Działacze pierwszoligowych klubów często poruszają temat lokaty na koniec roku w kontekście transferów. “Wie pan, jako lider I ligi nieco łatwiej nam przekonać piłkarzy, że podpisują kontrakt z klubem, który za 6 miesięcy będzie już grać w Ekstraklasie“. To jasne, zrozumiałe, walka na finiszu jesieni nabiera rumieńców również z uwagi na ten detal, jakim jest pozycja wyjściowa do zimowych negocjacji z piłkarzami.
Ale jak to działa w drugą stronę? Jak to jest, gdy kończy się ligowe granie, piłkarze rozjeżdżają się na świąteczne urlopy, a klub betonuje dno tabeli? Jak przekonać zawodników wciąż obecnych w klubie, że warto zostać i walczyć o byt? Jak kusić nowych piłkarzy, skoro niepewność potęguje każde odświeżenie tabeli na 90minut.pl? A może to już czas, by powoli układać sobie w głowie plan na rzeczywistość po degradacji? Sprawdziliśmy, jak widzą to ludzie, którzy dostąpili wątpliwego zaszczytu zimowania w roli “czerwonej latarni”.
CZERWONA LATARNIA – WZMOCNIENIA MENTALNE
Pierwsze i najbardziej naturalne skojarzenie z zimą najgorszej drużyny ligi? Cóż, człowiek, który walczy o przetrwanie we wzburzonej wodzie. Chwyci się wszystkiego, łącznie z brzytwą, bez większego ładu i składu wymachuje kończynami, często pogarszając tym samym swoją sytuację.
Sebastian Milewski mówi wprost, jak wielki to ciężar: – Nie jest łatwo na pewno odciąć się od tego. To okres świąteczny, jedziesz, spotykasz się z rodziną, znajomymi – wiadomo, że każdy pyta jak tam w klubie, no i niestety trzeba wracać myślami do sytuacji w tabeli. Nie był to przyjemny dla nas czas. Przerwa zimowa, jakby nie było, jest dosyć długa. Przez tyle czasu trzeba mieć świadomość, że nie jest ciekawie. To nie jest przyjemne, gdy jest się przez dłuższy czas na ostatnim miejscu, a tu wypadają ze dwa miesiące. To zostawia ślad. Z drugiej strony, to motywacja, bo każdy chce to poprawić. Ale wyczuwało się czasami w drużynie trochę nerwowości w tym okresie.
Przemek Pitry, który zimował na ostatnim miejscu choćby w Górniku Łęczna: – Zimowanie na ostatnim miejscu – cóż, wiadomo, że nie jest to łatwe. Myślisz o tym, że każdy mecz będzie decydujący, każdy na ostrzu noża. Wiesz, ze nie możesz się pomylić, nie możesz źle podać, przegrać pojedynku jeden na jeden. To potrafi być ciężar. Jedna stracona bramka i myślenie: kurczę, przecież my musimy wygrywać, gonić, a tracimy. Natomiast jesteś zawodowym piłkarzem, musisz być przygotowany na takie przeciwności losu.
Jan Grzesik tak opowiadał nam o trudnej zimie w ŁKS-ie: – W człowieku siedzą porażki, nawet nieświadomie. Tak jest skonstruowany, że niby będzie próbował o tym nie myśleć, ale mu się nie uda. Czytałem u was ostatnio wywiad z Michałem Makiem, który też był w podobnej sytuacji, przegrał dziesięć meczów z rzędu. Mówił, że wychodzili na boisko z przekonaniem, że w końcu się przełamią, ale gdy padała bramka dla przeciwnika, cofała ich zapędy. U nas było podobnie – wspominał swój czas w ŁKS-ie Łódź.
– Większość trenerów i działaczy nie zdaje sobie sprawy, jak ciężka to sytuacja – przyznaje Jacek Paszulewicz, który zimował w Olimpii Grudziądz na ostatnim miejscu w tabeli, z dziewięcioma punktami straty do w pełni bezpiecznego miejsca. To już nawet nie tyle pogrzeb, co powolne sprzątanie talerzy, pozostałych po widowiskowej stypie. Olimpia wówczas się utrzymała, po genialnej wiośnie, dodatkowo jeszcze wspartej wycofaniem Dolcanu Ząbki. Ale nawet i bez koła ratunkowego spod Warszawy, Grudziądz utrzymałby I ligę.
– Ja nie ukrywam, to co się udało w Grudziądzu… powiedziałem wtedy chłopakom, że to jak zdobycie mistrzostwa Polski. Uratować się odrabiając dziesięć punktów, w takim stylu, że myśmy utrzymali się w przedostatniej kolejce. Największym problemem w takim momencie, poza punktami, jest chyba dobór mentalny zawodników, którzy maja zrealizować misję – zastanawia się w rozmowie z nami Paszulewicz. – Miałem przyjemność pracy z takimi ludźmi, że udało się pogodzić starość z młodością. Miałem takich piłkarzy jak Kłus, Smoliński, Szczot, Rogalski, Kaczmarek – to są nazwiska naprawdę znaczące w tamtych latach. Ludzie z dużą przeszłością, znający presję, niepękający. Myślę, że to było kluczowe, że oni swoje najlepsze cechy charakteru, tę wytrzymałość na presję, przekazali też młodszym graczom, a oni z kolei dawali swoją energię, entuzjazm.
Pamiętam pierwszy mecz wiosny na Stomilu Olsztyn. Wygrywaliśmy 1:0, ale ostatecznie zremisowaliśmy. Wszyscy wiedzieli, że potrzebujemy zwycięstw jak tlenu. Wszedłem do szatni – panowała grobowa cisza. Nikt się nie cieszył ze zdobytego jednego punktu. I tutaj znowu wyszła rola doświadczonych graczy i całego sztabu – podkreślić wagę tego punktu. Docenić to, co się ma. Bo przecież na koniec również dzięki temu punktowi się utrzymaliśmy. Wiosna, choć tak udana, choć zdobyliśmy 33 punkty, to były wahania.
Zima czerwonej latarni to też czas wzmocnień, ale to też czas zwiększonego ryzyka. Jak to wygląda od strony dyrektora sportowego? Skoro już zatrzymaliśmy się na moment przy pamiętnym rajdzie Olimpii Grudziądz – przepytaliśmy również Łukasza Masłowskiego, który wówczas odpowiadał za zimową przebudowę zespołu.
– W takiej sytuacji po prostu musisz podejmować ryzyko, przerabialiśmy to z Nildo – wspomina Masłowski. – Wtedy, nie da się ukryć, miał problemy, był trochę “schowany do szafy”. Przekonaliśmy go, że to dla niego dobre miejsce sportowe, żeby się odkurzyć i przypomnieć kibicom. Do tego dostanie dużą pomoc w tym, żeby wrócić na odpowiedni poziom.
Temat potwierdza Mariusz Rumak, który zimował na ostatniej pozycji z Zawiszą Bydgoszcz.
– Zimą na pewno jest przestrzeń pod wzmocnienia, pod szukanie zawodników, którzy bardziej pasują od strony taktycznej organizacji, ale też twardości charakteru – mówi nam trener. – Duża pomoc przyszła wtedy ze strony prezesa Osucha. Jako były menadżer dobrze znał rynek, uruchomił też swoje kontakty. Przyszło wtedy wielu kluczowych później graczy. Iwan Majewski. Kuba Świerczok. Bartek Pawłowski. Barisić. Natomiast byli to też piłkarze, którzy mieli akurat trudniejszy moment w piłkarskim życiorysie. Trzeba zimą, szukając transferów, być gotowym na ryzyko. Taki Kuba Świerczok – był w rezerwach Kaiserslauitern. Majewski przychodził zaledwie z FK Mińsk. Pulhac nie grał przez pół roku, tak samo Marić. Bartek Pawłowski przyszedł na wypożyczenie, podaliśmy mu rękę. Wszyscy, którzy przyszli, nie byli akurat na pewno akurat na topie, ale mieli potencjał i coś do udowodnienia. Od strony mentalnej nam pasowali, ale też techniczno-taktycznej.
Ciekawie o tym, jak nowi piłkarze mogą wesprzeć zespół od strony mentalnej, mówi Arkadiusz Onyszko. Onyszko dołączał wiosną do Odry Wodzisław w jej ostatnim sezonie Ekstraklasy, wracając z Danii.
