W ocenie dowolnego zdarzenia, nie mówiąc o dowolnym człowieku, jednak uznałbym, że Czas i Miejsce powinny posiadać krzesła w sędziowskim trybunale.
Od początku tygodnia Paulo Sousa, zgodnie z oczekiwaniami, zdążył wyrosnąć daleko poza reprezentację, poza PZPN, piłkę nożną, sport, szeroko pojętą kulturę fizyczną, a nawet poza Zbigniewa Bońka i jak prawie wszystko stał się przyczynkiem do najbardziej palącej nas dyskusji:
Dyskusji o polskości.
Czyli dyskusji o samych sobie.
Tylko w pierwszej chwili zdawało się, że Paulo Sousa na koniec pracy w naszym kraju dokonał świątecznego cudu pojednania. Że aż żałować można jego opieszałości – gdyby odpalił lont przed wigilią, jego temat byłby dyżurnym, uniwersalnym mostem do rzucenia między dowolnym dalekim kuzynem, wujem, stryjem. Później jednak z zainteresowaniem przyglądałem się rosnącemu podziałowi na obozy, co szczególnie nie dziwiło, ani na pewno nie mierziło – nic złego w próbie wnikliwszego spojrzenia na cokolwiek.
Oczywiście z jednej strony płynie szeroka rzeka krytyki, choć i tu są prądy temperaturowo wahające się od tonięcia w emocjach, po krytykę z emocji wyzutą, racjonalną, skrajnie merytoryczną, w czym oczywiście palma pierwszeństwa należy się Tomkowi Ćwiąkale.
Tu też jest osobna przestrzeń do dyskusji o tym, co wypada, a co nie wypada. Bo wielu rzeczy jednak nie wypada. Ale znacznie ciekawsze wydało mi się formowanie obozu, który na sztandarach miał między innymi:
„Przez Polskę przetacza się krytyczny kwik, to takie polskie”.
„Zranieni, przewrażliwieni Polacy nie znają swojego miejsca na mapie, ulegają znowu złudzeniom”.
„Znowu więc histeria”.
„Nie stało się nic szczególnego, Portugalczyk bez związków z Polską wybrał lepszą robotę. Kto by nie wybrał. A tu już, Polacy, podnoszą lament. Obudź się, nadwiślański narodzie”.
Myślałem o tym długo, bo jestem zdania, że owszem, jakkolwiek mówienie o cechach narodowych jest zawsze opatrzone skrajnym ryzykiem, tak myślę, że w naszej kulturze, od naszego wychowania szkolnego począwszy, mamy skłonność do wchodzenia w liczne, namiętne romanse ze złudzeniami. Względnie, w przeobrażanie interpretacji zdarzeń tak, by jak najczęściej wyszło na nasze. Jak nie faktycznie, to chociaż moralnie. A jak nie moralnie, to jakkolwiek.
Szanuję próbę głębszego podejścia do interpretacji, nadania temu wszystkiemu większej głębi, pochyleniu się więc już nie tylko nad zachowaniem jednego, mało istotnego w szerszej perspektywie trenera, a pochyleniu się nad Polską, Polakami. Nie mówię też, że taki moment nie może być do tego przyczynkiem – jak najbardziej może. Tak jak ja mogę mieć jednak wątpliwości.
Rozumiem, że do takiej narracji, wyciągającej z szafy polskość, mogła skłonić też skala jazdy po Sousie. Jej, momentami, absurdalność. Na jednej pięści pędzącej w kierunku Sousy wytatuowany wulgaryzm, na drugiej cytaty Jana Pawła II. Gdzieś magiczne, otwierające tysiące patetycznych furtek słowo „zdrada”. Była w tym wszystkim, istotnie, pewna festynowość. Z szumu wokół decyzji Sousy zrobił się nieco odpustowy stragan.
Ale pamiętajmy, że ów rwetes, szum, później określany tu i ówdzie jako histeria, to często tylko i wyłącznie efekt Twittera. Gdzie faktycznie, pisano o tym od kilku dni w zasadzie wyłącznie, w pełnej skali barw, ale Twitter to bańka, wyolbrzymiająca po stokroć wszystko, co realnie się dzieje. Tymczasem Polacy, wbrew swojej woli i wiedzy wciągani do zbioru histerycznych, przewrażliwionych Polaków, generalnie sprawą Paulo Sousy nie żyją; odnotowali ją, owszem, ale żyje nim tylko środowisko.
Miejsce i Czas, od którego zacząłem, są dla mnie kluczowe, bo mam wrażenie, że niektórzy w tkaniu narracji za bardzo poszli w kierunku ogólnych wartości, momentami bardzo ogólnych, kulturowych, a za mało skupili się na jednym, najważniejszym elemencie układanki.
Bo przecież ja rozumiem, że dla Sousy poprowadzenie jednego z największych klubów Ameryki Południowej to szansa. Rozumiem, że facet nigdy nie deklarował, że wyuczy się trzeciej zwrotki Mazurka Dąbrowskiego. Nie mówił, że żurek najlepszy, a Małyszowi dmuchał pod narty w 2001. Rozumiem, że Sousa wpadł tu na chwilę, nawet tryb jego zatrudnienia był spadochroniarski, wskazujący pewną tymczasowość.
