Jan Grzesik w wywiadzie z nami mówi zarówno o pozytywnych momentach swojej kariery, jak i tych gorszych chwilach. Np. o grze w Nadwiślanie Góra, gdy łączył piłkę z pracą na zmywaku. – Pierwsza wypłata wyszła na czas, ale później zaczęły się kłopoty. A człowiek musi z czegoś żyć. Żona zapracowywała się – tak trzeba to nazwać, bo to nie jest praca, gdy człowiek haruje po 16 czy 18 godzin po to, żeby był kawałek pieniążka na chleb. Mi się robiło już nawet nie głupio, lecz wstyd, że do takiej sytuacji doszło. Zwłaszcza, że wtedy zamieszkaliśmy razem po raz pierwszy. Stwierdziliśmy, że potrzebujemy gotówki, żeby przeżyć i nie pożyczać kosmicznych sum od rodziny. Cięższy czas, ale jeśli przeżyliśmy coś takiego, damy radę w czasach, gdy jest normalnie – opowiada piłkarz Warty. Dlaczego ŁKS grał wesołą piłkę? Co jest największą siłą Warty? Po co w wieku 14 lat jedzie się przez całą Polskę do GKP Targówek? Jak obrońca staje się skrzydłowym? Zapraszamy.
Jak przyjęliście porażkę z Lechem? Czujesz się rozbity po takim meczu? A może łatwo się pogodzić z tym, co się stało, gdy spojrzysz przez pryzmat wyniku, który wykręcacie w tym sezonie?
Na pewno jestem troszkę rozbity, ale nie mogę powiedzieć, że ta porażka mnie załamuje. Boli nas ona jako zespół, bo doskonale wiemy, jak ten mecz przebiegał. Chyba każdy spodziewał się właśnie takiego spotkania, natomiast nikt nie spodziewał się tego, co wydarzy się w ostatniej akcji meczu. Ciężko jest opisać, co się czuje w takiej sytuacji. Raz życie daje, raz zabiera, tym razem zabrało w mega ważnym meczu dla nas i całego Poznania. Do bramki wyrównującej byliśmy zespołem, który nie mając piłki kontroluje mecz. Zaraz po stracie zaczął się robić młyn. No i to się odbiło na nas w ostatniej akcji. Nie uważam, że to słabszy mecz w naszym wykonaniu. Byliśmy jak wytrawny bokser, tylko że to nie my zadaliśmy ostatni cios.
Przegraliście zasłużenie?
Nie, mimo wszystko nie. Stworzyliśmy też swoje sytuacje, nawet na podwyższenie wyniku. Remis byłby najbardziej sprawiedliwy z mojej perspektywy. Lech utrzymywał się przy piłce, ale nie potrafił stworzyć klarownych sytuacji. W pierwszej połowie była tylko jedna, w drugiej do pewnego momentu mieliśmy wszystko pod kontrolą. Ta bramka boli niesamowicie, ale musimy patrzeć w przyszłość.
Mówi się o Warcie, że kadrowo stoi na podobnym bądź nawet gorszym poziomie niż Stal czy Podbeskidzie. Ale wy – w odróżnieniu od pozostałych beniaminków – dzięki świetnej organizacji gry wyciskacie maksa z tego, co macie. To uczciwe postawienie sprawy?
Widzę, że będą ciężkie pytania!
Wjazd na wślizgu od pierwszej minuty, jak na boisku.
To chyba bardziej złożona sprawa. Chłopaki są bardzo zgraną ekipą już od kilku lat. Jak wiemy, sporo osób przeszło z Wartą nieco dłuższą drogę. Ci, którzy dochodzą do drużyny, wpasowują się charakterologicznie. A sam potencjał piłkarski też, wydaje mi się, nie jest taki, jak się go maluje. Uważam, że mamy wielu zawodników z wysoką jakością.
Opinia bierze się ze stylu, jaki prezentujemy – defensywnej piłki, opartej na stałym fragmencie, co też podkreślacie jako dziennikarze. Ciężej jest w takim stylu pokazać coś ekstra. Może przez to jesteśmy odbierani jako ekipa, która wyciska maksa. Ale w tym zespole drzemie jeszcze potencjał. Jesteśmy w stanie pokazać więcej w ofensywie, czasem zaskoczyć. W zeszłej rundzie wyszliśmy na Lecha wysoko i pokazaliśmy, że potrafimy grać w piłkę. W piątek z kolei zagraliśmy z Lechem w taki sposób, jak w pozostałych meczach rundy wiosennej. Nam to było „w to mi graj”. Kwestia wyrachowania.
Chłopaki doskonale wiedzą – a ja wiem o tym chyba najlepiej – jak to wyglądało w poprzednim sezonie, gdy futbol ŁKS-u był, powiedziałbym, wesoły. I to lekko mówiąc. W tym momencie wolimy zapunktować niż patrzeć na estetykę. Potencjał jest wyższy, ale celem nadrzędnym jest punktowanie.
Mając w pamięci to, co wydarzyło się w zeszłym sezonie, za tymi walorami estetycznymi chyba trudno tęsknić.
Tracenie takiej liczby bramek po błędach indywidualnych czy zespołowych przy wyprowadzeniu piłki męczy. Przynajmniej mnie to w pewnym momencie mocno zmęczyło. Najważniejsze w sporcie to wygrywać, a nam to totalnie nie wychodziło. Nie można uznać więc, że ten styl był jakkolwiek skuteczny w tamtym momencie.
Po ostatnich dobrych wynikach mówicie sobie w szatni, że macie potencjał na powalczenie o coś fajnego czy stąpacie twardo po ziemi i wciąż interesuje was po prostu utrzymanie?
Zauważyłem, że w Warcie panuje właśnie twarde stąpanie po ziemi. Mecz za meczem, punkt za punktem. Mi się to bardzo podoba, bo tego mi brakowało. W zeszłym sezonie przegraliśmy w ŁKS-ie kilka meczów i było to na zasadzie „fajnie wyglądamy, super, ale punktów nie ma”. Tutaj tego nie ma. Był moment na początku, gdy przegraliśmy z Lechią i Zagłębiem, potem remis z Piastem i kolejna przegrana z Lechem. Nie było zniechęcenia, wręcz przeciwnie, każdy wiedział że z kolejnym meczem musi przyjść przełamanie.
Wraz z wynikami zmieniło się wasze nastawienie na mecze? Wychodzicie pewniejsi siebie?
No właśnie nie. To taki zespół, który funkcjonuje tak samo niezależnie od tego, czy się wygrywa, czy się przegrywa. Dalej w szatni jest szyderka i śmiech. Oczywiście, jak przegrasz dwa mecze, robi się trochę poważniej, to normalna sprawa. Ale mimo wszystko ten zespół nie traci swojej tożsamości, gdy nie idzie. Jestem tym mega pozytywnie zaskoczony, bo to po prostu fajne – mamy mega szatnię pod tym względem.
Powiedziałeś, że piłkarze Warty pasują do siebie charakterologicznie.
Nasza szatnia jest skromna i pracowita. Nie wybiegamy za daleko w przyszłość, myślimy tu i teraz. Zdajemy sobie sprawę, o co walczymy i jakimi jesteśmy zawodnikami. Wydaje mi się, że ta skromność to bardzo pozytywna cecha. I mamy też życiowe podejście, bo większość z nas ma swoją historię, negatywne doświadczenia, z których czerpie. Czy to Kuzim, który pracował w Anglii, czy Bartek Kieliba, który ma rodzinne problemy, czy ja, który pracował na zmywaku. Można wymieniać każdego po kolei. Każdy z nas zapracował na swoją szansę w Ekstraklasie i chce wycisnąć z tego maksa.
Do zmywaka jeszcze dojdziemy. Jak się zrodził pomysł, żebyś grał na skrzydle?
W meczu ze Stalą Mielec. Mati Spychała dostał czerwoną kartkę, wszedł Gracek Jaroch na skrzydło, złapał po chwili kontuzję, podobnie jak Mario Rodriguez. W jednym momencie wypadło nam trzech zawodników. Kiełbik wszedł, Kuzdra zajął prawą obronę, brakowało nam skrzydłowego. Padło na mnie. Wydaje mi się, że na decyzji trenera zaważył fakt, że graliśmy w dziesięciu. Stwierdził pewnie, że potrzebujemy bardziej defensywnego ustawienia, w którym ewentualnie moglibyśmy wyjść z jakąś kontrą. Tak przynajmniej ja to widzę z perspektywy zawodnika. Wyszło tak, że dałem asystę do Kuzima. W kolejnym meczu z Wisłą Kraków zagrałem na obronie, na lewej zagrał Kuzdra, a na lewej pomocy wyszedł Kiełbik. Nie poszło, słyszałem z boku z ławki:
– Grzesia wyżej, Kiełbik niżej, Kuzdra na prawą!
To był kolejny moment, który utwierdził trenera w tym pomyśle. Chwilę po wejściu na skrzydło zdobyłem bramkę. Zaczęły się jaja w szatni i gadanie, że Grzesiu to urodzony skrzydłowy.
A ty jak się czujesz na tej pozycji? Co jest dla ciebie nowego?
To, że na obronie gra się raczej prostszą piłkę. Przyjęcie, zagranie do przodu albo rozegranie. Na skrzydle potrzebujesz trochę więcej walorów technicznych, utrzymania, zastawienia piłki, ustawienia się, timingu, wejścia za linię. Nie wiem, czy to coś, co mnie zaskoczyło. Wiedziałem o tym, kwestia tego, że ciężko się przestawić na takie granie po tylu latach na obronie, gdzie jest zwyczajnie prościej,
Czujesz się jak pełnoprawny skrzydłowy, czy jak obrońca, który po prostu gra trochę wyżej, ale jego głównym celem i tak jest zabezpieczenie tyłów?
Gdybym spojrzał przez pryzmat meczów, raczej to drugie. Nawet w meczu z Piastem, gdzie akurat grałem na lewej stronie, wyszedłem by pomóc Kiełbikowi. Ludzie mówili zawsze, że jestem ofensywnie grającym bocznym obrońcą. Tylko że ten ofensywnie grający obrońca nie miał żadnych liczb. Na pomocy wreszcie jakieś doszły. Troszeczkę, ale doszły. To na pewno cieszy. A czy się czuję skrzydłowym? Mimo wszystko nie. Za krótko, bym mógł tak o sobie powiedzieć. Musiałbym przyzwyczaić się do tej pozycji, złapać trochę pewności i próbować więcej tego, czego najbardziej nam brakuje w polskiej piłce, czyli gry jeden na jeden. Raczej jestem tym defensywnie usposobionym skrzydłowym. Choć oczywiście, jak wspomnieliśmy, bramki i asysta przyszła, więc całkiem nieźle wyszło.
Co się myśli, gdy się siedzi w szatni po takim meczu jak z Jagiellonią, gdy, lekko licząc, mogłeś zdobyć trzy bramki?
Zacznijmy od początku. Wychodząc z domu powiedziałem swojej żonie:
– Zdobędę bramkę!
No dobra, powiedziałem to w trochę mocniejszych słowach. Jeszcze w międzyczasie napisał do mnie przed meczem kolega. Mówię mu, żeby ładował na mnie, bo na pewno trafię. No i były te sytuacje. Z metra obok słupka, potem strzał nad poprzeczką… Byłem zdenerwowany, ale powiedziałem chłopakom, żeby dali mi jeszcze jedną, to na pewno trafię. Takie miałem poczucie, że w końcu strzelę. Ale widać było nawet po cieszynce, że ta bramka nie była dla mnie wielką satysfakcją. Wiedziałem, że wcześniej spieprzyłem dwie sytuacje. Byłem zły na siebie. Z drugiej strony teoretycznie robotę wykonałem, bo dołożyłem na 2:1, ale niesmak pozostanie, zwłaszcza przez pryzmat wyniku końcowego.
Te sytuacje chodzą potem za człowiekiem. Nawet dzień po meczu śniło mi się, że nie strzelam jednej z nich. Nie dziwię się więc ludziom, którym coś leży z tyłu głowy. Na szczęście z czasem to myślenie puściło. Wiedziałem, że już tego nie naprawię i w następnych meczach trzeba zrobić to samo, tylko że lepiej.
Jak się wyrzuca takie rzeczy z głowy?
I to bardzo dobre pytanie! Po prostu nie skupiałem się na tym w treningu, Miałem założenie, że wszystkie sytuacje strzeleckie na zajęciach muszę wykorzystywać na maksa. Wiedziałem, że jeśli będę miał jeszcze raz taką sytuację na meczu, to nie mogę jej spieprzyć. Zamiast na tym, co było, skupiłem się na tym, co mogę wykorzystać w przyszłości.
Kto ma personalnie mocniejszy skład – Warta z tego sezonu czy ŁKS z zeszłego?
Odbiję piłeczkę – to dwa inne style, więc ciężko jest porównać zawodników. Nie wiem, jak jedni sprawdziliby się w drugim stylu. Nawet ktoś ostatnio mnie o to pytał, ale stwierdziłem, że takie porównanie jest kompletnie bez sensu. W ŁKS-ie graliśmy otwartą piłkę, a w Warcie defensywnie. W ŁKS-ie też mieliśmy kilku bardzo dobrych zawodników jak Dani Ramirez. Cenię i tych, i tych. Porównania się nie podejmę. Sam jestem ciekaw, jak zawodnicy ŁKS-u czuliby się w stylu Warty.
Myślisz, że gdyby ŁKS grał w stylu Warty, utrzymałby się w lidze?
No właśnie nie wiem. Nie mam pojęcia czy linia obrony z Klimą, Maćkiem Dobrowskim, Jasiem Sobocińskim i mną grałaby tak samo skutecznie jak Warta. To na pewno ciekawy temat, ale bardziej dla dla trenerów, którzy preferują różne style. Dzisiaj możemy powiedzieć bardzo szybko – nie no, skuteczniejsze jest to, co robi Warta, bo już teraz ma niemalże tyle samo punktów co ŁKS po 37 meczach. Jak dobrze wiemy, przynajmniej ja tak uważam, piłka w stylu ŁKS-u bardzo mocno rozwija zawodników. To też fajne doświadczenie, takie przyjemne uczucie, gdy jesteś w zespole, w którym każdy chce grać piłką. Tylko że jak nie ma wyników, przyjemności schodzą na bok.
Zupełnie szczerze – grając w ŁKS-ie wierzyłeś, że ten styl ma przy waszej jakości piłkarskiej ma sens? Czy to raczej podejście na zasadzie „robimy to, co każe trener, ale to się nie musi udać”?
Nie mówię, że pozamiataliśmy pierwszą ligę, ale było widać, że z tym stylem byliśmy topowym zespołem. Potrafiliśmy narzucić swoje granie w większości meczów. Na pierwszą ligę to się więc sprawdziło. Jak się patrzy w tym sezonie na ŁKS, do pewnego momentu to też się sprawdzało. Powinniśmy chyba na pewnym etapie zagrać bardziej pragmatycznie, ale teraz to tylko gdybanie co mogliśmy zrobić inaczej.
Czyli mam wrażenie, że nie wierzyłeś.
W pierwszej lidze na pewno wierzyłem. W Ekstraklasie, gdy zobaczyłem, jak łatwo nam się gra, także. Ale im dalej w las, tym, wiadomo, jest ciężej o wiarę. To też nieprzyjemny temat, bo jak się jest w zespole, to nawet jak ma się te dziesięć punktów straty, człowiek mimo wszystko wierzy. Albo po prostu się łudzi, że wszystko będzie dobrze. Więc wierzyłem do ostatniego momentu. Pamiętam, że na okresie przygotowawczym przed ligą byłem mega zadowolony, że gramy w ten sposób. To daje radość, gdy jest się w takim zespole, który chce mieć piłkę pod kontrolą. Z drugiej strony – to niesamowite, jaki wpływ na głowę mają wyniki. Wystarczyło, że ich nie było i zaczął się robić kłopot. Przez kilkanaście meczów z rzędu.
Wnioskuję, że o porażce ŁKS-u w zeszłym sezonie nie do końca zaważył sam styl, ale też mental. Choć pewnie jedno wynika z drugiego – podłamaliście się, że styl nie przynosi efektów.
Wszyscy pewnie powiedzieliby, że mental nie. Ale myślę, że w człowieku siedzą porażki, nawet nieświadomie. Tak jest skonstruowany, że niby będzie próbował o tym nie myśleć, ale mu się nie uda. Czytałem u was ostatnio wywiad z Michałem Makiem, który też był w podobnej sytuacji, przegrał dziesięć meczów z rzędu. Mówił, że wychodzili na boisko z przekonaniem, że w końcu się przełamią, ale gdy padała bramka dla przeciwnika, cofała ich zapędy. U nas było podobnie. Jak to mówi Łukasz Trałka – głowa to 80 procent. Zgadzam się. W Siarce Tarnobrzeg trener Włodzimierz Gąsior też powtarzał, że wszystko siedzi w głowie. I faktycznie coś w tym jest. Są zawodnicy, którzy niczym się nie przejmują. O wiele łatwiej im funkcjonować. Nawet, gdy popełnią błąd, to wchodzą w kolejną piłkę, biorą na siebie ciężar gry.
Wyjechałeś z OKS-u Olesno jako 14-latek do warszawskiego GKP Targówek. Wydaje się naturalne, że młody chłopak z województwa opolskiego dostaje ofertę z Legii i jedzie pół Polski w wieku 14 lat, by spełniać marzenia. Ale do, z całym szacunkiem, Targówka? Jak doszło do tego transferu?
Pojechaliśmy do Zamościa na wojewódzkie mistrzostwa Polski z kadrą opolszczyzny. Pojawił się tam trener Adam Krzyżanowski z GKP Targówek. Bardzo ambitna osoba, wychowawca, człowiek, który wielu chłopakom pomógł wyjść z, brzydko mówiąc, ciemnej dupy. Między innymi mnie. Spodobało mu się trzech chłopaków z naszej kadry. Wziął mnie najpierw na rozmowę, po której powiedział, że przyjedzie do mnie do domu.
Z Warszawy do Zębowic? Po 14-latka?
Sam średnio w to wierzyłem – jak do Zębowic? Przecież nie znajdzie tego nawet na mapie! Ale faktycznie po paru dniach przyjechał. Powiedział moim rodzicom, że nie jest ze mnie żaden Messi czy Ronaldo, ale widzi we mnie duży potencjał, jeśli chodzi o charakter, zaangażowanie i to, ile serca wkładam w piłkę. Zaprosił mnie na testy. Jestem z wioski, z której pewnie nigdy nie wyściubiłbym nosa. A tu się okazuje, że jadę do Warszawy. Byłem przerażony. Po treningu się popłakałem, bo nie wiedziałem, co się dzieje, gdy zobaczyłem 40 osób na sztucznym boisku. Przekonał mnie mój ojciec mówiąc, że jak nie spróbuję, to się nie przekonam. Brzmi to banalnie, ale wpłynęło na mnie.
Zostałem w Warszawie. Przez pierwszy rok nie wyszedłem z internatu poza szkołę i treningi. Warszawa mnie przeraziła jako miasto. Jestem z miejscowości, gdzie nie ma nawet tysiąca osób. Ale czy to była zła decyzja? No nie. Fajnie się potoczyło, bo trafiłem pod skrzydła bardzo dobrego trenera. Gdybym miał takiego szkoleniowca w wieku 10 lat, zyskałbym o wiele więcej niż, brzydko mówiąc, tułając się po mniejszych miejscowościach, gdzie raczej były to treningi na zasadzie „macie piłkę, grajcie”. Mogę tylko serdecznie pozdrowić trenera Adama. Ukłony, kawał dobrej roboty. Tak jak mówię – sporo chłopaków wyprowadził na prostą.
Krok po kroku trafiłeś najpierw do Polonii, a potem do Legii. Czemu nie poszło ci w Legii? To był dla ciebie za duży przeskok?
Tak. Poziom juniorski czy Młodej Ekstraklasy jeszcze był OK, ale dostanie się do jedynki – no nie. Patrząc z perspektywy czasu, sam sobie też nie dałbym szansy. Za dużo błędów popełniałem na boisku, to chyba najprostsze wyjaśnienie. Jeśli w wieku 20 lat zdarzały mi się proste wpadki na poziomie III ligi, nie mogło się udać. Zwłaszcza w Legii, która jest na topowym poziomie w Polsce. Nie byłem gotów, nie ma co się oszukiwać. To zresztą tylko pokazuje, jak długą musiałem przejść drogę przez inne kluby, żeby w końcu dostać się na ten najwyższy poziom.
Drogę nie tylko piłkarską, ale też życiową. Jak wyglądała ta praca na zmywaku?
Po Legii nie mogłem znaleźć klubu. Byłem na wypożyczeniu w Siedlcach, ale skończył mi się kontrakt. Szukałem, szukałem. Odezwał się trener z Nadwiślana Góra, Piotr Hauder, jego asystentem był Tomek Włodarek, który jest teraz w Widzewie. Zajechałem z nadzieją, że będzie OK. Zamieszkaliśmy z żoną w Pszczynie. Pierwsza wypłata wyszła na czas, ale później zaczęły się kłopoty. A człowiek musi z czegoś żyć. Żona zapracowywała się – tak trzeba to nazwać, bo to nie jest praca, gdy człowiek haruje po 16 czy 18 godzin po to, żeby był kawałek pieniążka na chleb. Mi się robiło już nawet nie głupio, lecz wstyd, że do takiej sytuacji doszło. Zwłaszcza, że wtedy zamieszkaliśmy razem po raz pierwszy. Stwierdziliśmy, że potrzebujemy gotówki, żeby przeżyć i nie pożyczać kosmicznych sum od rodziny. Żona zagadała z szefem, że jakby potrzebował kogoś na dostawy czy rozładunek, to chętnie przyjdę pomóc, bo mamy ciężką sytuację finansową.
I tak się zaczęło. Był to znany pub w Pszczynie, dużo osób się przez niego przewijało. Były momenty, gdy nie wyrabiały kelnerki i potrzebowali dodatkowych rąk do tego, by pozmywać naczynia, przenieść kegi czy pomóc z czymkolwiek. Po prostu – dodatkowa para rąk za niewielkie pieniądze. Szef stwierdził, że skoro dziewczyny nie wyrabiają, to da komuś te klika-kilkanaście złotych za godzinę i będzie miał spokój. Potrzebowaliśmy gotówki po prostu po to, by przeżyć. Ja wiem, że teraz ktoś może czytać takie coś i pomyśli sobie „co on mówi, ma pieniądze, niech nie przesadza”. Ale był moment, gdy ich brakowało. I tak pożyczyliśmy kilka tysięcy od rodziny. Cięższy czas, ale jeśli przeżyliśmy coś takiego, damy radę w czasach, gdy jest normalnie.
Myśli się w takich sytuacjach, że trzeba zejść na ziemię i zacząć normalne życie?
