Reklama

O pewnym Portugalczyku, który klasę pomylił z kasą

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

27 grudnia 2021, 15:25 • 6 min czytania 56 komentarzy

Istna rejterada – hasło, które po wczorajszych wydarzeniach nie przestaje cisnąć mi się na usta. Porażkę na boisku potrafię przełknąć, bo to mimo wszystko sport, nie sprawa życia i śmierci. Ale już klęska na stadionie zwanym „życie”, gdzie pewne wartości powinny być niezbywalne, niesie ze sobą zupełnie inny wydźwięk. Paulo Sousa, stawiając na szali zwykłą ludzką przyzwoitość i wiele więcej, stracił w moich oczach jako człowiek. Nawet mimo faktu, że staram się zrozumieć jego perspektywę. Pal licho tych, którzy przy każdej dobrej okazji snuli wizje z nowym selekcjonerem w roli głównej. Ci ludzie poczują nutę satysfakcji. Co innego kibice i piłkarze widzący w Portugalczyku szansę na ciekawszą przyszłość. Ich szkoda najbardziej.

O pewnym Portugalczyku, który klasę pomylił z kasą

500 PLN ZWROTU BEZ OBROTU – ODBIERZ BONUS NA START W FUKSIARZ.PL!

Gdy pojawiają się silne emocje, niektórym odcina pamięć. Dlatego przypomnę, że były powody, żeby mieć optymistyczne nastawienie względem kadencji Paulo Sousy. Nie demonizujmy go teraz tak, jakby był kompletnym przebierańcem bez wiedzy o piłce. Swoje zepsuł, ale też swoje wprowadził. Ostateczna ocena jego pracy będzie oczywiście brutalna i tu nie ma żadnych wątpliwości. Mimo że formalności nie są jeszcze dopełnione, tego człowieka na polskim pokładzie nie ma prawa być za kilka dni czy tygodni. To koniec.

I teraz pytanie nr 1 – czy to powód, żeby skreślić zagranicznych trenerów na dobre? Nie, skąd. Przy selekcji trzeba tylko – to do pana, panie Boniek – umiejętnego skorzystania z dobrodziejstw dzisiejszego świata. Zrobienia perfekcyjnego researchu, a nie wykręcenia kilkunastu numerów z listy kontaktów po opinię w stylu Marka Jóźwiaka. Dowiedzenia się o trenerze i jego otoczeniu wszystkiego, co możliwe, żeby wszelkie niemoralne zachowania chociaż w małym stopniu przewidzieć. To przecież nie pierwszy raz, kiedy Paulo Sousa klasę myli z kasą i z jakiegoś miejsca pracy odchodzi w niesławie. Wystarczyło nie zamykać się w swojej nieomylności. Wystarczyło otworzyć się na merytoryczne wieści płynące zza murów pałacu największego despoty w świecie polskiej piłki. Ale nie, po co, prawda? Zabawa Bońka w bycie wizjonerem położyła się na reprezentacji Polski większym cieniem, niż mogło wydawać się w przeszłości.

 

Reklama

Od początku do końca byłem optymistą na widok działań Sousy. Po żadnym zgrupowaniu nie wysyłałem go na stos, bo miałem świadomość, że duże zmiany potrzebują większych poświęceń. Nie narzekałem na „home-office” czy traktowanie Ekstraklasy po macoszemu. Po nieudanym EURO 2021 tłumaczyłem zresztą swój punkt widzenia w następujący sposób: – To, jakiej operacji próbuje od samego początku dokonać Sousa, z miejsca zasługuje na duży kredyt zaufania. Jeśli ktoś łudził się, że tak duża ingerencja w piłkę reprezentacyjną już po kilku miesiącach zda egzamin, niech się lepiej poważnie zastanowi. Uwaga, z szafy wyciągam wyświechtane stwierdzenie: to nie Football Manager ani realia klubowe. To proces. Długi, sięgający w głąb naprawdę twardych korzeni. Korzeni, które w pogoni za mitycznym Zachodem czas najwyższy wycinać.

Tekstowi, z którego pochodzi powyższy fragment, nadałem tytuł „Pacjent umarł, operacja nieudana. Ale niech doktor Sousa próbuje dalej”. W tym momencie na karcie tego pacjenta dodałbym dopisek, że doktor spakował walizki przed decydującym zabiegiem. Pacjent wciąż leży na stole, nadal ważą się jego losy. Mamy środek akcji, jest chwila na odsapnięcie, aż tu nagle doktora na sali nie ma. Pacjent nieświadomy, personel w szoku, a działać trzeba. Tu trwa walka o życie. Niestety portugalski doktor nie okazał się Zbigniewem Religą dla polskiej piłki, którego pół roku wcześniej miałem prawo zobaczyć.

Czy dałem się nabrać? Nie, choć takie głosy na pewno się pojawią. Wiara nie czyniła mnie głupim. Nigdy bowiem w pierwszej kolejności nie zakładam, że w życie wejdzie czarny scenariusz. Ta wiara wręcz umacniała przekonanie, że z Paulo Sousą uda się podnieść sufit możliwości reprezentacji Polski w dłuższej perspektywie. Nie byłem w tym osamotniony, choć należałem do mniejszości. Teraz jednak, gdy ten człowiek poważnie zbrukał moje i wielu ludzi zaufanie, nie ma co siedzieć cicho. Tak jak potrafiłem przymknąć oko na rzeczy negatywne, myśląc o kosztach rozwoju i stosując analogie z życia codziennego, tak dzisiaj nie mam zamiaru oszukiwać sam siebie. Pewien Portugalczyk mnie wyręczył. Pokazał nieakceptowalne oblicze. Zdradził.

Gdy w kogoś wierzysz i chcesz jak najlepiej, zdrada boli podwójnie. Może nawet potrójnie, jeśli jest wyrachowana i do bólu świadoma. Czym innym jest rozstanie na zdrowych warunkach, gdzie obie strony na finalnym etapie związku próbują wzajemnie siebie zrozumieć i w miarę możliwości wyprzedzić toksyczne sytuacje. Mimo że koniec sam w sobie najczęściej bywa gorzki i dotkliwy, przecież nie za każdym razem musi kończyć się katastrofą. A właśnie na jej popełnienie szarpnął się Sousa, ewakuując się z samolotu lecącego w kierunku Rosji. Zwiększył szanse, że lot z taką destynacją ponownie skończy się nurkowaniem w drzewach.

***

Nie sztuką jest zakładanie maski człowieka z klasą. Ją albo się ma, albo nie, co doskonale pokazują sytuacje wymagające podjęcia trudnych decyzji. W takiej znalazł się Sousa – nie, przepraszam. Sam ukręcił na siebie bat, sam sobie stworzył warunki, w których na czarną listę wrzuciło go co najmniej pół piłkarskiej Polski. Własnymi rękoma zburzył szacunek, którym pragnął się otaczać. Wszedł w buty generała, który zostawił swoich żołnierzy tuż przed linią frontu. Lada dzień miał nastąpić atak na wrogi przyczółek, udało się złapać w garści uśmiech losu, zdobyć szansę na łatwiejszą przeprawę. I teraz wyobraźcie sobie, jak czuje się ów żołnierz, kiedy nagle zastaje pusty namiot swojego szefa. Tego samego szefa, który przez ostatni rok wbijał mu do głowy masę dobrych wartości z myślą o wygraniu wojny.

Reklama

Czy Sousa stchórzył? Nie, nie nazwałbym go tchórzem. Ale nie tak daleko mi do użycia hasła „trenerska kurtyzana”, tyle że z jedną uwagą. Wszyscy godzimy się na sprzedawanie jakiejś cząstki siebie w określony sposób, w określonych okolicznościach. Godzimy się na pewne zasady panujące w świecie, mimo że zdajemy sobie sprawę, iż niektóre z nich ścierają się z naszym kręgosłupem moralnym. Wybór Paulo Sousy sam w sobie nie może zatem dziwić, ba, mowa o przejęciu klubu z największą bazą fanów w Brazylii (20% populacji, czyli ponad 40 mln). Flamengo to gigant w skali obu Ameryk, a do tego bardziej atrakcyjne miejsce pracy niż PZPN. Nie zapominajmy o tym przy szerzącym się europocentryzmie. Potrafię to zrozumieć, bo na widok oferty z nagłówkiem „Szansa życia” niejeden z nas zmiękłby szybciej niż, nie wiem, po kwadransie tortur. Główną motywacją jest wówczas zadbanie o własny ciepły fotel, a to wymaga chłodnej kalkulacji, niestety. Czy tego chcemy, czy nie – dobre wartości nierzadko przegrywają z liczbą cyfr na koncie.

Ale, żeby nie było, nie potrafię zrozumieć formy, w jakiej Sousa chciał to wszystko rozwiązać. Nie szanuję podejścia, jakim Portugalczyk się po prostu obnażył. Swoją hipokryzją splunął na ludzi, którzy obdarzyli go zaufaniem. Do końca podsycał ich złudzenia, mówiąc, że plotki to plotki, nic więcej. Tym samym groteskowo wyglądają teraz wypowiedzi Portugalczyka sprzed tygodnia i zapewnienia z przeszłości, że chciałby pozytywnie wpłynąć na przyszłość polskiej piłki. Naprawdę wierzę, że to był jego cel. Ale ten timing, komunikacja i traktowanie reprezentacji jak zwykłego przedmiotu, który w każdej chwili można wyrzucić do kosza lub potraktować jako punkt w negocjacjach z nowym pracodawcą – no nie, tak nie można. Granice dobrego smaku zostały przekroczone tak bardzo, że nawet nie potrafię wysilić się na złość. Mimo że Sousę staram się zrozumieć tak jak siebie czy każdego człowieka, który stanąłby na jego miejscu, czuję zwyczajne zażenowanie.

***

Wątpię, Paulo, że chciałeś wpłynąć na polską piłkę akurat w taki sposób, ale udało ci się. Czegoś się nauczyliśmy. Będziemy, a przynajmniej powinniśmy być czujniejsi. Tylko, broń Boże, nie grajmy zaraz w tenisa i w dyskusji o Sousie czy potencjalnym następcy zachowajmy zdrowy rozsądek. Jesteśmy Polską, nie Hiszpanią.

Fot. Newspix

Czytaj więcej:

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

56 komentarzy

Loading...