Reklama

Sąd nad przepisem o młodzieżowcu w Ekstraklasie. Co poprawił, a co zepsuł?

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

15 kwietnia 2022, 14:03 • 16 min czytania 61 komentarzy

Jest niemalże przesądzone, że przed nami ostatnie tygodnie z przepisem o młodzieżowcu w Ekstraklasie. Od nowego sezonu ma on zostać zniesiony i zastąpiony bardziej zachęcającym systemem premiowania z Pro Junior System, o czym w ostatnim dniu marca pisaliśmy na Weszło. Można już zatem zacząć podsumowywać okres, w którym ten wymóg obowiązywał. Na ile zaszkodził, a na ile pomógł? Czy właściwie odczytaliśmy wyjściowe założenia? Czy na pewno wszystkie minusy mu przypisywane faktycznie miały miejsce? Czy przepis o wychowanku mógłby być rozsądną alternatywą? Zapraszamy. 

Sąd nad przepisem o młodzieżowcu w Ekstraklasie. Co poprawił, a co zepsuł?

Podsumowanie przepisu o młodzieżowcu w Ekstraklasie

Wystawienie do gry przynajmniej jednego zawodnika o statusie młodzieżowca zaczęło być obowiązkowe od sezonu 2019/20, a zatwierdzone zaledwie pół roku wcześniej, więc czasu na przystosowanie się do zmian było niewiele. Z tego względu ostatecznie wykonano ukłon w stronę klubów, zmieniając kryteria: najstarszym dopuszczalnym rocznikiem mieszczącym się w widełkach był nie 1999, a 1998. Dziś, w trzecim sezonie, najstarsi młodzieżowcy to ci urodzeni w roku 2000.

Nowa regulacja od początku wzbudzała mnóstwo emocji i w środowisku bez wątpienia miała więcej przeciwników niż zwolenników. Nawet ci drudzy przeważnie też dostrzegali różne zagrożenia, ale potencjalnie widzieli przewagę plusów. Niewykluczone, że jedynym absolutnie bezkrytycznym orędownikiem tej zmiany był Zbigniew Boniek, który ją wymyślił.

Reklama

Jedni praktycznie nie zauważyli, że coś się zmieniło, bo i tak wcześniej stawiali na młodzież i rozwijali akademie. Jak łatwo się domyślić, mowa tu o takich ekipach jak Lech Poznań, Pogoń Szczecin czy Zagłębie Lubin. Górnik Zabrze czy Lechia Gdańsk też raczej przeszły suchą stopą do nowej rzeczywistości. Niektórzy jednak musieli kombinować i wystawiać chłopaków, którzy w normalnych okolicznościach znacznie dłużej poczekaliby na szansę. Czasami się to opłacało (Bartosz Bida w Jagiellonii, Damian Michalski w Wiśle Płock), a czasami wręcz przeciwnie (Kamil Antonik w Arce Gdynia, Paweł Sokół w Koronie Kielce).

Są beneficjenci tej regulacji, ale to nie jest sportowa rywalizacja

Uczciwie muszę przyznać, że gdyby nie przepis, Bartek Bida na pewno tak szybko nie zaistniałby w Ekstraklasie. Niektórzy twierdzili, że to samo dotyczyło Klimali, ale mylili się, on był innym przypadkiem. Później, gdy Patryk wyleczył kontuzję, grali obaj. Bartek zyskał w nowych okolicznościach. Na boku pomocy mieliśmy sporą rywalizację, byli Prikryl, Camara czy Kostal i trudno byłoby mu o regularną grę. A tak wskoczył do składu, zaliczył debiut marzeń z Arką i strzelił gola. Jeśli tylko był zdrowy, praktycznie przez całą rundę występował w pierwszym składzie – mówi nam Ireneusz Mamrot, który jako trener Jagiellonii dwukrotnie na różnych etapach musiał radzić sobie w Ekstraklasie z wystawianiem młodzieżowca.

Na pewno ten przepis ma swoje dobre strony. Wypromowali się zawodnicy, którzy być może w normalnych okolicznościach mogliby nie grać, przykładów mamy sporo. Kluby jeszcze mocniej zobaczyły, że opłaca się promować młodzież i trzeba inwestować w szkolenie. Mam wrażenie, że dziś do Polski przychodzi mniej słabych obcokrajowców niż jeszcze trzy lata temu – dodaje Mamrot.

