Liverpool na 90 kilka procent jest już w półfinale Ligi Mistrzów. Trudno zakładać, żeby The Reds u siebie mogli roztrwonić 3:1 wywiezione z Lizbony. Goście wygrali w pełni zasłużenie, ale Benfikę też należy docenić, bo wcale nie było tak, że głównie statystowała. Zagrała po prostu na miarę swoich możliwości, a że te były mniejsze niż zawodników Juergena Kloppa? Na to już rady nie ma.
PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ
Benfica – Liverpool 1:3. Wspaniała akcja przy drugim golu
Bardzo przyjemnie się ten mecz oglądało, szczególnie w pierwszej połowie. Dobre tempo, dużo jakości, sporo sytuacji. No i oczywiście gole. Wszystko się zgadzało.
Liverpool objął prowadzenie w sposób najprostszy, czyli po dośrodkowaniu z rzutu rożnego, z którego użytek zrobił niepilnowany Ibrahima Konate. Za to druga bramka dla dla ekipy z Anfield to już była poezja. Fantastyczne kilkudziesięciometrowe podanie w pole karne posłał Trent Alexander-Arnold, Luis Diaz idealnie zgrał piłkę głową, a Sadio Mane dostawił stopę jak trzeba. To jeden z tych goli, przy którym skupiasz się przede wszystkim na kunszcie drużyny atakującej. Ta broniąca mogła się tylko przyglądać, trudno mieć do niej większe pretensje.
“The Reds” już do przerwy mogli zamknąć sprawę. Dwie świetne sytuacje zmarnował Mohamed Salah, a jedną Luis Diaz. Za każdym razem skutecznie interweniował Odysseas Vlachodimos, który utrzymywał gospodarzy przy życiu. Benfica fragmentami nie odstawała, ale gdy przedstawiciel Premier League przyspieszał grę, to nie było czego zbierać. A co “Orły” zdziałały z przodu? Czasami bywało dość groźnie. Everton i Rafa Silva będąc w polu karnym mogli zdziałać znacznie więcej, zabrakło im precyzji. Z kolei Otamendi, wyskakujący na piątym metrze do dośrodkowania, nawet nie trafił w piłkę, choć powinien.
Benfica – Liverpool 1:3. Kiks Konate dał nadzieję
Najlepszy okres Benfiki to pierwsze 15-20 minut po zmianie stron. Zaczęło się od złapania kontaktu. Rafa Silva trochę dla zasady zagrał w pole karne do osamotnionego Darwina Nuneza, bo nic innego nie mógł zrobić. I opłaciło się – skiksował Konate i urugwajski napastnik z dużym spokojem trafił do siatki.
Lizbończycy nabrali wiatru w żagle i kontynuowali natarcie. Everton dziś chyba nie zaśnie, bo zamiast podawać do Nuneza zdecydował się na strzał, który zatrzymał Alisson. To mogło być 2:2.
Klopp widział, co się dzieje i zaskakująco szybko ściągnął z boiska Salaha i Mane, najwyraźniej uznając, że trzeba trochę “zabić” ten mecz i zagrać bardziej pragmatycznie. Jego założenie się sprawdziło. Benfica kolejnych sytuacji już nie miała – najgroźniej było wtedy, gdy w szaleńczy drybling na przedpolu wdał się Alisson. Na swoje szczęście wybrnął z tego i nic się nie wydarzyło. A że paru kibiców mogło wylądować u kardiologa? Trudno, takie ryzyko.
“Orły” obniżały loty, za to Liverpool znów się rozpędzał i dobił przeciwnika. Przy prostopadłym podanie Naby’ego Keity pomógł rykoszet od wykonującego wślizg Otamendiego. Pozostali obrońcy lekko zgłupieli, dzięki czemu Luis Diaz wyszedł sam na sam, minął bramkarza i strzelił jak trzeba. Dzieła zniszczenia po szkolnym błędzie Otamendiego w rozegraniu mógł dopełnić Diogo Jota, ale podobnie jak jego koledzy w pierwszej połowie, przegrał pojedynek z Vlachodimosem.
Benfica wstydzić się swojej gry nie musi, ale rewanż wygląda na formalność dla Liverpoolu.
Benfica – Liverpool 1:3 (0:2)
- 0:1 – Konate 17′
- 0:2 – Mane 34′
- 1:2 – Nunez 49′
- 1:3 – Diaz 87′
Fot. Newspix