Już od dawna uważam – i chyba nie jestem w tym odosobniony – że ze wszystkich futbolowych zawodów, ten trenerski jest najbardziej niewdzięczny. Gdy myślę sobie o biznesie piłkarskim, ogromnym, dochodowym, to widzę przede wszystkim ludzi żyjących całkiem fajnie, często może nawet górnolotnie: żyjących marzeniami. Wiadomo, na szczycie są tutaj piłkarze, fantastyczne kontrakty, doskonałe warunki, realizowanie dziecięcej pasji, a w zamian sława, pieniądze i trofea. Ale przecież działacze wcale nie mają dużo gorzej. Marketingowcy, menedżerowie, specjaliści ds. public relations. Nawet my, dziennikarze. Kto przy tym futbolu się kręci, zazwyczaj nie narzeka. Albo narzeka, ale jednak – nie wyobraża sobie życia bez piłki.
Tak, to czasem siedem dni podróży w tygodniu, bywa, że to bardzo dalekie wyjazdy, których nie da się przełożyć z uwagi na rodzinne problemy czy przeziębienie syna. Im niższa liga, tym niższe zarobki, czasem właściwie grosze. To praca angażująca, często zasysająca, pozbawiająca jakiegokolwiek dystansu, roztrzaskująca work-life balance. Ale jednak – nadal praca przy tym, co wszyscy pokochaliśmy na tym rozjeżdżonym od butów i opon rowerów szkolnym boisku. Czyli spełnienie snu, czasem nieco wykoślawione, czasem może nawet przedstawione w krzywym zwierciadle, natomiast wciąż: spełnienie snu o pracy związanej z piłką.
Im dłużej się nad tym zastanawiam, ale też im większą liczbę trenerów mam okazję poznać osobiście, tym mocniej widzę, że to jest chyba jedyna grupa w futbolu, która nie przychodzi do pracy. Nie pracuje w piłce nożnej. Nie spełnia snów ani marzeń o tym, żeby zarabiać dzięki dziecinnej fascynacji futbolówką. Trenerzy nie chodzą do pracy. Oni chodzą do domu, ale tak nie za często i raczej na parę chwil, żeby na spokojnie poukładać wszystkie pomysły wypracowane w klubie. Ich wyjściowym trybem w życiu jest wykonywanie pracy, pozostałe aktywności stanowią margines.
My, dziennikarze, zazwyczaj rozckliwiamy się nad trenerami uwzględniając wyłącznie czysto sportowe kwestie. Sam to robiłem setki razy, oczywiście najlepiej zrobił to Leszek Milewski w swoim tekście, który pamiętam dokładnie do dziś.
Załamujemy więc ręce nad tym, jak niewiele zależy od trenera. Może przecież mieć najdoskonalszą taktykę, może kapitalnie monitorować markery zmęczeniowe i przygotować skład na 120 minut bezustannej pogoni za rywalem. Potem jednak okazuje się, że grupa obcokrajowców wybiera się nad Zegrze i trener po fakcie może jedynie rwać włosy z głowy w żalu, że nie poprosił klubu o skoszarowanie piłkarzy w zamkniętym ośrodku. Ale to taki najbardziej skrajny przykład – wystarczy przecież, że snajper się nie wyspał, a obrońca źle postawił stopę i musiał zejść już w 7. minucie. Poza tym młodzieżowiec miał wczoraj sprawdzian z fizyki i w piętnastej minucie dał piłkę na taką kontrę, że nie było nawet sensu wracać.
Jest na boisku dwudziestu dwóch ludzi, a jeszcze przecież w ligach bez VAR-u – trójka sędziowska, która momentami może mieć kluczowy wpływ na “być albo nie być” trenera piłkarskiego. Bezpośredni wpływ trener ma… Nie, bezpośredniego wpływu nie ma w ogóle. Pośredni ma na 11 aktorów tego widowiska, czyli swoją drużynę. Pozostałych czternastu jest od niego kompletnie niezależnych. Co on ma tu zrobić? Coraz częściej wydaje mi się, że po pierwszym gwizdku najrozsądniej jest już się po prostu pomodlić. Jasne, można dokonać zmian, korekt taktycznych, ale przecież to tak naprawdę detale, liczył się cały ten okres przed meczem.