 – Na tę chwilę nie widzę żadnego istotnego plusa tej regulacji. Badania statystyczne pokazują, że ani liga przez to nie odmłodniała, ani poziom tych chłopaków nie wzrósł. Ba, jako dyrektor sportowy najbardziej zmagałem się z ogólnym obniżeniem jakości młodzieżowców. U zarania tego przepisu założeniem było podniesienie poziomu szkolenia w klubach, natomiast wiadomo, że to tak nie działa. Nowy wymóg nie sprawił, że nagle wszystkie kluby zaczęły świetnie szkolić. Niektóre po prostu zaczęły wypożyczać młodzieżowców, nie mając ich u siebie. Ci chłopcy w wielu przypadkach mają miejsce za darmo, bo jakościowo są słabsi. Nie uczestniczą w normalnej sportowej rywalizacji – komentuje Robert Graf, który obecnie odpowiada za transfery w Rakowie Częstochowa, a do niedawna robił to w Warcie Poznań.

Robert Graf: – Piłkarze wiedzą, że w Ekstraklasie można się wypromować [WYWIAD]

Reklama

Za wcześnie na ocenę?

Trochę inaczej na temat ogólnej oceny tej regulacji patrzy Maciej Zieliński z agencji menadżerskiej ProSport Manager. – Zgadzam się z tezą niedawnego tekstu Michała Treli, że tak naprawdę trudno podsumować tego typu przepis po trzech latach, a więc jest za wcześnie, żeby go zmieniać. Uważam, że wszelkie reformy w piłce typu zmiana systemu rozgrywek, systemu szkolenia czy właśnie wymóg o wystawianiu młodzieżowca można oceniać po dekadzie, a minimum po 7-8 latach. Przepis ten miał także wpłynąć na podejście do młodszych zawodników w niższych ligach, które docelowo miałaby być ich inkubatorami. Wiadomo, że zawsze i tak były, ale w ten sposób Ekstraklasa jeszcze bardziej byłaby dla tych chłopaków naturalnym kierunkiem, a kluby Ekstraklasy byłyby zmuszane do sprowadzania graczy z niższych szczebli. Pieniądze spływałaby do mniejszych klubów i w ten sposób finansowo polska piłka mogłaby się budować. Moim zdaniem ten element przepisu o młodzieżowcu został niezauważony i niedoceniony. Po jego zniesieniu może to pójść w gorszym kierunku. Praktycznie w ogóle nie patrzy się tu przez pryzmat naczyń połączonych – uważa agent m.in. Kamila Piątkowskiego.

Graf kontruje: – Nie sądzę, żeby utrzymywanie tego przepisu przez dekadę coś w większym stopniu zmieniło. Gdyby coś miało się zadziać, to już byśmy to widzieli. W wielu klubach nie dzieje się, nie powstają odpowiednie struktury, a przecież do niedawna nikt nie zakładał, że ten wymóg wkrótce będzie wycofywany. Nie wierzę w to, że na przestrzeni dziesięciu lat wszystkie kluby w Ekstraklasie zaczęłyby szkolić na takim poziomie, żeby mieć w pierwszym składzie przynajmniej jednego swojego zawodnika.

Przepłacani młodzieżowcy – fakt czy mit?

Od początku jednym z głównych zarzutów dotyczących tej regulacji było stworzenie sztucznego popytu na młodego polskiego piłkarza, co przy ograniczonej podaży mogło łatwo doprowadzić do przepłacania przy transferach i kontraktach.

 – Nikomu w portfel nie zaglądam, ale jeżeli ktoś w tym wieku zaczyna rozmowy kontraktowe od pieniędzy, to coś jest nie tak. Młodzieżowcy się cenią i niejednokrotnie zamiast iść tam, gdzie mieliby najlepsze warunki do rozwoju sportowego, wybierają kierunki lepsze finansowo, co na dłuższą metę im szkodzi – mówi Mamrot.

Z tym zarzutem nie zgadza się Maciej Zieliński. – Gotuję się, gdy słyszę argumenty z klubów, że przez ten przepis grali młodzieżowcy kosztujący i zarabiający zbyt dużo. Argument z gatunku „wszyscy słyszeli, nikt nie widział”. Wymyślony na poczekaniu, który przyjęto za pewnik. Raczej nikt nie jest w stanie tego zrobić, ale chętnie poczytałbym wyliczenia, czy polski drugo- lub pierwszoligowiec pięć lat temu kosztował dużo więcej, biorąc pod uwagę kwotę odstępnego i wysokość kontraktu. Nie sądzę, żebyśmy mieli do czynienia z ogromną zmianą. Pięć lat temu przeprowadzałem takie transfery i przeprowadzam teraz, nie widzę drastycznego skoku cen. Nie miałem nigdy sytuacji, w której transfer się wysypał, bo kluby się nie dogadały. Nikt nie stawiał horrendalnych żądań – przekonuje.

Zdaniem Zielińskiego nawet w obecnej sytuacji stawianie na młodych Polaków jest znacznie rozsądniejsze niż na nijakich obcokrajowców. – Przeciętna pensja polskiego młodzieżowca waha się w przedziale 8-16 tys. zł miesięcznie. Symboliczni „starzy Słowacy” zarabiają po 40 tys. zł miesięcznie. Nie widzę tu oszczędności. Ok, argument jest taki, że stary Słowak przychodzi za darmo, choć nigdy nie ma za darmo, zawsze jest jakaś kasa za podpis. Ale załóżmy nawet, że wyjątkowo nie było, a za młodego Polaka z niższych lig trzeba zapłacić. Po pierwsze – dobrze wyskautowany młodzieżowiec to inwestycja, na której dużo można zarobić. Po drugie – znam wiele przypadków chłopaków, którzy byli do wyciągnięcia z niższych lig za 30 tys. zł. Za tyle do kilku klubów Ekstraklasy proponowałem z IV ligi Karola Knapa i zostałem wyśmiany. Po pół roku, gdy był już w Puszczy Niepołomice, połowa z tych klubów nagle chciała go pozyskać, gdy cena stała się kilkanaście razy wyższa. Pytanie, czy on w tym czasie stał się o wiele lepszym piłkarzem? Nie, po prostu przychodził jako czwartoligowiec, więc postrzegano go jako słabego. W Puszczy uwiarygodnił się kilkoma meczami i nagle stał się dobry. Bardzo krótkowzroczne podejście – podaje przykład.

I dodaje: – Jasne, za młodzieżowca z I ligi musisz zapłacić kilkaset tysięcy złotych, ale za tego z III czy IV ligi już nie. Tylko trzeba pojechać na mecz, przyjrzeć mu się. W naszej piłce wciąż szwankuje też nawiązywanie trwałych relacji między dużymi klubami a małymi. Więksi dostają preferencyjne warunki zakupu, mniejsi mogą z czasem dużo zyskać. Wszyscy zadowoleni, tak to się powinno robić. Są takie przypadki, ale za rzadko.

Zablokowanie rozwoju przez brak wypożyczenia

Pytanie, czy przepis o młodzieżowcu przyczynił się do rozwoju skautingu w tym zakresie. Wydawało się logiczne, że to może być jeden z pozytywów. Pojawił się dodatkowy szczebel, na którym młody Polak stał się niezbędny, więc fakt ten powinien oznaczać przeczesywanie terenu jeszcze głębiej, jeszcze dokładniej, aby zminimalizować ryzyko przegapienia wielkiego talentu.

Generalnie skauting w klubach powoli, zbyt powoli, ale jednak się rozwija. Nie wiem natomiast, czy można to powiązać z przepisem o młodzieżowcu, czy po prostu kluby zrozumiały, jak ważny to aspekt w ich funkcjonowaniu – mówi Maciej Zieliński.

 – Mogę się odnosić do Jagiellonii. Tam od początku akademia uważnie penetrowała lokalny rynek, a wtedy nie było jeszcze przepisu. Bida czy Struski trafiali tam mając 14 czy 15 lat, więc „Jaga” dobrą robotę skautingową robiła już wcześniej – wtrąca Mamrot.

Czy da się obronić Mamrota? Liczby sugerują, że można spróbować [ANALIZA]

Istnieje wada obowiązku wystawiania młodzieżowca, z którą w zasadzie nie da się dyskutować.

Robert Graf: – Dziś w kadrze meczowej trzeba mieć 2-3 takich chłopaków, a w całej kadrze 4-5. Normalnie mogliby oni iść na wypożyczenie do I lub II ligi, żeby w zdrowym trybie zbierać doświadczenie seniorskie. W obecnej sytuacji go nie zbierają, tylko siedzą na ławce lub na trybunach.

Ireneusz Mamrot: – Mnóstwo chłopaków zatrzymało się w rozwoju, bo blokuje się ich wypożyczenia do niższych lig. Puchacz, Gumny, Moder, Bida, Klimala – każdy z nich w ten sposób dorastał do ekstraklasowego grania. Ktoś powie, że skoro ktoś jest słaby i nie gra, to i tak nic nie traci, ale to nieprawda. Jeden zawodnik dojrzewa szybciej, inny rozwija się wolniej i dłużej wskakuje na określony poziom. I właśnie ze względu na ten aspekt byłem przeciwko.

Maciej Zieliński: – Na pewno część chłopaków mogących się ogrywać na wypożyczeniach jest obecnie blokowana. Pytanie, czy to bardziej efekt złego zarządzania kadrą i brania młodzieżowców na sztuki, czy samego przepisu. Są kluby, które nie mają skautingu i opierają się na poleceniach, a te okazywały się chybione. Jeżeli chłopak jest pozyskiwany przez klub Ekstraklasy, zapłacono za niego i on przez rok nie zagrał ani minuty, to znaczy, że prawdopodobnie się na ten poziom nie nadaje. Tylko to wtedy bardziej wina tego klubu, że w ogóle się w nim znalazł.

Najlepsi radzą sobie tak czy siak

Jeśli ktoś z rocznika granicznego w danym sezonie grał mało lub bardzo mało, to bardzo rzadko jego sytuacja zmieniała się na lepsze. Z przedstawicieli rocznika ’98, którzy nie poszaleli w sezonie 2019/20, mocniejszą pozycję w swoim klubach mają dziś jedynie Przemysław Mystkowski, Mateusz Hołownia i od biedy Konrad Poprawa, który już bez wieku młodzieżowca dostał poważniejszą szansę w Śląsku Wrocław, co zaowocowało przedłużeniem kontraktu. Za ciosem jednak nie poszedł, w trwającej edycji zaliczył zaledwie cztery ligowe występy. Z rocznika ’99 takiego przykładu chyba nie znajdziemy.

A jak jest z tymi wyróżniającymi się, którzy po wejściu w regulaminową dorosłość musieli już normalnie walczyć o skład? Najlepsi urodzeni w 1998 roku często grali w Ekstraklasie już wcześniej bez żadnych podpórek i dziś są już za granicą (Kamil Jóźwiak, Robert Gumny, Karol Fila) lub pokazali się na tyle, że mogli wyjechać po jednym sezonie (Przemysław Płacheta). Rok młodszy Jakub Moder na wypożyczenie do Odry Opole poszedł jeszcze w normalnym trybie i dużo na nim zyskał. Po powrocie do Lecha zrobił furorę i półtora roku później był już w Premier League. Ci, którzy na razie nie wyjechali z obu „odstawionych” roczników, jak Sebastian Kowalczyk, Przemysław Wiśniewski, Adrian Gryszkiewicz, Patryk Szysz, Rafał Strączek (od lipca w Bordeaux), Kacper Chodyna czy Kamil Pestka, mają równie wysokie lub nawet jeszcze wyższe notowania niż wcześniej.

Strączek: Chciałem skończyć z piłką. Byłem załamany psychicznie

Są też przypadki zawodników, którym ewidentnie jest trudniej bez tego bonusu. Karol Niemczycki w Cracovii ostatnio znacznie częściej ustępuje miejsca Lukasowi Hrosso. Tomaszowi Makowskiemu po przyjściu trenera Tomasza Kaczmarka ciężko przebić się do środka pola Lechii Gdańsk. Sebastian Milewski przez pierwszy sezon w Piaście Gliwice grał niemal wszystko, tyle że szybko został przesunięty ze środka pola na skrzydło, żeby w zamyśle „jak najmniej zepsuć”. Nie prezentował się tam źle, z czasem okrzepł na nowej pozycji, ale gdy już nie był młodzieżowcem, tylko na początku kolejnego sezonu grał równie dużo. Piast latem ubiegłego roku chciał Milewskiego zatrzymać, lecz ten szukał regularnych występów i przede wszystkim powrotu do roli środkowego pomocnika, dlatego nie przedłużył umowy. Dziś walczy o awans z Arką Gdynia.

Promowanie średniaków

Ciekawym przypadkiem jest Sylwester Lusiusz. W pierwszym sezonie z nowym przepisem występował ewidentnie więcej, niż występowałby bez podpórki. Doszło do tego, że Michał Probierz koniecznością jego wystawiania tłumaczył odejście Damiana Dąbrowskiego, co dziś brzmi jeszcze bardziej groteskowo, bo Dąbrowski to kapitan bijącej się o mistrzostwo Pogoni. Skoro jednak Probierz wolał wystawiać Milana Dimuna… Co do Lusiusza, w ubiegłym sezonie prawie nie grał. W dużej mierze przez problemy zdrowotne, ale i tak wydawało się, że przepadnie, stając się sztandarowym przykładem zawodnika sztucznie napompowanego przez przepis. Teraz jednak znów jest stałym elementem rotacji w zespole „Pasów” i pojawiła się nadzieja, że okrzepnie w lidze.

Generalnie odnosimy wrażenie, że przepis o młodzieżowcu wielu nie zaszkodził, ale naprawdę mocno pomógł nielicznym. Ci najlepsi i tak by grali. Może nie aż tak dużo i nie tak szybko, może trwałoby to kilka miesięcy dłużej, ale spokojnie by sobie poradzili. Słabi nawet jako młodzieżowcy nie wskakiwali na stałe do pierwszego składu. Średniacy często byli później szybko weryfikowani. Pozostały im wspomnienia ze swoich pięciu minut. – Jeżeli argumentem było niepromowanie średniaków, to niestety wyszło dokładnie na odwrót – uważa Robert Graf.

Przepis o wychowanku rozsądną alternatywą?

Jesienią podczas programu Debata+ dyrektor sportowy Górnika Łęczna, Veljko Nikitović rzucił pomysł, żeby zmodyfikować obecny wymóg i pójść krok dalej. Klub Ekstraklasy musiałby wystawiać nie tyle samego młodzieżowca, co swojego wychowanka. Taki status miałby zawodnik, który między 15. a 21. rokiem życia przez przynajmniej trzy lata przebywał w danym klubie.

Nasi rozmówcy mają skrajne opinie na ten temat.

 – Przepis o wychowanku jeszcze bardziej obniżyłby poziom młodych piłkarzy w Ekstraklasie, bo miejsce w składzie jeszcze bardziej byłoby za darmo. Skoro już dziś niektórzy mają problem z jakościowym młodzieżowcem, to co byłoby po takiej zmianie, zwłaszcza w zespołach z dolnej części tabeli? Pewnie wyglądałoby to tak, że w jednym sezonie chłopak gra, bo jest młodzieżowcem, a gdy wygaśnie mu ten status, poszedłby w zupełną odstawkę. Moim zdaniem ten wymóg narobiłby jeszcze więcej szkód. Kluby nie są gotowe. Nie wszyscy mają na tyle mocnych wychowanków, żeby móc nimi grać na poziomie Ekstraklasy – uważa Robert Graf.

Ireneusz Mamrot z kolei byłby zwolennikiem takiego kroku. – Jeżeli już obligować do czegoś kluby, to właśnie takim przepisem. On byłby lepszym rozwiązaniem. Kluby zostałyby zmuszone do szkolenia. Trzeba byłoby zadbać o jakość pracy z młodzieżą, o trenerów młodzieży – tu jest najwięcej do poprawy – i odpowiedni skauting, żeby pozyskiwać utalentowanych nastolatków odpowiednio wcześnie. Już nie byłoby furtek do ominięcia wymogu. Przepis o młodzieżowcu na to pozwalał poprzez wypożyczenia, przez co w samym szkoleniu w jednym czy drugim klubie nic się nie zmieniało. W nieco dłuższej perspektywie, polski futbol z pewnością by na tym zyskał.

 – Jeśli już kiedykolwiek coś takiego robić, to z dużym, powiedzmy pięcioletnim, okresem przejściowym. Kluby miałyby czas, żeby przygotować zawodników gotowych do gry. Wprowadzenie tego z roku na rok wypaczyłoby rywalizację w Ekstraklasie. Niektóre kluby – niestety – nie mają wychowanków w swoich kadrach, bo nie mają normalnych akademii. Miałyby się wycofać z ligi? Jasne, kogoś z juniorów by się wyciągnęło, ale w praktyce byłoby to granie w dziesięciu. Zresztą, nawet po okresie przejściowym, ilu zawodników na Ekstraklasę mogłyby wyszkolić mniejsze kluby? Jednego rocznie? Ten dozna kontuzji i dajemy kogoś zupełnie nieprzygotowanego? No i nagle zaczęłoby się masowe sprowadzanie 14- czy 15-latków, znów pojawiłyby się głosy o przeszacowaniu rynku. Fajnie ten pomysł brzmi w pierwszym odruchu, widziałem, że na Twitterze ludzie go chwalili, ale gdy chwilę pomyślimy, wychodzi nam absurd – komentuje Maciej Zieliński.

Większość i tak będzie stawiać na młodzież

Koncepcja ta raczej jednak pozostanie w sferze luźnych rozważań. Na dziś wszystko wskazuje na to, że przepis o młodzieżowcu zostanie zastąpiony bardziej atrakcyjnym systemem Pro Junior System. Wszystko odbywałoby się na zasadzie dobrowolności. Nie chcesz grać młodzieżą, to nie graj, ale może cię ominąć spora kasa. Twój wybór, twoja kalkulacja. – Ogólnie jestem wielkim zwolennikiem PJS, stanowi ważną część budżetu dla wielu klubów niższych lig, ale on w Ekstraklasie nie robi większej różnicy w porównaniu do pieniędzy wypłacanych przez Canal+. Kwoty z PJS musiałyby pójść do góry ze cztery razy, żeby to faktycznie przyniosło wyraźny efekt zachęcający – zauważa Zieliński.

Większość klubów zapewne i tak będzie grała młodymi Polakami w podobnym stopniu jak do tej pory, ale bez presji obowiązkowego wystawiania ich za każdym razem. Można mieć jednego lub dwóch chłopaków gotowych na Ekstraklasę, których w danym tygodniu zabraknie i nie trzeba będzie na siłę kombinować ze składem. To także była zmora niektórych trenerów. Przykładowo: w Śląsku Wrocław, gdy nie mógł wystąpić Płacheta, miejsce na lewej obronie stracił Dino Stiglec, żeby wcisnąć tam ewidentnie słabszego Mateusza Hołownię. Z drugiej strony, gdyby nie przepis, Cracovia pod wodzą Probierza niejednokrotnie miałaby w składzie jedenastu obcokrajowców.

 – Kluby, w których szkolenie stanowi kluczowy element strategii, nie potrzebują dodatkowych bodźców. W wielu innych klubach – mam na myśli również niższe ligi – strategia potrafi się zmieniać z roku na rok, w zależności od tego, kto został prezesem, dyrektorem sportowym czy sponsorem – zauważa Maciej Zieliński.

 – Nasze kluby muszą sprzedawać dla zbilansowania budżetu, od tego nie uciekniemy. A młodzi Polacy sprzedają się najlepiej, więc czy będzie przepis, czy go nie będzie, tak czy siak kluby muszą stawiać na młodzież. Róbmy to jednak w sposób naturalny, a nie sztuczny – puentuje Robert Graf.

Zieliński zwraca uwagę na brak stabilności przepisów. – Niepoważne jest odchodzenie od tego pomysłu w maju, na dwa miesiące przed startem nowego sezonu. Niektóre kluby zimą poczyniły inwestycje z wyprzedzeniem. Teraz może się okazać, że niepotrzebnie wydały pieniądze, a ci zawodnicy będą im znacznie mniej potrzebni. Takie zmiany to musi być minimum rok buforu – podkreśla.

No właśnie. Taka Lechia Gdańsk zimą zapewniła sobie od lipca usługi Dominika Piły z Chrobrego Głogów. Uprzedziła konkurencję, zainwestowała, a być może latem okaże się, że chłopak ma znacznie słabsze perspektywy, niż w chwili podpisywania kontraktu. Z drugiej strony, wracamy do tego, że jeśli naprawdę jest dobry, to koniec końców i tak się obroni.

Pozostaje mieć nadzieję, że ostatnie trzy lata wprowadziły trwałe zmiany w myśleniu szefów ekstraklasowych klubów. Jeżeli niektórzy jeszcze się wahali, czy warto inwestować w młodzież, to teraz nie powinni mieć żadnych wątpliwości.

PRZEMYSŁAW MICHALAK

WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:

Fot. FotoPyK/Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

61 komentarzy

Loading...