Właśnie z takich sytuacji wzięła się ta skromność i szacunek do pracy, jaką mamy w Warcie. To hartuje, jeśli w takim momencie człowiek się nie poddaje i dalej robi swoje. Wyrwałem się z Nadwiślana, rozwiązałem kontrakt i poszedłem do Siarki Tarnobrzeg. Zapłacili za pierwszy miesiąc i… znowu ta sama sytuacja. Trochę dostałem po głowie. Chłopaki w szatni mówili zawsze „spokojnie, pieniądze będą na pewno, zaraz przyjdzie dotacja albo sponsor, więc się nie martw”. I tak było. Ale trzeba było przeżyłować miesiąc czy dwa.
Myślałeś w jakimś momencie, żeby skończyć z graniem?
Każdy w takim momencie miałby takie myśli. Pamiętam pytanie mojego ojca.
– Długo jeszcze się będziesz bawił w tę piłkę?
– Tato, dopóki sprawia mi to kupę radości i w miarę jestem z tego wyżyć, będę to robił.
Lubię korzystać z życia, wykorzystać wszystko na maska, chyba dlatego jestem teraz w tym miejscu, w którym jestem. Wielu chłopakom zabrakło szczęścia, ciężkiej pracy, nie mnie oceniać. Ale jednak ta chęć pójścia gdzieś wyżej była u mnie bardzo silna.
Zaczynałeś w Ozimku. Chodzą legendy, że Waldemar Sobota jest tam otoczony czcią.
Tak, jest tak postrzegany, też to zauważyłem. Wydaje mi się, że to trochę budowanie aż nadto. Kilku innych chłopaków też wyszło z Ozimka, śp Adam Ledwoń był nawet przed Waldkiem Sobotą, ale to ten drugi jest chyba najbardziej kojarzoną postacią z tej miejscowosci. Nie miałem z nim styczności, więc nie mogę się za bardzo wypowiadać, ale w klubie każdy ciągle go wspominał. I jeszcze podbijał tym samym wagę historii Waldka. Ja też szanuję go oczywiście za dokonania, bo wszedł na mega wysoki poziom i nie dziwi mnie to, że ludzie w ten sposób postrzegają Sobotę. Cieszy to, że poszło za nim kilka osób i też dało radę wyjść z Ozimka.
Jaka muzyka rządzi w szatni Warty? Słyszałem, że jesteś wodzirejem.
W szatni Warty już nie. Byłem nim bardziej w ŁKS-ie. Może lepiej, że z tego mnie zapamiętano niż z dokonań na boisku! W Warcie jest Robert Janicki, nawet nie zamierzam się pchać do tej roli, bo on nadaje się o wiele bardziej. Jestem. było nie było, nowym zawodnikiem – jeszcze nie pcham się do dźwięku.
Przed meczem wolisz pompującą muzykę czy coś dla rozluźnienia?
U mnie rządziła zawsze muzyka klubowa, jestem zwolennikiem mocnego brzmienia. Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że duża część osób nie słucha tak mocnej muzyki, więc zostawiam ją dla siebie i puszczam w domu na słuchawkach. Generalnie w szatni warto mieszać muzyką. Przekonałem się o tym w ŁKS-ie – temu nie pasuje jedno, temu drugie, rola DJ nie jest łatwa! Mam w domu sprzęt DJ-ski i było mi dane zagrać kilka imprez osiemnastkowych czy sylwestrowych. Nie jest to łatwy kawałek chleba.
Dorabiałeś w ten sposób czy robiłeś to z zajawki?
Zajawka. Moje środowisko, które jest starsze ode mnie, jeździło na dyskoteki. Wracali z nich z kasetami, muzyka głośno leciała w domu. Tworzyłem też swoją muzykę w programie Virtual DJ. Na osiemnastkę dostałem konsolę DJ-ską. To nie był sposób na zarabianie, choć jakieś 100-200 złotych za imprezę się dostało. Raz wpadł nawet tysiaczek za zagranie sylwestra. Im dalej w las, tym coraz rzadziej to robiłem. Piłkarze w wywiadach często mówią, że z wiekiem człowiek zaczyna przykładać do piłki więcej pracy, żeby wejść na jeszcze wyższy poziom. I mogę się pod tym podpisać – od kiedy trafiłem do ŁKS-u, obserwuję zjazd z muzyką, coraz rzadziej wyciągam konsolę. Skupiam się na piłce. Więcej czasu zacząłem spędzać na dodatkowych treningach czy przygotowaniu posiłków. Od piłki odciągają mnie tylko żona i pies. Powiedziałem zresztą ostatnio żonie, że gdybym był singlem, to chyba siedziałbym w klubie całymi dniami. Byłbym zafiksowany, by coś jeszcze dodatkowo zrobić. A w młodym wieku się tego nie robiło, więc to pewien paradoks. Za młodego wracało się do domu i marnowało czas. Wiadomo – człowiek jest po doświadczeniach, sytuacjach życiowych, trochę inaczej na to patrzy.
Jak się pracuje na zmywaku, to pewnie się docenia, że się gra w Ekstraklasie.
Ale nie chcę tego zmywaka też wyolbrzymiać. Nie był to aż tak długi okres, żebym miał się rozstawać z piłką. Trochę nieprzespanych nocy się zdarzyło, a co za tym szło niedotrenowanie czy słabszy mecz. W Nadwiślanie wpadła mi w ręce książka Dawida Piątkowskiego „Obsesja doskonałości”. Ktoś przyniósł ją do klubu. Przeczytałem w niej zdanie „jak nie masz pieniędzy, to idź i zarób”. To się fajnie czytało, ale życie weryfikuje takie hasła, choć szanuję tego człowieka, bo widać, że wyszedł na wysoki poziom w biznesie i samorozwoju. Ale mimo wszystko inaczej patrzy się na życie, gdy idziesz do pierwszej w nocy na zmywak, przenosisz kegi, a dzień później masz mecz o 13. Samorozwój jedno, ale rzeczywistość była inna.
Co sądzisz na temat imprez? Skoro jesteś fanem klubowej muzyki, zakładam, że zdarzało ci się bywać. To coś, co może przeszkadzać w piłce czy rozrywka jak każda inna?
Samo to, że pójdziesz na imprezę, nie przeszkadza. Kwestia, kiedy to zrobisz. Jak ktoś lubi iść potańczyć, poruszać z żoną bioderkiem, to nie jest nic złego. Jestem na tak, lecz czas i miejsce są bardzo ważne. W sezonie nie ma sensu się nadwyrężać, bo po pierwsze – możesz to odczuć w tygodniu, po drugie – spotykasz się z negatywną opinią. Kumpel z szatni miał sytuację, że siedział z dziewczyną o 23 przy pizzy i kibice podeszli: „co ty tu robisz? powinieneś iść już spać”. Wszystko jest kwestią wyważenia. Zawodnik to też człowiek, potrzebuje luzu. Jest czas na pracę i na to, żeby gdzieś wyjść i posiedzieć. Nie bądźmy hipokrytami i będzie OK.
Nawet wy wrzucaliście zdjęcie Carlitosa, który je pizzę. Niestety, też wasza wina, musicie zdawać sobie z tego sprawę! Później opinia idzie za zawodnikiem. A ludzie widzą tylko jedną stronę – gościa, który jest przy pizzy, a może on przez tydzień robił dodatkowe treningi i dał sobie jeden dzień luzu. Sam jestem ciekaw, jak to wygląda w, powiedzmy, poważnych ligach. Widzimy, że są zawodnicy, którzy nie marnują swojego czasu nocą. Wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, jak grasz. Jak grasz dobrze, nikt ci nie zarzuci, że poszedłeś na imprezie. A jak powinie ci się noga, to zaczyna się wypominanie.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK / newspix.pl