Arkadiusz Onyszko: – Ja trochę nie miałem wtedy wyboru. Wracałem z Danii, miałem mocne perturbacje po książce – mój klub, FC Midtjylland, zakomunikował, żebym nie przychodził na obiekty sportowe. Ta książka mocno uderzyła, mój najstarszy syn musiał zmienić nazwisko, miał problem z podjęciem pracy. Wtedy pojawiał się Odra. Wiedziałem, że jest szansa przypomnieć się kibicom. Jeśli chodzi o formę sportową byłem mocny, tak czułem. Prezentowałem wysoką formę w Danii, więc nie bałem się wyzwania. Ale też czułem, że wracam, tyle lat mnie nie było i jakby wszyscy czekali, żeby noga mi się powinęła. Na pewno było zwątpienie za pierwszym razem, gdy przyjechałem na Odrę – unoszący się smog. Budynek klubowy, z którego zwisały kable. Gdy grałeś w Danii, gdzie kluby są mocno poukładane i mają dużo pieniędzy, to był pewien powrót do przeszłości. Była myśl, że nie będzie łatwo. Ale dziś to wspominam jako fantastyczny czas, świetnych ludzi, tak kolegów z drużyny, jak pracujących w klubie jak i zwykłych mieszkańców. Doskonale wspominam Śląsk i Ślązaków, to niezwykle gościnni, pomocni ludzie.
Myślę, że ci zawodnicy, którzy przyszli w przerwie zimowej, na pewno wnieśli dużo polotu, lekkości do szatni. Pomogli też w kwestiach mentalnych. Co do mnie, trzeba zapytać kolegów, ale chyba to, że byłem trochę z innej bajki, patrzyłem na wszystko pozytywnie, też zarażało. Ja miałem wewnętrzny luz. Przesiąkłem mentalnością zachodnią, szukaniem pozytywnych rzeczy w swojej karierze. Nie obawiałem się, przychodziłem walczyć. Od początku myślałem: dlaczego miałoby się nam nie udać? Z takim mentalem byłem przygotowany do tej rundy. Patrzyłem na to, że się uda, nie wątpiłem w trakcie rundy, tak samo w nas, jak i w swoją grę, nawet gdy akurat przegraliśmy czy nie pomogłem zespołowi. Ostatecznie spadliśmy, ale cóż – wtedy można tylko spojrzeć w lustro i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy zrobiłem wszystko, żeby ten klub się utrzymał. I na pewno mogę odpowiedzieć twierdząco, nikt nie miał absolutnie do mnie zastrzeżeń. Wielka szkoda tamtego zespołu, bo brakło nam chyba tylko trochę szczęścia, zniwelowaliśmy i tak wielką stratę.
Niemniej pamiętajmy, że to nie reguła – każdy przypadek jest indywidualny. Sebastian Milewski: – Jeśli chodzi o rewolucję w drużynie, to różnie bywa. Niektórzy od razu się wkomponują i faktycznie odegrają znaczącą rolę w utrzymaniu. Ale mogą być też tacy, którzy, no, nie będą zbytnio zaangażowani w to wszystko. Zależy od sytuacji, czasu, a przede wszystkim człowieka.
Z drugiej strony, Mariusz Rumak potwierdza: – Nowi piłkarze też wnieśli powiew świeżości. Nie byli uwikłanie w słabą jesień, dali nową energię. To też istotne, by dać takie osoby, które zarażą pewnym optymizmem.
Robert Podoliński też podkreśla kryterium doboru konkretnych piłkarzy. Jego Podbeskidzie zimowało jako najsłabszy zespół ligi, ale po kapitalnej wiośnie otarło się o ósemkę, co zresztą zagwarantowałoby utrzymanie. Podbeskidzie w pamiętnych okolicznościach utraciło to ósme miejsce na rzecz Ruchu Chorzów przy jednoczesnych protestach Lechii Gdańsk. Potem w rundzie finałowej kompletnie zawiodło i ostatecznie spadło z ligi.
Tabele tamtego szalonego sezonu:
– Najważniejsze są wzmocnienia, wymiana słabych ogniw. Idziemy tu od razu do punktu najbardziej istotnego – zasoby materialne klubu. Jeśli klub jest bogaty, to sprawa łatwa do udźwignięcia. Owszem, zdarzają się odchyły od normy, lubimy mówić, że pieniądze nie grają, wskazywać przykłady, które to udowadniają – ale na długą metę, jednak grają. Widzimy to po Warcie, którą się zachwycaliśmy, ale na długim dystansie teraz pojawiają się problemy – przypomina Podoliński. – Gdy tych funduszy nie ma, trzeba rzeźbić. Margines błędu drastycznie się zmniejsza. Dlatego musi być wtedy bardzo jasny pomysł na to, kim uzupełnić drużynę, kogo sprowadzić – czyli jasny pomysł na to, jak się utrzymać i jacy będą potrzebni będą do tego wykonawcy. Potem będzie decydowała już tylko jakość piłkarzy i jakość planu, spójnego planu na to wszystko. Tu często kluczowe okazuje się, kto w takim momencie kryzysu miał dobry skauting. Musi się on wtedy wykazać. Jeśli jest dobry, to mamy konkretne nazwiska, które pasują do realizacji pilnych potrzeb.
Tu nasuwa się punkt drugi, gdy będąc czerwoną latarnią liczysz, że do końca sezonu uda się uciec spod topora – owszem, wzmocnienia, ale prawidłowe.
CZERWONA LATARNIA. ROLA ODPOWIEDNIEJ DIAGNOZY
Tak, być może nie wszystko nam się w tej rundzie udało – bez wątpienia to jest myśli, od której należy rozpocząć całą analizę, niezależnie od tego, czy zajmujesz ostatnie miejsce w Ekstraklasie, I czy II lidze, czy może w rozgrywkach w pełni amatorskich. Jak przy nałogach – pierwszy krok do wyjścia to uświadomienie sobie własnych problemów i błędów.
To kolejny aspekt, przy którym zgadzają się wszyscy nasi rozmówcy. Wzmocnienia – tak, głęboka przebudowa, choćby dla uporządkowania kwestii mentalnych. Ale równie ważna jest praca nad tymi, którzy już w klubie są. I nad błędami, które już zdążyli popełnić.
Mariusz Rumak: – Z mojej strony, tamta zima w Zawiszy to była dokładna analiza tego, co nie grało jesienią i szukanie zawodników pod nowy plan. Jesienią nie mieliśmy choćby szybkości. Zmieniliśmy więc zimą sposób grania. Proszę zobaczyć, że mnóstwo bramek strzelaliśmy wiosną ze stałych fragmentów i z kontrataków. Szukaliśmy więc nie najlepszych, ale właściwych. Trzeba mieć też pomysł na piłkarzy, stąd często bierze się ta wiara, że piłkarze wiedzą, jaką rolę będą odgrywać, jaki jest na nich pomysł i co im może dać. Pamiętam choćby przesunięcie Kuby Wójcickiego na prawą obronę. Zrobiłem go kapitanem, to było drugie życie tego chłopaka. Zaczął inaczej grać też choćby Drygas.
Co do wymyślenia piłkarzy na nowo, nikt nie został tak wymyślony jak Przemek Pitry przez Franza Smudę. Pitry całą karierę grał jako napastnik, a tutaj zaczął sobie świetnie radzić jako stoper: – Decyzja o przesunięciu mnie z ataku na stopera? Myślałem, że to żart Franciszka Smudy. Ale akurat wypadło nam trzech obrońców. Było sporo urazów zespole. Smuda powiedział, żebym spróbował – dobra. Po tygodniu treningów wyszedłem na Lecha Poznań. Ciężka sprawa, ale dałem chyba radę. Powiem tak: jakbym nie złapał kontuzji, to byśmy się utrzymali (śmiech). Ja wcześniej znałem trenera Smudę z pracy w Lechu Poznań, więc wiedziałem jakie ma metody. Był to wtedy w Górniku bodziec motywacyjny na pewno bardzo duży. Drużyna była nieźle nastawiona, w końcówce trochę zabrakło. Ale dał Franz swój impuls, nie ma co dyskutować na ten temat. To nie było tak, że ktoś przyjeżdżał do Łęcznej po łatwe punkty, graliśmy niezły futbol.
Często wiara w lepszą wiosnę wiąże się z wiarą w nowego trenera. Ale dobra znajomość jesieni, również dzięki trenerowi, który wtedy był w klubie, też potrafi być kluczowa.
– To nie jest łatwa sytuacja dla nikogo – mówi Łukasz Masłowski – ani zawodników, trenera, dyrektora sportowego. Nie da się ukryć, sytuacja w Grudziądzu była słaba punktowo, zespół rozsypany, budowany na nowo. Kluczem był trener Jacek Paszulewicz, który znał zespół i miał pomysł na to, jak to ma wyglądać wiosną. Do tego, co niezwykle ważne, dostaliśmy spory kredyt zaufania od prezesa Jacka Bojarowskiego co do decyzyjności i wymiany zawodników. To było niezbędne – wspomina Masłowski. – Zawodników przyszło wielu, natomiast zdawaliśmy sobie też sprawę, gdzie są największe braki – potrzebny był środkowy obrońca, środkowy pomocnik i napastnik. Trzy priorytety jakościowe.
Najważniejsza jest właśnie ta znajomość własnej drużyny. Zrozumienie tego, co wydarzyło się wcześniej. Co kulało, a na czym można coś zbudować. Co nie hulało, gdzie jak najszybciej trzeba “przyserwisować”. Wtedy nie trzeba nie wiadomo jakich umiejętności, tylko zawodników o konkretnych, wymaganych przez nowy plan predyspozycjach. Zawsze powtarzam: nie ma dyrektora sportowego bez trenera, nie ma trenera sportowego bez dyrektora. To musi być spójne, im ta współpraca lepsza, tym większe szanse na to, że na długą metę to się uda. Te dwie osoby w klubie muszą mówić jak najbardziej zbliżonym głosem, szukać tego wspólnego kierunku. Dziś, mając znajomość rynku, na poziomie Ekstraklasy i 1 ligi to wcale nie jest tak trudne, natomiast trzeba to zrobić uważnie, w sposób przemyślany, by na koniec nie działać po omacku, na zasadzie loterii. Dla nas ważny był ten bufor czasowy, gdzie runda wiosenna zaczynała się dopiero w marcu. Nie jest tajemnicą, że obracaliśmy się na bardzo niskim poziomie kontraktowym. Ale ci chłopcy, którzy przyszli, naprawdę dali taki poziom, na jaki liczyliśmy. To było bardzo fajne doświadczenie, choć w Grudziądzu nie było rarytasów, złotych klamek.
Jacek Paszulewicz dodaje: – My z dyrektorem Masłowskim wyszliśmy z założenia, że musimy spróbować w meczach jak najszybciej strzelać bramki, szybko też odbierać piłkę. Budowaliśmy więc zespół może gorszy pod względem umiejętności, ale niezwykle szybki. Taki, który był w stanie zabiegać rywala. Ściągnęliśmy choćby Malca, który jest jednym z szybszych stoperów w Polsce. To wszystko powodowało, że mogliśmy grać wysokim pressingiem, nawet jak dostawaliśmy bramkę, to strzelaliśmy dużo. Kluczowy w tym był też jednak bramkostrzelny napastnik i takiego mieliśmy w obliczu Nildo, który przyszedł z Łęcznej. Był po ciężkiej kontuzji, ale półtora miesiąca popracował z profesorem Jastrzębskim i to dało wspaniałe wyniki. Dużo strzelał na wagę punktów. On wiedział, że tutaj będzie miał zespół i trenera, który mu zaufa.
Arkadiusz Onyszko też podkreśla, że atmosfera i mentalność swoją drogą, ale najważniejszy jest plan taktyczny: – Dużo się mówi o tej mentalności, natomiast jeśli chodzi o trenera Brosza, którego bardzo cenię, to poza stworzeniem fajnej atmosfery umiał nas doskonale ustawić taktycznie. Nie można o tym zapominać. Trener Brosz umiał nas zmotywować, wiedział kiedy zostawić jakąś sprawę w naszych rękach, żebyśmy sami ją wyjaśnili, ale przede wszystkim mieliśmy dobre plany meczowe. Oparte na analizie, tak nas, jak i rywala. Dobrze to poukładał, dzięki temu nigdy nie było nerwowości. Jak masz konkretny plan na tu i teraz, to rzeczywiście łatwiej skupić się na tym najbliższym meczu. Z tego wszystkiego brała się symbioza między piłkarzami i trenerem, bez tego się nie da. Myśmy w zespole też się lubili, spotykaliśmy się prywatnie, na przykład na obiadach. Po wygranym meczu też nie ukrywam, że spędzaliśmy czas razem i tego bym nie demonizował, to też jest potrzebne, może właśnie tym bardziej w takim zespole.
Ciekawie swego czasu mówił Marcin Jaroszewski, prezes Zagłębia Sosnowiec – Jaroszewski wyrzucał sobie, że szanse sosnowiczan zostały podcięte już po awansie, właśnie przez złą diagnozę potencjału zespołu. Zimą zespół został wzmocniony, ale było już za późno.
Marcin Jaroszewski: – Trudno tak mówić, bo my źle funkcjonowaliśmy jako cała organizacja w tej Ekstraklasie. Za długo się cieszyliśmy z awansu. Weszliśmy do ligi z pięcioma młodzieżowcami, grającymi w młodzieżowych reprezentacjach, licząc, że zestawiając ich z doświadczonymi piłkarzami, otrzymamy idealny balans. Byliśmy porównywani do Górnika Zabrze, ponieważ też poszliśmy z dołu tabeli pierwszej ligi bardzo mocno. To wszystko nam zamazało obraz. Sytuacja jak w Górniku może się wydarzyć raz na dekadę. Oni mieli Kurzawę, Angulo, wygrali pierwszy mecz z Legią i ich młodzież nabrała pewności siebie. Nasza młodzież nie miała ku temu okazji, nabrała niepewności. Nie powinienem podchodzić też w sposób sentymentalny i ludzki, że ci, którzy wywalczyli awans, zasłużyli na szansę w Ekstraklasie. To było błędne założenie i stąd też brak wzmocnień na odpowiednim poziomie w tamtym czasie. Druga sprawa jest taka, że zdawałem sobie sprawę, jak wygląda klubowy budżet. Przejmowaliśmy hokejową drużynę na poziomie Ekstraklasy i dbając o finanse spółki, szukałem kompromisu finansowego, żeby nie narazić klubu na szwank. Powinienem być dużo bardziej zdeterminowany w negocjacjach z właścicielem i bardziej zaryzykować.
O braku wzmocnień, a więc złej prognozie własnego zespołu na najbliższą rundę, mówił też Bogdan Kłys, prezes Podbeskidzia, w grudniu po fatalnej jesieni bielszczan: – My mamy wrażenie, że kilka rzeczy nas uśpiło. Na przykład to, że jedna drużyna spada. Co by się stało, gdybyśmy ściągnęli 10 innych piłkarzy, którzy walili drzwiami i oknami, przegrywalibyśmy mecze, choć może nie w takich rozmiarach? Nie mamy doświadczenia w Ekstraklasie. Przegrywalibyśmy po 0:1 i dostalibyśmy następująco krytykę: pojebani ludzi tam pracują. Zero fachowości. Mieli świetnie działający zespół, który dobrze funkcjonował w pierwszej lidze, nie ocenili ryzyka, rozwalili szatnię i przegrywają.
CZERWONA LATARNIA. SZTUCZKI, TRIKI, UMOWY
Walka o utrzymanie, zimowanie na ostatnim miejscu – czasem to wymaga metod specjalnych. Takie kulisy też zdradzili nasi rozmówcy. Czasem jest to bardziej bezpośrednie, czasem pośrednie.
Mariusz Rumak mówi w sensie ogólnym, jaka musi być filozofia takiego grania: – Kluczowe jest też znalezienie – by tak rzec – nowej narracji. Pewnego przekazu mówienia o tym, gdzie jesteśmy i co robimy. Stworzenie pewnej historii. Ja im mówiłem – nigdy w historii Ekstraklasy żaden klub, mając tak mało punktów po jesieni, nie utrzymał się w lidze. Możecie być pierwsi. To szansa, by potem zostać docenionym. I zresztą, i tak zostali, bo wielu z nich odeszło do lepszych klubów. Ta narracja sprawiła, że nie byliśmy zespołem, który myśli tylko o tym, by uciec spod topora. Nie, my nie mieliśmy strachu, graliśmy pod sztandarem szansy indywidualnej każdego z tych chłopaków, z których każdy ma swoje rodziny, osobiste stawki, plany.
Te słowa potwierdza Jacek Paszulewicz, podkreślając również odpowiedzialność, jaką trzeba zaszczepić w drużynie: – Wiadomo, że trzeba odciąć się od jesieni, nie pozwolić, by deprymowała ta sytuacja w tabeli, te stare mecze. Trzeba pójść w inną narrację. Myśmy mieli tą umowę właśnie – ona sprawiała, że stawka była osobistą. Ja mogę zdradzić, że często po wygranym meczu w autokarze pada pytanie, czy można zatrzymać się na stacji i wypić po piwie. Nie mam z tym problemu, pod warunkiem, że kapitan i rada drużyny wezmą na siebie odpowiedzialność, że to faktycznie jedno piwo. To jest ważne, by odpowiedzialność była w zespole. Jeśli on to przyjmie, to czuje się bardziej zaangażowany, sprawczy. W tak ekstremalnej sytuacji, jak ostatnie miejsce w tabeli, to jest kluczowe. Wspomnę, że były takie drużyny, gdzie po takim postawieniu sprawy, rada drużyny nie chciała wziąć odpowiedzialności za to piwo.
Co ważne, ta odpowiedzialność w Olimpii została zaszczepiona w dość szczególny sposób. Otóż drużyna zawarła ze swoim trenerem ciekawą umowę.
Jacek Paszulewicz: – Na pierwszym treningu zawarłem umowę z zawodnikami. Dostałem zielone światło od prezesa i dyrektora, bo wtedy pracę zaczynał Łukasz Masłowski. To był prosty układ – skupiamy się przez cztery miesiące tylko i wyłącznie na zadaniu, które przed nami stoi, czyli na utrzymaniu. Nie ma możliwości, że ktoś od tego odchodzi w jakiś sposób, nie wiem, idąc na imprezy, źle się prowadząc, cokolwiek innego, co nie byłoby związane z utrzymaniem, kłóciłoby się z osiągnięciem celu, jakim miało być utrzymanie. Uzgodniliśmy, że jeśli coś takiego się zdarzy, rozwiązujemy kontrakt tego samego dnia – prezes się zgodził. Ale nagroda, jak się utrzymamy – ja zapraszam całą drużynę do Trójmiasta i robimy wielki bal. Ustaliliśmy to przed wyjazdem na obóz do Cetniewa. Kto nie chciał takiego układu – mógł. Wiadomo, że byliśmy wtedy jeszcze na etapie wymiany zawodników. Ale generalnie drużyna to przyjęła. Rada drużyny, starszyzna, zaakceptowała zasady, oni mieli duży wpływ na to, co się działo w drużynie. Przyjęli to wyzwanie. Co mogę zdradzić? Jechaliśmy autokarem klubowym, najpierw do Gdyni do restauracji, a potem do Sopotu. Wracaliśmy o szóstej rano…
Filip Modelski, jeszcze będąc graczem Podbeskidzia, wspominał nam zimą zeszłego roku jaką metodę wprowadził Robert Kasperczyk i zauważał, że jego zdaniem to ona stała za dobrym wejściem w rundę: – Od pierwszego dnia trener Kasperczyk wiedział w jakim stanie mentalnym jest szatnia i jakie są jej problemy. Wprowadził dużo spokoju, którego ta szatnia potrzebowała. Odciął ją od bodźców zewnętrznych, od presji. Pozwolił się skupić na boisku, na tym, żebyśmy grali lepiej, coś wypracowali.
Ostatecznie jednak, można wesprzeć zespół w ten lub inny sposób, zaszczepić pewność siebie, ale piłkarze sami ostatecznie muszą mieć wiarę, że jest ona oparta na twardym fundamencie.
Wspomina Sebastian Milewski: – Próbowaliśmy to pokonać przede wszystkim poprzez ciężką pracę. Naprawdę mocno pracowaliśmy, każdy z tamtego zespołu to potwierdzi. Świadomość, że przepracowaliśmy ten czas bardzo dobrze, była najlepszym sposobem – miałem poczucie, że nie mogłem zrobić więcej. Dlatego ostatecznie podchodziliśmy pozytywnie bardzo do nowej rundy. Pierwszy mecz wygraliśmy, czuliśmy się mocni, nakręcaliśmy się. Ale runda jest długa, liga wymagająca, karząca każdy błąd. Ostatecznie nie udało się.
Jednej skutecznej metody, rzecz jasna, nie ma, bo czerwona latarnia to jednak zazwyczaj faworyt do spadku. Ma przed sobą wielkie wyzwanie, a każda porażka wiosną od razu wpędza ich w coraz większy dołek, aż pod potencjalne całkowite rozsypanie się. Niemniej wciąż, skreślać jej szans nie można, a z doświadczeń różnych tego typu zespołów płyną ciekawe wnioski nie tylko pod walkę o utrzymanie.
Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski
CZYTAJ TAKŻE:
- POLSKI PIŁKARZ W BANGLADESZU. “KIBICE ROBILI SOBIE ZE MNĄ SELFIE NA TRENINGU”
- JEAN-MICHEL AULAS. INSTYTUCJA WIĘKSZA NIŻ KLUB
Fot.Newspix/FotoPyK