Wiadomo, ten problem dotyczy wszystkich, zwłaszcza w sporcie. Możesz obiektywnie wykonać swoją pracę dobrze, a następnie przegrać z pechem. Dyrektor sportowy może tysiąc razy obserwować zawodnika, prześwietlić mu rodzinę do trzeciego pokolenia wstecz, wynegocjować doskonałą stawkę transferową i niski kontrakt – a potem ten prześwietlony na tysiąc sposobów zawodnik dostanie wślizg na kolano i przez rok kontraktu zagra dwa dobre mecze, pozostały czas spędzi u fizjoterapeutów lub na ławce. Prezes może stawać na głowie w poszukiwaniu sponsorów, poszerzać budżet, oferować coraz wyższe kontrakty, ale potem w lidze pojawia się katarski kapitał i nawet taki kozak jak Jean-Michel Aulas musi ogłosić kapitulację. Dział marketingu może przygotować najbardziej efektowna kampanię reklamową w historii branży, ale piłkarze dostaną w czerep trzy razy z rzędu – i ani reklamowane koszulki, ani reklamowane bilety na mecze się nie sprzedadzą.
To normalne rzeczy. Ale przy trenerach – spotęgowane do granic możliwości. Zresztą, wszyscy graliśmy w Fifę, wszyscy graliśmy w Football Managera. Każdy wie, jakie są różnice i jak niewiele koniec końców możemy zrobić, gdy już zabrzmi pierwszy gwizdek.
Ale już pal licho, gdy chodzi wyłącznie o ograniczony wpływ na losy drużyny i wynik. Przecież trener mierzy się z szeregiem innych kuriozalnych problemów. Ot, choćby taki podział obowiązków, zwłaszcza w klubach z dyrektorem sportowym i prezesem, przekonanym o swojej rozległej wiedzy futbolowej. Czasem odpowiadasz głową za kiepskie umiejętności ludzi, których w klubie zwyczajnie nie chciałeś. Czasem odpowiadasz głową za fanaberie pracodawców. Zresztą czasem bywa i odwrotnie – płyniesz sobie wygodnie na samograju, bo klub zbudował tak silną kadrę w realiach danej ligi, że starasz się jedynie za mocno nie wpierdalać.
Kolejne fantastyczne urozmaicenie pracy – szefowie sprzedają ci najważniejszych zawodników. Podsuwają jakieś szrociwo bez mapy. Żądają gry młodymi piłkarzami, żądają gry polskimi piłkarzami, żądają efektów na przedwczoraj, dając materiały na pojutrze. Nie ma sensu się powtarzać – o tym, jaki beznadziejnie trudny bywa zawód trenera od strony czysto sportowej, wszyscy wiemy.
Od pewnego czasu nie daje mi jednak spokoju, jak wyniszczający może bywać ten zawód od strony czysto życiowej. I tak, spoglądam tutaj w stronę Michała Probierza. Kurczę, to, co wydarzyło się w ubiegłym tygodniu wokół jego osoby, jest po prostu przeraźliwie smutne. W normalnych okolicznościach pewnie machnąłbym ręką, przeszedł nad tym do porządku dziennego, w sumie nie stało się nic specjalnie nietypowego, takie sytuacje mogą się zdarzać. Dogadali się, miał rozpoczynać prace u czerwonej latarni ligi, ale nagle jakiś spór kompetencyjny, awantura o pierdołę i hyc – trzeba się wycofywać rakiem z podpisanej umowy.
Ale tu jest inaczej. To jest Michał Probierz.
Michał Probierz, który tak niedawno chciał wręcz uciec z Cracovii, mówiąc wprost o swoim ogólnym zmęczeniu.
Michał Probierz, który pół trenerskiego życia poświęcił na walkę o zwiększanie kompetencji trenera, a ostatnie parę lat – na udowadnianie w sposób empiryczny, że to może mieć destrukcyjny wpływ na cały klub.
To jest Michał Probierz, co do którego Polska była właściwie zgodna: gość potrzebuje odpoczynku, być może dłuższego.
W Cracovii z pewnością zyskał komfort finansowy. Poza tym to, co w Krakowie zmontował, po prostu aż prosi się o dłuższą analizę, najlepiej przygotowaną przez samego autora bałaganu. Praca Probierza w Cracovii zasługuje na takie rzetelne przetrawienie przez trenera: dlaczego to mnie przerosło? Dlaczego zyskując kompetencje, o które walczyłem długimi latami, nie potrafiłem ich skonsumować, pokazać innym, że to jedyna i właściwa droga? Dlaczego to wszystko tak się skończyło, gdzie zrobiłem błędy?
