Kacper Bieszczad, młody bramkarz Zagłębia Lubin, który niedawno wskoczył między słupki, do tej pory mógł myśleć, że Ekstraklasa to żadne wielkie mecyje. Abstrahując od doświadczenia, które zdobył w końcówce sezonu 19/20, wyglądało to w jego przypadku świetnie. 4 mecze, 17 obronionych strzałów i ledwie jeden puszczony gol. A że stracił go dość szybko, to przed startem dzisiejszego meczu jego licznik wskazywał 349 minut bez puszczenia bramki. Ostatecznie zatrzymał się na liczbie 368 i trzeba przyznać, że piłkarze Warty Poznań brutalnie przerwali jego „miesiąc miodowy”.
W 14 minut dostał trzy bramki od zespołu, który przed tym meczem miał najgorszą ofensywę w lidze (22 gole w 25 meczach – bez kalkulatora widać, że licha średnia), a po przerwie przepuścił jeszcze jednego gola. A mógł więcej, tylko podopieczni Szulczka tak knocili kontry, jakby nie chcieli za bardzo upokorzyć gospodarzy. Co więcej, chłopak przy jednym trafieniu ewidentnie zaspał, bo Miguel Luis zaskoczył go strzałem w krótki róg, przy kolejnym wyszedł z braki idealnie pod loba od Zrelaka, którego dostał, a na dokładkę chyba niepotrzebnie podawał do otoczonego rywalami Żubrowskiego, bo ci odebrali pomocnikowi piłkę i pognali na bramkę, żeby dokończyć dzieła zniszczenia. Gdyby jeszcze wyleciał z piłką poza pole karne, gdy wygarniał ją spod nóg Corryna (a wiele nie brakowało), miałby sporo materiału do przemyśleń.
W sumie dość zabawnie się składa, że w jesiennym meczu pomiędzy Wartą a Zagłębiem jeden z najlepszych indywidualnych występów w sezonie zaliczył Dominik Hładun. Wtedy zespół Piotra Tworka nie wygrał meczu głównie przez golkipera Miedziowych, bo uczynił naprawdę dużo, żeby to zrobić, ale ten bawił się w ośmiornicę. Wyrównało się.
Ale nie ma co skupiać się na Bieszczadzie, bo cały zespół Piotra Stokowca dał ciała. Z reguły po takim meczu wyróżnić możemy chociaż jednego piłkarza pokonanej drużyny, który czymś błyśnie na tle beznadziejnego zespołu, a dziś notę wyjściową wystawiliśmy tylko Filipowi Starzyńskiemu. Od biedy. Wszedł na boisko po przerwie, wygrał kilka pojedynków, nieźle dośrodkowywał i trochę rozruszał swój zespół. Poza tym wyglądało to tak, że prędzej byśmy uwierzyli, że ci goście w czterech ostatnich meczach oddali osiem strzałów niż w to, że zdobyli w nich osiem punktów.
Lepiej mówić o Warcie, bo w tym meczu miała na placu trzech bohaterów pierwszoplanowych. W kolejności przypadkowej byli to:
- Łukasz Trałka, który zaliczył mnóstwo wybić, w tym jedno z linii bramkowej, gdy już wydawało się, że gospodarze strzelą gola honorowego, świetnie się ustawiał, a także dobrze bił stałe fragmenty,
- Adam Zrelak, który strzelił dwa dość podobne gole głową, a także wykonał kawał roboty jako pierwszy obrońca (zmarnował też świetną szansę na hat-tricka, ale przymkniemy na to oko, bo ładnej asysty pozbawił go też Castaneda),
- Miguel Luis, który w Rakowie dostał łącznie dwie minuty na boiskach Ekstraklasy, a w Warcie jest tak konkretny, że już ma lepsze liczby niż większość pomocników, którzy pozostają do dyspozycji Marka Papszuna (lepiej od niego wypadają pod tym kątem tylko Lopez i Wdowiak).
Do tego kilka dobrych występów i chyba można zaryzykować stwierdzenie, że Warta zagrała swój najlepszy mecz od momentu wejścia do Ekstraklasy. Albo „jeden z” – mniejsza z tym. Ważniejsze jest to, że ta wygrana pozwala ekipie Dawida Szulczka przeskoczyć w tabeli Miedziowych i zwiększyć przewagę nad strefą spadkową do sześciu punktów. Rywale jeszcze będą mogli w tej kolejce odpowiedzieć, ale utrzymanie staje się coraz bardziej realne. Nawet jeśli to już nie jest zespół stworzony z czternastu chłopa do gry, jadący na zaangażowaniu i atmosferce, no to będzie to wyczyn.
Fot. FotoPyK
Więcej o Warcie Poznań: