W ostatnich latach rynek trenerów w lidze hiszpańskiej jest dość zamknięty na nowe postacie. Zazwyczaj stawia się na dobrze znane nazwiska, żeby nie powiedzieć zgrane i porysowane płyty, które w wielu przypadkach nie grają już tak ładnie jak w czasach swojej świetności. Nie budzą już wielkich emocji, nie dają wielkich nadziei, ale sentyment bierze górę i jakoś utrzymują się na karuzeli, choć już dawno powinni z niej wypaść. Dlatego należy przychylnym okiem spojrzeć na nowe nazwiska, które mogą wprowadzić nieco świeżości i pokazać, że trzeba sięgać nieco głębiej. Tą drogą poszło pod koniec roku Levante i dzięki temu pisze się ciekawa historia.
Szansę otrzymał młody trener, którego przebieg kariery może zainspirować wiele osób do działania. Nie tylko do pracy w tym zawodzie, ale do wytrwałej postawy i prób podążania własną, niestandardową ścieżką. Kto nie ryzykuje, ten nie… prowadzi Levante. Trochę inaczej to leciało, ale wybaczcie, dziś trzymamy się tej wersji.
Levante i młody trener na ratunek
Na początku grudnia pierwszy zespół Levante objął anonimowy trener Alessio Lisci. Otrzymał szanse w momencie, gdy dwóch bardzo doświadczonych trenerów utonęło na morzu pełnym kłopotów. W klubie z Walencji doszli do wniosku, że skoro dwie stare wygi nie zdołały przetrwać na głębokich wodach, to tylko młody organizm jest w stanie utrzymać Levante na powierzchni.
Problemy Levante były wręcz przewlekłe. Ostatnie miesiące pracy Paco Lopeza były beznadziejne. Jego zespół zapomniał, jak się wygrywa. Jego następca, Javi Pereira również nie dźwignął tematu i jego kadencja potrwała mniej więcej tyle, ile przelotny romans, po którym zostają tylko wiadomości i strach, że kiedyś temat wróci ze zdwojoną siłą.
Nie dziwi więc, że atmosfera w drużynie była napięta. Kibice zniecierpliwieni i przerażeni widmem spadku zaczęli angażować się w mocniejsze środki przekazu. Czym prędzej należało podjąć kroki, które sprawią, że Granotas pozostaną przy życiu, czyli w grze o utrzymanie. Quico Catalan musiał wybrać dziesiątego trenera podczas swojej kadencji. Najłatwiej byłoby postawić na Michela, Abelardo, Pablo Machina lub innego ze stałych bywalców karuzeli nazwisk, ale prezydent Levante zdecydował się na inną opcją. Dał szansę komuś, kogo doskonale zna i kto od lat piął się w strukturach klubu.
Alessio Lisci. Najmłodszy trener w stawce
Włoch to przykład self-made mana, który głównie swojemu uporowi może zawdzięczać możliwość pracy w tym zawodzie na poziomie Primera Division. Pod tym względem może go zrozumieć wielu dziennikarzy, którzy głównie dzięki samozaparciu, po wielu niepowodzeniach dopięli swego i dostali się do dużej redakcji. Tak jak młodzi dziennikarze rozsyłają teksty w nadziei, że ktoś je doceni i da szansę, tak samo Włoch rozsyłał swoje CV po hiszpańskich klubach i liczył, że któryś dyrektor, prezes lub inna osoba decyzyjna mu odpisze. Na tym etapie miał tylko doświadczenie pracy z dziećmi w Lazio, ale zamarzył o La Lidze.
Po pewnym czasie mógł się nieco zrazić, bo pomimo szczerych chęci i nutki naiwności trudno było przekonać hiszpańskie kluby do podjęcia współpracy. Tylko Levante i Atletico Madryt odpowiedziały na zgłoszenia, ale pierwszy zespół z wymienionych miał ciekawszą propozycję i tak Włoch rozpoczął przygodę w klubie z Estadio Ciutat de Valencia.
Zaczął od pracy z dziećmi i bycia asystentem w starszych rocznikach. Anonimowy wówczas student z Włoch przez długi czas pracował w ten sposób za darmo, dlatego dorabiał, sprzedając produkty spożywcze do walenckich restauracji. Nie było łatwo pogodzić podstawowych obowiązków z dodatkowym zajęciem, ale czego się nie robi, by spełnić marzenia?
Dziś z uśmiechem na ustach opowiada o swojej drodze, choć doskonale pamięta trudne chwile. Wielokrotnie powtarzał, że miał minimum dwa momenty, w których chciał odpuścić pogoń za marzeniami, ale zawsze po większych kryzysach otwierały się przed nim kolejne ścieżki i dzięki temu wytrwał w postanowieniach.
Przebijał się przez zespoły Infantil E, Infantil C, Cadete B, Juvenil B, Juvenil A i rezerwy Levante. Jego praca była ceniona do tego stopnia, że inne kluby dowiedziały się o Włochu z wielkimi aspiracjami i sporymi umiejętnościami. Role się odwróciły. Teraz to do niego zaczęły zgłaszać się znane kluby. Real Madryt i Atletico wysłały mu oferty pracy, ale odmawiał ze względu na dług wdzięczności, który odczuwał względem Levante. Po pierwsze – lojalność.
Conte z Bunol
Każdy się na kimś wzoruje. W przypadku trenerów nie może być inaczej. Lisci uwielbia Antonio Conte, ale nie zamyka się na wiedzę innych fachowców. W gronie swoich idoli wymienia Sarriego, Emery’ego, Cupera. Swoją drogą ma ksywę Conte z Bunol. Można ją odnieść do nazwiska znanego trenera, ale i zastosować tłumaczenie z hiszpańskiego, czyli mówić per „hrabia”.
Osoby, które są blisko klubu, od dawna powtarzały, że jest świetnie przygotowany do zawodu. O ile ceni grę defensywną, o tyle potrafi dostosować swój pomysł do potencjału piłkarskiego, którym dysponuje. Dodatkowo jest świetnym mówcą i trenerem, który nie zapomina o istocie relacji z zawodnikami.
Tak opisał swoje podejście do nawiązywania kontaktu z najbliższym otoczeniem:
– Odkąd dołączyłem do Levante, od razu nauczyłem się tej bliskości, nawiązywania relacji. Pochodzę znikąd, nikt mnie nie znał i nagle mogłem porozmawiać z każdym trenerem. Nauczyłem się to robić w taki sam sposób, jak starano się mnie traktować. Witam każdego, kto nosi herb Levante. Mogę rozmawiać z każdym, staram się zrobić to samo z fanami. Jeśli muszę „marnować” czas na rozmowę z kimś tutaj, to dla mnie inwestycja czasu, a nie jego strata… W każdym razie, jeśli kibice i ludzie wewnątrz klubu mnie cenią, to chyba z powodu tej bliskości.
Świeżak kontra problemy
Lisci w momencie objęcia pierwszego zespołu Granotas nie posiadał wielkiego doświadczenia pracy z seniorami. Przez jedenaście miesięcy prowadził rezerwy, ale mimo wszystko to nie to samo, co prowadzenie drużyny na poziomie Primera Division. Nawet gdy rezerwy spadają z ligi, nie ma tragedii. Nie ma też takiego ciśnienia na wyniki. Rezerwy mają grać możliwie w najwyższej lidze, ale pełnią funkcję bardziej edukacyjną niż są wizytówką całego klubu.
Od samego początku kartą przetargową Włocha było to, że jest cenioną postacią w klubie. Każdy go znał, bo dziesięć lat pracy w jednym miejscu, to współcześnie wieczność. Piłkarze wielokrotnie mijali go na korytarzach, ale on też często udzielał się na potrzeby pierwszego zespołu, więc został ciepło przyjęty. Potraktowano go jako równorzędnego partnera do pracy, a nie jako stażystę, któremu przyfarciło się i dostał pracę z przypadku. Znał swoje miejsce w szeregu, ale też nie dał po sobie poznać, że jest mimo wszystko świeżakiem. Co więcej, jest rówieśnikiem Roberto Soldado, co mogło nieco zaburzać hierarchię, ale obawy okazały się nietrafione.
– W zeszłym roku dali mi rezerwy i wiele osób wątpiło, czy dam radę, bo też byłem w trudnym momencie. Zaczynając od samego dołu, było dla mnie jasne, że aby dostać się do pierwszego zespołu, musi zaistnieć skomplikowana sytuacja. Nigdy nie myślałem, że wrzucą mnie do idealnego zespołu i że pójdzie gładko. Spędziłem dziesięć lat na niższych szczeblach. Starałem się eksperymentować jak najwięcej, aby w momencie kiedy nadejdzie ten moment, że dostanę klub z Primera, być przygotowanym.
Może spaść, ale i tak zostanie dobrze zapamiętany
Start jest ważny i ten wypadł pozytywnie. Rozpoczął pracę z pierwszym zespołem od wysokiego zwycięstwa w Pucharze Króla, ale w tym momencie miało to znaczenie marginalne. W lidze pierwszym rywalem jego nowej drużyny była Osasuna i Levante uzyskało bezbramkowy remis. Z jednej strony dużym sukcesem było czyste konto. Z drugiej, remis przy tak ciężkiej sytuacji niewiele wnosi. To jak smarowanie złamanej nogi Altacetem i wiara, że dzięki temu w tydzień się zrośnie.
Obiecujący start był nieco mylący. Następnie nadeszła seria wysokich porażek. Wszystkie trupy pozostawione przez poprzedników zaczęły wychodzić z szafy. Począwszy od beznadziejnej gry w obronie, a skończywszy na pechu, który nie opuszczał tej drużyny. A to karny, a to niefrasobliwość, do tego kontuzje, jeszcze innym razem błąd sędziego. Przy lawinie nieszczęść można się załamać.
Lisci pomimo cholernie trudnej sytuacji zachowywał spokój. Inni powoli odkręcali już banery z napisem La Liga Santander, ale Włoch wciąż wierzył, że da się wygrzebać z kłopotów. Czekał tylko na pierwsze zwycięstwo. I udało się. Levante ograło Mallorkę i przerwało serię 27 meczów ligowych bez zwycięstwa.
Był to sygnał, że jeszcze można się dźwignąć, ale co z tego skoro trzy kolejne mecze znów wysoko przegrali. I wówczas… Trafili na Atletico, które zdołali pokonać. Od tego momentu prezentują się zdecydowanie lepiej.
Obecnie bilans Lisciego w lidze wynosi: 4 zwycięstwa, 3 remisy i 9 porażek. Nie wygląda to może dobrze, ale też potrzebował czasu na wdrożenie swoich idei i wciąż go potrzebuje. Jeśli spojrzymy na wyniki od połowy lutego, wygląda to zdecydowanie lepiej: 3 zwycięstwa, 2 remisy i 3 porażki. To też jasno dowodzi, że większość złych rezultatów Levante zanotowało na początku jego pracy. Później Levante Lisciego potrafiło pokonać Atletico, ograć Villarreal, dać w kość Barcelonie, która długo się z nimi męczyła i komplet punktów zawdzięcza Rogerowi Marti, który zmarnował rzut karny.
Efekty pracy Lisciego są widoczne, ale długokresowe zaniedbania jego poprzedników i prezesa wciąż odbijają się czkawką. Zostało siedem kolejek i Levante traci siedem punktów do pierwszej drużyny nad kreską. Mało spotkań, a dużo punktów do nadrobienia. Pozostały im mecze z: Granadą, Sevillą, Valencią, Realem Sociedad, Realem Madryt, Deportivo Alaves i Rayo Vallecano. Nie jest to wymarzony terminarz, ale klubowe władze same nawarzyły sobie piwa, które prawdopodobnie będą musiały wypić. Tak się kończy nierozsądna polityka czekania na cud i zatrudniania dyrektora sportowego dopiero podczas zimowego okna transferowego…
Teraz powinni zadbać o to, żeby dogadać się z trenerem, by zgodził się pozostać w przypadku degradacji. Pokazał, że warto dać mu szansę. Piłkarze są zadowoleni ze współpracy z nim i podkreślają, że dzięki Lisciemu stale się rozwiją. Włoch jest również ceniony w środowisku młodych szkoleniowców, którzy zaczynają się na nim wzorować i prosić o rady. Zaliczył bardzo twarde lądowanie, ale już zdobył cenne doświadczenie. Warto obserwować jego dalsze losy. W Levante lub w nowym otoczeniu.
WIĘCEJ O LIDZE HISZPAŃSKIEJ:
- Pedri. Ambasador elegancji i pomocnik na miarę XXI wieku
- Rodrigo de Paul inny niż w Udinese
- W Hiszpanii przestał strzelać, ale i tak zaraz odejdzie za fortunę
- Królewskie klocki Jenga
- Eduardo Camavinga, czyli polisa na przyszłość Królewskich
- Stara gwardia Barcelony nie rdzewieje
Fot. Newspix.pl