, zwłaszcza że doszło do niej już po zakupieniu biletów przez zainteresowanych. Od razu było wiadomo, że będzie to strata dla całej otoczki wokół meczu, nawet mimo ryzyka wystąpienia jakichś incydentów.
Ale.
Nadal każdy miał wybór, bo z drugiej strony nie dowiedział się o tych zasadach pięć minut przed wyjazdem. Kiedyś nie podobało mi się, że nie mogłem wnieść na koncert aparatu, chociaż pierwotnie nie było o tym mowy, ale jednak dostosowałem się, gdyż wciąż w pierwszej kolejności chodziło mi o zobaczenie mojego ulubionego zespołu i wysłuchanie muzyki, a nie robienie zdjęć.
Jeśli kibice Lecha tak bardzo zrobili sobie pod górkę ze względu na oprawę… To sorry, ale jasno określili priorytety. Najważniejsze, żeby postawić na swoim (wiem, mityczne zasady) w sprawie, która – jakbyśmy nie naginali rzeczywistości – nie jest oczywistym wyborem między dobrem a złem. To, że moja drużyna gra o trofeum, że przyjechałem wspomóc ją dopingiem zeszło na drugi plan, bo nikt, a już zwłaszcza władzuchna, nie będzie mi czegoś zakazywać. Zaraz ktoś skontruje, że gdyby kazano wszystkim wchodzić z piórkiem w dupie, to pewnie też bym potulnie posłuchał. No właśnie wtedy nie, tylko trzeba znać skalę i dostosowywać do niej swoją reakcję. Są sprawy, w których nie można iść na kompromisy, ale są takie, w których można i nasz dobrze pojmowany honor na tym nie cierpi. Do której kategorii zaliczam tę, chyba się domyślacie.
Nie twierdzę, że przez brak wsparcia na trybunach Lech przegrał z Rakowem, ale na pewno do piłkarzy docierało, co się dzieje i całe zamieszanie im nie pomogło.
Kibice Rakowa byli w tej samej sytuacji i oni w zdecydowanej większości na meczu się pojawili, za co zresztą są teraz ostro krytykowani przez kumaterię z każdej strony Polski. Dla nich ważniejsze było uczestniczenie w kolejnym historycznym wydarzeniu swojego klubu i poniesienie zespołu do sukcesu. Flagi i transparenty fajnie byłoby mieć, ale nie to było najistotniejsze.
No i tak się zastanawiam: ilu z tych czternastu tysięcy fanów „Kolejorza” stojących przed bramami naprawdę wyłącznie z własnej woli nie chciało wejść na stadion, a ilu jednak odczuwało presję otoczenia, zwłaszcza ze strony największych i najgłośniejszych, żeby się dostosować? Nie mam przekonania, że każdy ojciec wybierający się na mecz z rodziną odmówił sobie tej przyjemności już na miejscu wyłącznie dlatego, że nie zmieniono zasad, o których wiadomo było od tygodnia. To druga strona medalu, której wielu nie zauważa. Świat kibicowski na co dzień od dawna jest mi obcy, ale 20 lat temu go liznąłem i błyskawicznie zobaczyłem skalę jego prymitywizmu na wielu polach i dużą hipokryzję. Mimo że jestem osobą o poglądach jednoznacznie prawicowych, do tego środowiska zawsze miałem sporą rezerwę.
Osobną kwestią jest oczywiście to, czy konieczne było traktowanie tłumu stojącego pod bramami gazem łzawiącym i tak dalej. Jak często kibice mają swoje za uszami, tak często policja również. Ale to już rzecz na inną opowieść. Najgorszy jest fakt, że tak naprawdę przez upór z obu stron świetny do oglądania mecz nie dawał pełnej przyjemności, ponieważ miało się świadomość, że to nie jest piłkarskie święto w każdym aspekcie. Na własne życzenie.
WIĘCEJ O FINALE PUCHARU POLSKI:
Fot. FotoPyK