Wydawało mi się, a może nawet – byłem pewien, że Michał Probierz odpuści. Jose Mourinho, po którejś z ostatnich swoich rozłąk z piłką, na dłuższy czas się odciął. Został ekspertem telewizyjnym, nakręcił parę reklam, zaprosił dziennikarzy do swojego rodzinnego miasta, gdzie pokazywał się od strony normalnego, zwyczajnego pasjonata, który wcale nie jest furiatem, wchodzącym na wojenną ścieżkę z co trzecim piłkarzem. Podczas tych przedłużonych wakacji Portugalczyk wyglądał jak nowo narodzony – żartował, komentował w błyskotliwy sposób, strzelał anegdotami. Wydawało się, że wróci na ławkę już nieco inny Mou, Mou w nieco lepszej kondycji. A i tak, mimo tego długiego urlopu, portugalskiego geniusza szybko dogoniły demony w postaci starych nawyków.
Probierz? Probierz odpoczynku nie złapał prawie w ogóle, a przecież pamiętajmy – dopiero co ten odpoczynek niemalże wymuszał własną rezygnacją. Nie poczekał na rozwój zdarzeń, nie poczekał na jakieś oferty z wyższych ligowych sfer, nawet nie marzył o zagranicy. Rzucił się na robotę… No pierwszą lepszą, z całym szacunkiem dla Bruk-Betu, to jest ostatni zespół ligi, który na papierze wydaje się jednym z trzech, czterech pewniaków do spadku. Probierz, którego do niedawna przywoływano jako możliwego następcę Jerzego Brzęczka, czy Paulo Sousy, teraz miałby się wcielić w rolę strażaka, ratującego z płomieni stadion w polu kukurydzy.
Dlaczego, panie Michale, dlaczego? Po co?
I jeszcze ten cały galimatias ze zwolnieniem tuż po zatrudnieniu, gdy okazało się, że kością niezgody są właśnie kompetencje, podział obowiązków, sposób budowania drużyny podczas okien transferowych. Rzeczy, na które w teorii trener mógłby przymknąć oko, zdając się na dyrektora sportowego. Tutaj Probierz zaczął, i jak się okazało, również skończył, od konfliktu. Konfliktu dotyczącego wpływu na kształt całego klubu, w którym jest zatrudniony jako trener.
Probierz jest takim najbardziej wdzięcznym tematem, bo przez swoje konferencje prasowe czy wywiady sporo tej trenerskiej kuchni upublicznił, sporo tego pokazał, wywlekł na światło dzienne. Ale przecież takich ludzi w środowisku są dziesiątki. Ludzi, którzy już nie potrafią bez pracy. Trenerów młodzieży, którzy biorą kolejne roczniki, choć już powoli przestają pamiętać jak wyglądają własne dzieciaki. Trenerów w niższych klasach, którzy każdą wolną chwilę spędzają w książkach taktycznych. Całe zastępy ludzi, których tydzień składa się z pięciu dni solidnego trenowania, długiego dnia meczowego oraz niedzieli, poświęconej na kursy, kursokonferencje i dalsze doszkalanie się w roli trenera.
Zaryzykuję: oni już nie potrafią inaczej i co gorsza – zaczynam mieć wrażenie, że to wynika wprost ze specyfiki zawodu. Ustaliliśmy już: trener ma niewielki wpływ na rozpoczęty mecz. Niewielki wpływ na kształt kadry, niewielki wpływ na rzeczywistość w klubie. Skoro wszędzie twój wpływ jest ograniczony – to chcesz go mimo wszystko wykorzystać w pełni. Jeśli spędzisz jeszcze godzinę w programach analitycznych, jeszcze godzinę na dyskusji ze skautami – być może wpływ z 35% urośnie do 37%. Być może chociaż w minimalnym stopniu poprawisz szansę na zwycięstwo, choć w symbolicznym stopniu zminimalizujesz ryzyko strat?
Chciałbym, by trenerzy wiedzieli, kiedy wcisnąć pauzę. Kiedy na jeden weekend odpuścić dążenie do dalszego rozwoju, kiedy daną rundę przeczekać jako niezatrudniony w futbolu, za to zatrudniony do poznawania na nowo swojej rodziny, dzieci. Kiedy czas na wakacje, kiedy czas na to, by chociaż na chwilę wyjść z pracy. Obserwuję to środowisko i autentycznie, drodzy trenerzy – po prostu się o was boję.
CZYTAJ WIĘCEJ O MICHALE PROBIERZU: