Brendan Rodgers doskonale zna smak trudnej walki o losy swojej trenerskiej posady na kultowym Anfield. Właściwie cholera wie, jakie emocje towarzyszą mu podczas słuchania chóralnie odśpiewanego przez tysiące gardeł hymnu „You’ll Never Walk Alone”. Może jest człowiekiem wrażliwym na sztukę, może trafia do niego przekaz kompozycji Richarda – nomen omen – Rodgersa i Oscara Hammersteina II, ale coś nam się wydaje, że ostatnimi czasy 49-letniemu trenerowi niezbyt pozytywnie kojarzy się stadion The Reds. Dobre kilka lat temu wywalano go bowiem z Liverpoolu, a teraz porażka z dawnym pracodawcą przybliża go do końca pracy w Leicester…
Liverpool – Leicester. Tak tu nie można
Czy tego wieczoru Lisy mogły wtargnąć do liverpoolskiego kurnika i powyrzynać wszystkie tamtejsze kury? Teoretycznie mogły, w praktyce – bez jaj, w sumie tematyka się zgadza. Nie możesz przyjechać na Anfield i liczyć na swoje powodzenie, jeśli wymieniasz prawie dwa razy mniej podań niż gospodarz, jeśli rozgrywasz piłkę z marną siedemdziesięcioprocentową celnością, jeśli twoje posiadanie futbolówki wynosi tylko trochę powyżej trzydziestu procent.
No i jeśli oddajesz tylko jeden celny strzał.
Kiedy na samym początku spotkania Alisson obronił mocne uderzenie Jamesa Maddisona z ostrego kąta, wydawało nam się, że Leicester może namieszać, że podeszło do tematu ambitnie. Ale im dalej w las, tym mniej kleiło się w grze ekipy Brendana Rodgersa. Defensywa spisywała się jeszcze jako tako, ale ofensywa… szkoda gadać. Ani Lookman, ani Daka, ani Albrighton, ani Barnes, ani Tielemans, ani Iheanacho nie byli w stanie zdziałać niczego sensownego na przestrzeni całych bitych dziewięćdziesięciu minut, przykro patrzyło się na jakieś pojedyncze zrywy, jakieś pojedyncze zgrabniejsze akcje. Czy jesteśmy tym jakoś specjalnie zdziwieni? Niby w grudniu Leicester wygrało u siebie 1:0 z The Reds, ale to było jakieś kilka tygodni temu (w angielskiej piłce w zimowym wydaniu to jak rok!), a cztery dni temu Lisy w FA Cup brutalnie zlało Nottingham Forest. Do tego zajmują słabiutkie dwunaste miejsce w ligowej tabeli i coraz więcej mówi się o rychłym końcu kadencji rzeczonego Rodgersa.
Liverpool – Leicester. Liverpool goni City
Dla Liverpoolu była to więc relatywnie łatwa przeprawa. Głównego kata Leicester pokazaliśmy wam już na głównym zdjęciu do tej pomeczówki. Diogo Jota najpierw dobił główkę Van Dijka, a potem pokonał Schmeichela po podaniu Matipa. Dla Portugalczyka były to o tyle ważne trafienia, że nie trafiał do siatki w czterech ostatnich meczach Premier League. Pokazał tym samym Kloppowi, że nie odklepuje w matę w rywalizacji z gwiazdami powracającymi z Pucharu Narodów Afryki i świeżutkim nabytkiem klubu, debiutującym na ligowych boiskach Luisem Diazem, który może nie pokazał niczego wielkiego, ale w pojedynczych momentach widać było, że może być z niego kawał grajka, jeśli tylko pozna system The Reds.
Klopp dostaje kolejną perełkę. Co Luis Diaz może dać Liverpoolowi?
Liverpool mógł wygrać wyżej. Dwóch niezłych prób dokonał Alexander-Arnold. Firmino niezbyt elegancko i niezbyt finezyjnie wykończył koronkową akcję składającą się z jakichś trzydziestu podań. Przynajmniej jedną kolejną przyzwoitą okazję strzelecką stworzył sobie Jota. Salah był całkiem bliski hat-tricka, ale dwa jego strzały obronił Schmeichel, a trzecie uderzenie zatrzymało się na poprzeczce. Jürgen Klopp tylko dopingował swoich podopiecznych. Wiedział, że Leicester mu nie zagrozi.
Tym samym pewnego kolorytu nabiera rywalizacja o mistrzostwo Anglii. Liverpool dobrnął do dziewięciu punktów straty do Manchesteru City, a ma jeszcze jeden zaległy mecz do rozegrania, więc w przypadku wygranej, w idealnym scenariuszu różnica między liderem a wiceliderem może wynosić sześć oczek, co zwiastuje nam naprawdę ciekawą wiosnę na brytyjskich murawach.
Liverpool 2:0 Leicester
Jota 34′, 87′
Czytaj więcej o Premier League:
- Kogo kupiło Newcastle? Bruno Guimaraes – kompletny szef środka pola
- Roy Hodgson – trener z innej epoki
- Trudne dwa lata za Eriksenem. Co dalej?
Fot. Newspix