Ktoś może zastanawiać się, dlaczego Harry Kane jest jedynym nominalnym napastnikiem w kadrze Tottenhamu. Wystarczy jednak spojrzeć na ostatnie transfery Spurs, by dojść do wniosku, że nikogo, kto byłby w stanie Anglika zastąpić, po prostu by nie sprowadzono. Ostatnie poczynania londyńczyków na rynku transferowym to droga przez mękę.
Daniel Levy nie jest najmilej wspominanym prezesem w Premier League. Włodarze Manchesteru City określili negocjacje z nim jako równie przyjemne co oddawanie krwiomoczu. To nieprzychylne porównanie dotyczy także kwestii kupowania zawodników, gdzie narzekać mogą kluby wchodzące z Tottenhamem do rozmów. Co gorsza, narzekać mogą także szkoleniowcy.
O ile faktycznie niekiedy można uznać, że zawodnicy nie sprawdzają się, bowiem nie leży im jakiś trener, o tyle w wypadku Spurs coraz częściej mówimy o piłkarzach, którzy nie sprawdzają się u kolejnego szkoleniowca. W ciągu ostatnich pięciu okienek transferowych londyńczycy mają gorszy bilans wydatków niż Liverpool. Nie pociągnęło to jednak konkretnej jakości.
Od sezonu 201718 ponad 20 milionów funtów zapłacono za:
- Serge’a Auriera
- Lucasa Mourę
- Davinsona Sancheza
- Ryana Sessegnona
- Stevena Bergwijna
- Tanguya Ndombele
- Sergio Reguilona
- Giovaniego Lo Celso
- Emersona Royala
- Bryana Gila
Do tego wypożyczenie Cristiana Romero, który może kosztować 47 milionów funtów. Argentyńczyk wskoczy wówczas do czołówki najdroższych zakupów Tottenhamu, lecz próżno byłoby poszukiwać go wśród najlepszych zawodników. Okazuje się, że Daniel Levy – ten nieprzejednany negocjator – na rynku transferowym zaskakująco często popełnia koszmarne błędy.
Podwójne strzelanie kulą w płot
Patrząc na stosunek jakości do ceny, nie można wykluczyć, że Tottenham dysponuje jedną z najbardziej przepłaconych kadr w całej lidze, przynajmniej w z klubów szeroko rozumianej czołówki. Być może stąd właśnie wynika obecna opieszałość związana ze znalezieniem konkurenta/zastępcy dla Harry’ego Kane’a. Ostatnie próby takiego działania były mocno niefortunne.
Fernando Llorente miał swoje oczywiste ograniczenia, bycie zadaniowcem nie do końca przebiegało sprawnie. Hiszpan kosztował niespełna 15 milionów funtów, zdobył 13 bramek. Do rewelacji trudno ten wynik zaliczyć, ale – no właśnie – sam fakt, że jest jakieś “ale” mówi nam już bardzo dużo.
Chwilę przed rosłym Llorente postawiono na Janssena, który świetnie radził sobie w Holandii. W Anglii snajper jednak przepadł – tylko sześć razy wpisał się na listę strzelców w trakcie swojego londyńskiego pobytu. Jedna bramka jego autorstwa kosztowała mniej więcej 3,5 miliona funtów przelanego na konto Vitesse.
Innym piłkarzem, który podjął się wyzwania zabezpieczenia pozycji Harry’ego Kane’a był natomiast Carlos Vinicius. Brazylijczyk wytrzymał najkrócej z wymienionej trójki, ale też strzelał dość regularnie. 10 bramek w 22 spotkaniach to wynik cokolwiek dobry, nawet jeśli aż 30% z tych trafień to efekt pucharowego starcia z outsiderem, Marine FC.
Niemniej, ostatni zastępcy Harry’ego Kane’a zdobyli łącznie 29 bramek. I to nie jest tak, że nie dostawali minut – wystąpili w końcu w 130 spotkaniach. Z pewnością liczono na więcej, tym bardziej, że zapłacono za nich 33 miliony funtów.
Doprowadzono tym samym do sytuacji, w której Kane nie ma jak złapać oddechu. A przecież w jego obecnej formie jest on jak najbardziej wskazany.
To poruszanie się po omacku jest jednak spowodowane czymś więcej niż przestrzelonymi pomysłami. W końcu na ostateczną ocenę transferu ma ją wpływ czynniki, które często trudno przewidzieć. Ktoś może nie dostosować się do języka, ktoś może odbić się od kultury, szatni. Często też nie po prostu pasuje się do filozofii konkretnego szkoleniowca. Ta ostania kwestia może być szczególnie problematyczna, jeśli trenerów traktujesz jak tymczasowych pracowników.
Ciągłość? A co to jest ciągłość
Od czasu Mauricio Pochettino Tottenham szuka. Kto wie, być może w końcu znalazł, bo Antonio Conte raczej wytrzyma w Londynie dłużej niż półtora sezonu. Nie zmienia to jednak faktu, że łącznie z Włochem stołeczny klub testował już czterech trenerów w ciągu niespełna trzech lat.
Co więcej, włodarzom ewidentnie brakuje konsekwencji w swoich poczynaniach. Zaraz po Pochettinho stery objął Jose Mourinho, który miał wzbogacić klubową gablotę za wszelką cenę. Nie wyszło, szansę na chwilę otrzymał Ryan Mason, a jego miejsce zajął Nuno Espirito Santo. Portugalczyk stanowił zwrot o 180 stopni w porównaniu do Mourinho, przynajmniej pod względem charakterologicznym. W bardzo krótkim okresie szatnia Spurs dostała trzech trenerów, którzy należą do różnych skrajności. A na to wszystko wrzucony został Conte, kolejna osoba, o której podejściu do pracy można pisać książki.
Trudno zatem dziwić się, że londyńczycy mają tak nieekskluzywną skuteczność transferową. O ile Sergio Reguilon czy Emerson Royal jeszcze się bronią, o tyle w wypadku pozostałych zawodników można mieć większe lub mniejsze “ale”. Rzuca się ich jednak do różnych systemów gry, stawia różne wymania. U Nuno Espirito Santo treningi były bardzo lekkie, rzutowały negatywnie na zawodników. U Antonio Conte Giorgio Chellini schodził z boiska na czworakach.
W większości wypadków winni nie są zatem sami zawodnicy czy szkoleniowcy, ale podejście zarządu. Oczekuje się wyników, a jednocześnie stroni od tego, by dawać czas niezbędny na ich wykręcenie. W konsekwencji tego obecny Tottenham jest mozaiką graczy, którzy pasują do różnych systemów, ale niekoniecznie do tego, który preferuje aktualny szkoleniowiec.
Dokonuje się transfery pod danego trenera, a chwilę później wyrzuca się tego gościa z klubu. Ostatecznie Spurs zostają z zawodnikami, których sens trudno wytłumaczyć po kilku latach od przenosin. Kto dziś pamięta, dlaczego sprowadzono Ryana Sessegnona? Kto potrafi znaleźć klucz kategoryzacyjny, który do Tottenhamu dopasował Bryana Gila? Hiszpan przyszedł z Sevilli, wyłożono na niego konkretną kasę, ale nikt, absolutnie nikt, nie chce na niego postawić.
W podobny sposób można potraktować właściwie każdego piłkarza z listy, którą przedstawiliśmy na początku. No dobra – wyjątek jest jeden i może on na dłuższą metę wyleczyć Tottenham z przeprowadzania naprawdę gigantycznych transferów.
Czy transfery podlegają reklamacji?
Gdyby piłkarze byli traktowani w sposób jeszcze bardziej przedmiotowy, Tottenham z pewnością nie stroniłby od tego, aby w kilku wypadkach zastosować święte prawo każdego konsumenta – prawo zwrotu. Pierwsze sygnały świadczące o tym, że Tanguy Ndombele się w Londynie nie sprawdzi pojawiły się bardzo szybko. Cena – 55 milionów funtów – tylko potęgowała przygnębiające wrażenie.
W trakcie swojej przygody w Anglii – a ta trwa już dwa i pół roku – Francuz zaliczył tylko 10 ligowych meczów w pełnym wymiarze czasu. Statystyka może wyglądać jeszcze gorzej, jeśli zerkniemy na te spotkania, które byłby bardzo dobre lub przynajmniej dobre. Znacznie łatwiej wypunktować mecze, w których Ndombele wyglądał na ciało obce. Na kogoś, kto nie potrafi dostosować się do żadnego szkoleniowca, który dostał szansę pracy w stołecznym klubie.
Czara goryczy przelała się jednak stosunkowo niedawno. W meczu z trzecioligowym Morecambe Ndombele był jednym z najgorszych graczy na boisku. Nie że najgorszym w Tottenhamie. Najgorszy spośród wszystkich 22 piłkarzy – nie wychodziło mu kompletnie nic, a ekipa z League One dominowała nad środkiem pola, gdzie Francuz przebywał.
Jego zmianie w 65. minucie nie towarzyszyła cisza. Towarzyszyło jej buczenie, jeden z najbardziej wyrazistych dowodów na to, że kibice mają dość. Ndombele, największy transfer w historii Tottenhamu, gość zarabiający 200 tysięcy funtów na tydzień stał się wrogiem publicznym numer jeden na trybunach THS.
Rozwiązanie jest tylko jedno – trzeba Francuza odpalić. Problem w tym, że nie ma on żadnej cechy, która mogłaby przekonać potencjalnego nowego pracodawcę. Nie broni go forma, nie broni go weryfikacja przez mocniejszą ligę, nie bronią zarobki. Znalezienie chętnego jawi się jako misja niewykonalna. To w oczywisty sposób może rezonować na podejście władz Tottenhamu w przyszłości.
Chociaż Daniel Levy wydawał ostatnio niemałą fortunę na transfery, to stronił od pojedynczych strzałów, które chwiały posadami największych transferów w historii. Drugi na wewnętrznej liście Tottenhamu Davinson Sanchez (sic!) kosztował 20 milionów funtów mniej niż Tanguy Ndombele. Francuz może zatem niebezpiecznie utwierdzić prezesa Spurs w przekonaniu, że duża kasa wydana na zawodników po prostu się nie opłaca. Będzie miał w tym częściowo rację – większość największych zakupów to w gruncie rzeczy nieudane transakcje.
Taka konkluzja nie wygląda jednak na dobrą wiadomość dla fanów z północnego Londynu.
W wypadku Tottenhamu może tylko wzmagać dyskomfort, który wywołała drzazga przed laty wbita pod paznokieć całego Tottenhamu. Zapomniano ją wyciągnąć, chociaż za ery Pochettino byli na dobrej drodze, by w końcu ją wyciągnąć.
Niestety dla nich od tamtego czasu zdążyła już ponownie zagłębić się w ekosystemie londyńskiego klubu. Za piłkarzy płaci się wszak coraz więcej, a Tottenham nigdy nie nauczył się, jak robić to we właściwy sposób. Zawrócenie z tej drogi będzie tylko trudniejsze – trzeba nie tylko lepiej wybierać cele transferowe, ale też dostrzec w końcu, że asymilacja nawet najdroższego zawodnika to proces, a nie mrugnięcie okiem.
WIĘCEJ O TOTTENHAMIE:
Fot.Newspix