Rozumiałbym też, że chirurg ze szpitala w Łasku przyjmuje ofertę – powiedzmy – z tego kompleksu, w którym pracuje Dr House. Niemniej wolałbym, żeby nie odchodził prosto ze stołu operacyjnego, z – mówiąc brzydko – rozgrzebanym pacjentem, pozostawionym pielęgniarce, woźnemu, laryngologowi, a także dyrektorowi szpitala, który naprędce jeździ po powiecie szukając znachora, który wie chociaż z której strony w skalpelu jest ostrze.
Rozumiem, że kierowca wycieczki szkolnej w Sochaczewie otrzymując propozycję bycia szoferem Jacka Nicholsona, bardzo chciałby jak najszybciej zostać szoferem Jacka Nicholsona, szczególnie, że lubił zawsze „Lśnienie” i „Chinatown”. Ale mógłby jednak nie wyskakiwać z autobusu przed zakrętem.
Piję do tego, że jest całkowicie nie do obrony zostawienie reprezentacji Polski – zostawienie pracy, roboty, projektu – w takim momencie.
Po prostu. Wyłącznie o to chodzi.
Można wiele powiedzieć, wyciągnąć z szafy każdą narodową kwestię jeśli ktoś chce, ale to jest nie do obrony i na tym zawsze się zatrzymamy. Zrzucenie wywrotki piachu w tryby reprezentacji Polski, tego pośrednika emocji, dzięki któremu każdy nad Wisłą może przeżyć przygodę zza fotela i ma prawo liczyć, że będzie ona raczej lepsza niż gorsza (nawet, jeśli zwykle lepsza nie jest). Jest reprezentacja Polski czymś unikalnym, co potrafi mieć znaczącą moc, a której emanację widzieliśmy podczas Euro 2016 – ta historia oddaliła się konkretnie przez Sousę, który coś budował, dokądś z drużyną zmierzał, a teraz mecze o wszystko poprowadzi ktoś inny.
Nie do obrony.
Przecież niech sobie Sousa idzie gdzie chce po barażach, nikt nie powiedziałby ani słowa, nikt by się nie dziwił. Ale tak? Powtórzę: nie do obrony.
Kto nie wierzy, niech pomyśli o tej konkretnej grupie ludzi, tworzącej reprezentację Polski. Piłkarzach, którzy zaufali, którzy uwierzyli, a którzy – jak wczoraj Klich – mówią, że szkoda strzępić ryja. Czy jak Glik, który lajkował wpis Koźmińskiego o tym, że dali się nabrać na bajer Sousy. Tę zawiedzioną grupę właśnie przed meczami o wszystko porzucił ten, który wciąż ma – chyba, że już usunął? – na Instagramie sprzed miesiąca wpis o tym, że TOGETHER NA PEWNO DAMY RADĘ. Spytajcie dowolnego kadrowicza, jak tam jego konkretna, uchwytna relacja z selekcjonerem. Nie widmowa relacja Polaków z Paulo Sousą, a konkretnego podwładnego z szefem, czy też ucznia z mentorem. Nie zawodowa relacja, ale osobista. Jaki jest jej stan.
Zwykłe, arcyludzkie rozczarowanie drugim człowiekiem. Człowiekiem, którego się znało, któremu się ufało, a który zostawił bez naboi przed pojedynkiem w samo południe. Najstarsza historia na świecie, uniwersalna. Tak samo byłaby interpretowana w Ekwadorze, Bangladeszu, na Papui Nowej Gwinei. Tak samo byłaby czytana bez względu na jej branżę, bo łatwo sytuację z Sousą przełożyć na każdy innych grunt.
A przypomnijmy, że nie jest to też byle jaki moment porzucenia, bo mówimy o ostatnim mundialu z najlepszym polskim piłkarzem wszech czasów, Robertem Lewandowskim. Może zachowa długowieczność, jak Ronaldo, jak Zlatan, ale to teraz Lewy wciąż jest jednym z najlepszych na świecie i na tym poziomie do jesieni prawie na pewno pozostanie. Kolejne Euro, 2024, kolejny mundial, 2026 – nawet przy sałatkach z jarmużem, trenerach od snu nie przeskoczysz faktu, że Lewy będzie miał wtedy – odpowiednio – 36 i 38 lat. Wierzę, że wtedy wciąż może być bardzo dobry. Ale jednak nie sądzę, by pod podium piłkarzy świata.
Kadrę mamy dość podstarzałą. Najważniejsi jej piłkarze są raczej w drugiej części swojej kariery, niż idą ławą patrząc w kierunku szczytów. Możliwe, że idą chude lata, może nawet bardzo możliwe. Ten mundial postrzegałem od początku jako potencjalny mundial ostatniej szansy dla pewnych zasłużonych zawodników ostatnich lat. Czułem, że trzeba chuchać i dmuchać, bo eliminacje ciężkie, bo to i tamto. Tymczasem te ostatnie tygodnie, nie tylko przez Sousę, stoją pod znakiem trwonienia.
Szkoda.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK