Reklama

Jak wypadły powroty do Ekstraklasy?

redakcja

Autor:redakcja

25 grudnia 2021, 13:01 • 22 min czytania 12 komentarzy

Przez chwilę mieliśmy wrażenie, że w całej lidze ktoś wprowadził regułę: albo ściągasz do klubu kogoś z przeszłością w Ekstraklasie, kto tymczasowo wyjechał do innej ligi, albo zostajesz pozbawiony licencji i otrzymujesz 249 ujemnych punktów. W ostatnim okienku transferowym liga była nostalgiczna jak nigdy – od Szczecina po Łęczną niemal każdy postanowił ściągnąć do siebie jakiegoś solidnego ekstraklasowicza, który swego czasu pokazał się w lidze od dobrej strony. Wiadomo, najgłośniejszy był powrót Kamila Grosickiego do Pogoni, ale przecież do Polski zjechali też Kądzior, Douglas, Pazdan, Furman… W sumie nie ma sensu wyliczać, bo ogółem – na powrót z emigracji zdecydowało się 21 zawodników. 

Jak wypadły powroty do Ekstraklasy?

Kto był najlepszy? Kto najgorszy? Kto najbardziej rozczarował, a kto poprawił się w stosunku do stanu sprzed wyjazdu? Sprawdzamy nazwisko po nazwisku.

KAMIL GROSICKI (WBA – POGOŃ SZCZECIN). POWRÓT UDANY, ALE CZEKAMY NA WIĘCEJ

Reklama

Jeden z największych powrotów, bo jakkolwiek Grosicki miał dłuższą przerwę od regularnego grania, to jednak mówimy o piłkarzu, który, jeśli chodzi o ostatnią dekadę, był jednym z najbardziej wpływowych dla reprezentacji Polski. Grosicki to duże nazwisko, a i kariera zagraniczna całkiem niezła.

Pytanie było jednak jasne: jak Grosicki będzie wyglądał po tak długich wczasach? Wiadomo, że zawsze bazował na szybkości, zwrotności, dynamice – jeśli to by stracił, no to nawet w polskiej lidze mogą być problemy.

Trochę to trwało, Ale od 21 listopada do końca rundy 2 gole i 4 asysty w pięciu meczach. A nawet Grosicki tej jesieni już potrafił nie tylko błysnąć, ale zagrać po prostu jak gwiazda ligi, która na boisku się bawi – hattrick asyst z Lechią najlepszym dowodem. Wymowny był nawet występ z Wartą na koniec rundy. Pogoni zupełnie nie szło, więc grała wszystkiego piłki do Grosickiego.

Jego pozycja jest niepodważalna.

On nie boi się tej odpowiedzialności.

Liczymy, że wiosną, po przepracowanym okresie przygotowawczym, Grosicki będzie po prostu jednym z najlepszych piłkarzy ligi.

Reklama

DAMIAN KĄDZIOR (EIBAR – PIAST). POWRÓT UDANY

Kądzior, podobnie jak Grosicki, nie wszedł do ligi bezproblemowo. Potrzebował czasu.

Ale teraz? Dwa gole, siedem asyst – świetny bilans łączy, szczególnie pod względem asyst, bo przecież w tym elemencie jest najlepszy w lidze. Biorąc pod uwagę spokojne wprowadzanie go, także w ograniczonym przedziale czasowym – wyjątkowo dobry rezultat.

Dochodzi do tego smaczek w postaci korespondencyjnej rywalizacji z Adrielem Ba Louą. Lech ostatecznie postawił na gracza Viktorii Pilzno, a biorąc pod uwagę, ile za niego zapłacił, na pewno mógł sobie pozwolić na Kądziora. Zresztą, Skorża też widział Kądziora w swojej drużynie. I jak to wyszło? Na ten moment Kądzior w tej lidze znaczy o wiele więcej niż Ba Loua, natomiast warto podkreślić pierwsze trzy słowa: na ten moment.

Jedyne, co przeszkadza w ocenie Kądziora, to fakt, że Piast jest w tym sezonie przeciętnym zespołem. Kto wie, może gdyby Kądzior wykrecał takie liczby i grał na takim poziomie w czołówce ligi, mógłby liczyć na kolejną szansę nawet w kadrze. A tak, z obecnego Piasta trudno będzie się wybić na taki poziom. Może z lidera ESA byłoby łatwiej.

ADAM HLOUSEK (KAISERSLAUTERN – TERMALICA). POWRÓT KLĘSKOWY

Adam Hlousek przed sezonem był stawiany jako dowód ambicji Termaliki. No bo przecież w momencie, kiedy Górnik Łęczna przegrywał rywalizację o piłkarzy z pierwszoligowcami, a Stal Mielec podpisywała kontrakt z Budzińskim, Termalika sprowadzała Hlouska, który swego czasu coś w Legii pograł, uczestniczył z nią w Lidze Mistrzów, zremisował w jej barwach z Realem, co więcej, w wieku emerytalnym jeszcze nie jest – 32 lata to nie wyrok dla obrońcy.

Co prawda Hlousek w minionym sezonie grał w 3. Bundeslidze, ale w barwach FC Kaiserslautern, czyli marka nieprzypadkowa. No i sama 3. Bundesliga… w zasadzie nie ma co się śmiać z tego poziomu porównując z drużynami mającymi powalczyć o utrzymanie w ESA. Rok wcześniej grał w Viktorii Pilzno, może bez sukcesów bijąc się o Ligę Mistrzów, ale wciąż wykręcając sporo minut.

Ujmijmy to tak: spodziewaliśmy się, że będzie słabszy niż dawniej. Że nie będzie bił się o miano najlepszego lewego obrońcy ligi i tym podobne.

Ale nie zakładaliśmy, że będzie po prostu żenujący. Że będzie osłabieniem samej Termaliki. To gigantyczne rozczarowanie. Hlousek był jednym z najsłabszych piłkarzy czerwonej latarni – to są fakty.

RADOSŁAW MURAWSKI (DENIZLISPOR – LECH POZNAŃ). POWRÓT NIEJEDNOZNACZNY

Kiepsko to wygląda. Wydaje się, że transfer klepnięty w momencie, gdy struktura kadry Lecha wyglądała zupełnie inaczej. Ale Murawski przyszedł w momencie, gdy okazało się, że może jednak wcale nie jest taki potrzebny.

Nie da się ukryć – za Murawskim niezłe lata za granicą. Może nie w jakichś wybitnie mocnych klubach, ale nie grał ogonów.

17/18 – 35 meczów w Palermo
18/19 – 32 mecze w Palermo
19/20 – 32 mecze w Denizlisporze
20/21 – 32 mecze w Denizlisporze

Jasne, miał swoje ograniczenia, był raczej piłkarzem od zabezpieczenia, ale wydawało się obiecujące, że w Serie B i tureckiej SuperLig był kimś, kto grał praktycznie co tydzień. Nie jest też emerytem, 27 lat, najlepszy wiek dla piłkarza – wydawało się, że wejdzie do jedenastki jak po swoje.

W Lechu gra tak naprawdę najmniej od blisko dekady. Tylko 356 minut w Ekstraklasie. Występ na przetarcie w II lidze. Kapitanowanie przeciw Unii Skierniewice i gol z Garbarnią w Pucharze Polski raczej go nie zadowolą. Wymowne, że zarówno z Radomiakiem jak i Zagłębiem zszedł po pierwszej połowie. Z Górnikiem już nie zagrał.

Murawski to nie jest zły piłkarz, ale chyba sam jest zaskoczony, że wracając do polskiej ligi trafił na tak mocną konkurencję w środku pola. Przecież na jego pozycji może grać Kwekweskiri, Karlstrom, Tiba. Nie mówiąc o sytuacjach, gdy Lech chce zagrać wariantem bardziej ofensywnym i może wpuścić takiego Ramireza. No i jest Marchwiński, któremu też wypadałoby dać parę minut…

Tak, Murawski wpadł jak śliwka w kompot. Zdaje się, że Lech jest drużyną, która takiego piłkarza jak on – mocno skupionego na defensywie – po prostu nie potrzebuje.

PAWEŁ KIESZEK (RIO AVE FC – WISŁA KRAKÓW). POWRÓT ROZCZAROWUJĄCY

Przedziwna historia z Kieszkiem, bo przecież przez lata nasłuchaliśmy się, jaki to dobry bramkarz. I cóż, na piękne oczy nikt nie wstawiał go tyle lat do składu kolejnych niezłych ekip.

Kieszek w swojej bogatej karierze, która na czternaście lat wygoniła go z kraju, zagrał blisko dwieście meczów w portugalskiej lidze. Wystąpił dla FC Porto, gdzie potrenował sobie poza tym z takimi grajkami jak Falcao czy Hulk. Do tego Eredivisie, LaLiga2… bagaż doświadczeń.

Bagaż doświadczeń, który miał uporządkować sytuację w defensywie Wisły Kraków.

Tymczasem, po przyzwoitym początku, Kieszek przegrał rywalizację z nastoletnim Biegańskim, i w sumie przez to, że Kieszek popełniał juniorskie błędy. Niektóre interwencje poniżej krytyki. Szkoda.

BARRY DOUGLAS (BLACKBURN – LECH POZNAŃ). POWRÓT NIEZŁY, ALE BEZ REBOCHO PEWNIE BYŁBY JESZCZE LEPSZY

Sytuacja z Barrym Douglasem więcej mówi o tegorocznym Lechu Poznań niż o Douglasie.

Latem, gdy ogłoszono, że Douglas wraca, było święto w Poznaniu. Nie tylko dlatego, że to podróż aleją wspomnień. Bardziej dlatego, że Douglas nie wracał na tarczy. Po Kolejorzu napisał ciekawą historię. Grał dobrze w piłkę, w Konyasporze wypromował się tak, że poszedł do Wolverhampton, a stamtąd za ponad trzy bańki do Leeds, gdzie może nie był wiodącą postacią w sezonie awansu, ale pomógł wywalczyć Premier League. Jeszcze w zeszłym sezonie rozegrał 30 meczów w Championship – piłkarze, którzy tyle grają w tych bardzo mocnych rozgrywkach, są zazwyczaj poza zasięgiem polskich klubów.

A jednak przyszedł.

I co?

I tak jak Murawski, mógł się spodziewać, że dostanie pewny plac. A Lech sprowadził Pedro Rebocho, który jest po prostu lepszym piłkarzem.

To tylko radość dla kibiców z Poznania, że nawet ktoś z papierami Douglasa ma wielką konkurencję i jeśli chce grać, musi mocno popracować zimą. Na ten moment rywalizację z Rebocho przegrał, ale zyskał na kontuzji Portugalczyka. Inna sprawa, że Douglas przegrał z najlepszym lewym obrońcą ligi, tylko pechowcem.

DANI QUINTANA (RONGCHENG – JAGIELLONIA BIAŁYSTOK). POWRÓT KATASTROFALNY

Z Quintaną skończyło się na kilku efektownych zdjęciach i równie efektownych deklaracjach. Cały jesienny projekt Jagiellonii był trochę jak Quintana – liczono, że stare lisy jeszcze raz odpalą, ale czas płynie i nie da się go zatrzymać. W debiucie wydawało się, że to może odpalić, kilka fajnych zagrań z Imazem, gdyby – jak Kądzior czy Grosicki – doszedł do pełni sprawności, to Jaga napędzana dwójką znakomitych Hiszpanów w teorii mogłaby być bardzo ciekawą drużyną.

Ale Imaz się połamał, a Quintana… cóż, powiedzmy tylko, że jego przerwa była jednak naprawdę długa. Jego wojaże bardziej egzotyczne, bo ostatnio zarabiał na życie w znanym i lubianym CD Rongcheng.

Jego bilans – 94 minuty w trzech meczach – pięknie podkreśla rozdźwięk między oczekiwaniami, a rzeczywistością, skupiając jak w soczewce cały nastrój wokół Jagi.

MICHAŁ NALEPA (GIRESUNSPUR – JAGIELLONIA BIAŁYSTOK). POWRÓT Z FALSTARTEM

Sami się zastanawiamy – ile w odbiorze tego powrotu do ligi jest winy samego Michała Nalepy, a ile jednak środowiska, do którego trafił. Spójrzmy z pewnego dystansu – na papierze to miało wszystko wyglądać inaczej. Z tyłu Minister Obrony Narodowej 2016, czyli Michał Pazdan, z przodu czarują sobie na luzie Jesus Imaz i Dani Quintana, a z ławki obserwuje wszystko doskonale w Białymstoku znany i przede wszystkim – bardzo w Białymstoku lubiany Ireneusz Mamrot. Michał Nalepa w takiej ekipce mógłby faktycznie sporo dać, zwłaszcza, że przecież przed wyjazdem do Turcji grał w Arce bijącej się o utrzymanie.

Spoglądamy na epizod w Turcji – jakkolwiek spojrzeć, udany. 27 meczów, 2 gole, 7 asyst. Giresunspor zajął 2. miejsce w lidze, Nalepa wydatnie pomógł w awansie do tureckiej Superlig, od połowy lutego aż do końca sezonu nie opuścił ani jednego meczu i pomagał pisać historię – ostatni raz ten klub w najlepszej lidze Turcji był w 1977 roku. Tak, miał problemy jesienią, ale przecież nie trafił do Jagi w grudniu, 1 października zagrał już ponad pół godziny przeciw Zagłębiu Lubin. W teorii więc – wszystko gra. W praktyce?

Jak w całej Jagiellonii. Nalepa zagrał osiem razy, z czego trzy razy słabo, albo bardzo słabo. Załapał się na 0:5 z Rakowem, zjechał do bazy już w przerwie podczas kompromitującego 1:2 z Górnikiem Łęczna, zagrał godzinę w przegranym 1:4 meczu z Pogonią Szczecin. Nie robił żadnych liczb, bo te dwa kluczowe podania można spokojnie pominąć, wykręcił u nas szaloną średnią not 4,00. Po prostu: nie ma go za co chwalić. I jedyna rzecz, która powstrzymuje nas przed ostrzejszą krytyką, to kondycja całej Jagi.

Kondycja, której spuentowaniem był 23 grudnia – dzień, w którym o 12.00 prezes klubu zapewnia o zaufaniu do trenera, a o 15.00 trener zostaje zwolniony.

ARTUR SOBIECH (KARAGUMRUK – LECH POZNAŃ). POWRÓT W CHARAKTERZE PORZĄDNEGO REZERWOWEGO

Artur Sobiech stał się symbolem, choć zapewne nie do końca w taki sposób, w jaki sobie to wyobrażał. Otóż Sobiech jest symbolem tego, jaką drogę Lech przebył w ostatnich miesiącach. Od zespołu, który był zmuszony momentami atakować Dejewskim fazę grupową Ligi Europy, aż do sytuacji, w której taki napastnik jak Sobiech… właściwie nie gra.

Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że rezerwowy snajper Lecha naklepał piętnaście występów, miał nawet dwa gole w Pucharze Polski, ale kurczę – u nas nawet nie otrzymał jakiejkolwiek noty meczowej, bo jego najdłuższy występ ekstraklasowy liczył całe 18 minut. Poza tym? Tu pięć minut, tam osiem minut – licznik występów niby bije, ale wiadomo, Sobiech nie tego oczekiwał, gdy wracał do Ekstraklasy.

Natomiast przy ocenie tego powrotu nie sposób nie docenić samego Lecha. Ma w odwodzie naprawdę porządnego napastnika, to nie jest tak, że w razie pauzy za kartki czy urazu Ishaka trzeba ściągać z Katowic Filipa Szymczaka. W stylu starego Kolejorza było takie luki w składzie uzupełniać byle kim, czego apogeum mieliśmy właśnie podczas obnażania kruchości kadry zmontowanej na Ligę Europy i front ekstraklasowy. W stylu Kolejorza z tego sezonu jest zadbanie, by taki Sobiech zawsze był w gotowości. A gdy nadchodzi już okazja – w Pucharze Polski Sobiech ma dwa gole w trzech meczach, a Lech ogółem – trzy zwycięstwa i bramki 9:0. Ekskluzywny rezerwowy? To chyba za duże słowa. Ale na pewno powrót Sobiecha to dowód aspiracji poznaniaków.

Nawet jeśli po tej rundzie trudno nawet ocenić, czy to powrót udany, czy też nie.

SEBASTIAN MUSIOLIK (PORDENONE – RAKÓW). POWRÓT W STARYM STYLU – WYSOKI, SILNY, PRACOWITY, BEZ GOLI

Dumny przedstawiciel częstochowskiej szkoły napastników nieskutecznych, ale za to wysokich i silnych. Sebastian Musiolik zawsze był ceniony przez Michała Świerczewskiego – gdy odchodził na wypożyczenie do Włoch, Świerczewski wprost mówił, że jeszcze wróci. Nawet po minionym sezonie mówiło się, że kto wie, może gdyby Raków miał jednak Musiolika do dyspozycji, strzeliłby te kilka bramek więcej i zagroził Legii? Przecież we Włoszech strzelił 6 bramek w słabej drużynie, poza tym chwalą go, doceniają za pracę.

Cóż, Musiolik wrócił. Spędził w Częstochowie całą jesień. No i raczej przypomniało nam się, że owszem, grywał pożytecznie w pierwszym sezonie Rakowa w ESA, ale też strzelił wówczas tylko sześć goli. Jesień 21/22 to dwa trafienia, dużo słabej gry. Słabszy niż Gutkovskis, nieco lepszy niż Guedes czy Arak, ale generalnie: cały czas zastanawiamy się jak Raków wyglądałby z napastnikiem po prostu dobrym, a nie silnym i wysokim.

PIOTR PARZYSZEK (FROSINONE – POGOŃ SZCZECIN). POWRÓT BEZ SENSU

No słabo to wyglądało, co my tu będziemy się rozckliwiać. Piotr Parzyszek w Pogoni Szczecin miał być tym gościem, który wreszcie zakończy poszukiwania wiarygodnego następcy Adama Buksy. Okej, to może trochę myślenie życzeniowe, ale charakterystyka napastnika w sumie dość podobna, w dodatku Parzyszek miał za sobą przyzwoity okres w Serie B, a więc lidze porównywalnej z naszą Ekstraklasą. Pięć goli i dwie asysty, ale przede wszystkim – 28 spotkań, ponad 1200 minut. Biorąc pod uwagę, że Parzyszek dołączył do swojego klubu dość późno, bo jeszcze pod koniec września walczył z Piastem Gliwice w Europie – wygląda to solidnie.

Żadnych bujd o aklimatyzacji, żadnego “trener nie lubił Polaków”. A przecież jeszcze sezon wcześniej – 12 goli dla gliwiczan w sezonie, w którym zdobyli brązowe medale, bardzo długo utrzymując się w roli wicelidera. Można było się spodziewać, że w lepszym otoczeniu, z naprawdę świetną drugą linią za plecami, Parzyszek przynajmniej wyrówna swoje osiągnięcia z okresu gliwickiego. W teorii w końcu masz za sobą kogoś, kto obsłuży cię nieszablonowym podaniem, kto dorzuci ze skrzydełka, kto trafi w głowę z rzutu rożnego czy wolnego. Kozłowski, Kurzawa, Dąbrowski, Grosicki czy Kucharczyk – jest od kogo łapać te piłki, a przecież nawet nie wymieniliśmy tutaj Maty i Bartkowskiego.

Jest zawodnik, który z tego sporo korzystał, ba, samemu też dokładał asysty. Ale to nie Piotr Parzyszek, tylko Luka Zahović. Parzyszek, mimo że dostał od Kosty Runjaicia naprawdę sporo szans, rundę zakończył z dość zabawnym dorobkiem jednego gola. Parzyszek był po prostu słaby. Rozczarował, nie sprostał oczekiwaniom, nie zrobił tego, czego oczekiwali od niego kibice Pogoni, ale chyba też eksperci, pamiętający go z meczów Piasta. 723 minuty to jest sporo czasu, zwłaszcza, że Parzyszek zagrał powyżej 75 minut w czterech meczach z rzędu. Pogoń zremisowała trzy spośród nich, Parzyszek strzelił wtedy jednego gola – jego czas gry zaczął się wówczas skracać, a od 12. kolejki został ograniczony do nieistotnych epizodów w końcówkach.

Pogoń do 12. kolejki? 11 meczów, 5 zwycięstw, 4 remisy, 2 porażki, 16 goli, Parzyszek z 656 minutami. Pogoń od 12. kolejki? 8 meczów, 5 zwycięstw i 3 remisy, 17 goli, Parzyszek z 67 minutami.

Komentuje się samo…

JANUSZ GOL (DINAMO BUKARESZT – GÓRNIK ŁĘCZNA). POWRÓT, NA KTÓRY TRZEBA BYŁO TROCHĘ POCZEKAĆ

Ach, to jest kawał historii. Styl i dyskusje wokół odejścia z Cracovii, potem ten szalony okres w Rumunii, gdzie oczywiście wszystko stało na głowie pod względami organizacyjnymi, wreszcie dość nietypowe warunki powrotu. Górnik Łęczna miał się starać o usługi Abdula Aziza Tetteha, zresztą piłkarza o podobnym profilu szukał też Widzew, przymierzając się do tych samych zawodników. Ostatecznie po dłuższych szamotaninach do Łęcznej trafił Gol, do Widzewa powędrował za to Tetteh.

Początkowo? Wydawało się, że Górnik przestrzelił. Gol nie tylko nie pomagał, momentami wręcz przeszkadzał – irytujące, głupie straty, parę zapalników, do tego przegrzane styki, gdy po dwóch faulach wyleciał z boiska a Górnik został oklepany czterema bramkami przez Lechię. Tak, Tetteh w Widzewie też nic nie grał, ale mimo wszystko – można było się łudzić, że gorzej od Gola w meczach z Lechią, Zagłębiem Lubin czy Wartą Poznań by nie wypadł. Głównie dlatego, że Gol wypadł wtedy żałośnie. Trzy razy na przestrzeni paru tygodni. Za dużo jak na gościa, w którego Górnik mocno uwierzył.

Tylko tu trzeba zrobić stosowną pauzę. Bo po odklepaniu kary za czerwoną kartkę, wrócił już nieco odmieniony Gol. A końcówka rundy? To już właściwie profesura środka pola. Tu zresztą pojawia się pytanie – ile zasługi Gola w zwycięstwach Górnika, ile zasługi Górnika w tym, że zmieniła się nasza optyka przy ocenie Gola? Fakty są takie, że i cała drużyna zaczęła grać porządnie, i Gol się zaczął wreszcie odnajdywać w roli boiskowego lidera Łęcznej. Ba, dorzucił nawet liczby – sztych przeciwko Lechowi i drugi, w meczu z Górnikiem Zabrze.

Jeśli Gol przez zimę utrzyma formę – wiosną może być bardzo istotnym elementem układanki Kieresia. Elementem istotnym i pewnym.

TOM HATELEY (AEK LARNAKA – PIAST GLIWICE). POWRÓT, KTÓREGO MOGŁOBY NIE BYĆ

W przypadku Hateleya to już recydywa – sympatyczny Anglik już raz wracał do Ekstraklasy. Najpierw nieźle zaprezentował się w Śląsku Wrocław, skąd wyruszył do szkockiej ekstraklasy, gdzie spędził sezon w barwach Dundee. Stamtąd powrócił do Polski, do Piasta Gliwice i trzeba napisać wprost: był to ruch naprawdę świetny, widać zwłaszcza po klubowej gablocie. Hateley będąc dość istotnym trybikiem w maszynerii Waldemara Fornalika zdobył mistrzostwo Polski, potem dorzucił do tego jeszcze brązowy medal. Odchodził jako zawodnik lubiany, szanowany i po prostu solidny, co na jego pozycji jest często najbardziej wyrafinowanym komplementem.

Larnaka? 33 mecze, 2600 rozegranych minut, łącznie pięć opuszczonych spotkań, przy czym w większości Anglik grał od deski do deski. Istniały wszelkie przesłanki, by oczekiwać, że do Gliwic wróci mniej więcej ten sam zawodnik, który Gliwice opuszczał. Wiemy, w futbolu 12 miesięcy to czasem cała epoka – zapytajcie Dariusza Żurawia, zapytajcie Ireneusza Mamrota. Ale psia krew, aż taki zjazd? Hateley w Piaście zagrał tak naprawdę jeden dobry mecz – z Legią, z którą cała ekipa zaliczyła życiówkę (a potem okazało się, że tę Legię i tak każdy oklepuje). Poza tym? Z Wartą i Bruk-Betem mecze słabiutkie, ze Stalą na koniec – fatalny. W trzech starciach odegrał role epizodyczne.

A przecież to nie tak, że Piast stanowił jakąś wyjątkowo mocną paczkę, nie, tu można było łatwo wskoczyć w buty lidera, co po części zrobił Patryk Sokołowski. Hateley zaś po prostu zawiódł oczekiwania. Nie tacy jak on pod Fornalikiem się odradzali, ale na ten moment – jeden z bardziej rozczarowujących powrotów jeśli chodzi o stosunek tego, czego się spodziewaliśmy do tego, co wszyscy otrzymaliśmy.

MICHAŁ PAZDAN (ANKARAGUCU – JAGIELLONIA). TAKIE POWROTY SZANUJEMY

Jeśli wskazać w Jagiellonii Białystok jakiś w miarę mocny punkt – to właśnie na środku obrony, gdzie zameldował się ponownie nasz “minister” z 2016 roku. Michał Pazdan miał ze dwa słabsze mecze, poza tym prezentował równiutki, dość wysoki poziom.

I to jest – jak na standardy Jagiellonii 2021/22 – powrót wybitny. Bo przecież wszyscy wiemy, jak olbrzymim rozczarowaniem okazała się cała reszta. Powrót Ireneusza Mamrota na ławkę trenerską. Powrót Daniego Quintany. Nawet ten wspomniany powrót Michała Nalepy. Jaga grała mocno na sentymentach, ale to opłaciło się jej właściwie jedynie w przypadku Pazdana. Bardzo pewny w odbiorze, świetnie ustawiający się i czytający grę, zadziorny. Dziwiliśmy się, ilekroć Ireneusz Mamrot decydował się na kombinacje bez udziału “Pazdka” – a zdziwienie było później potęgowane wynikami, bo bez łysego stopera Jaga straciła 9 goli w 4 meczach.

Jakkolwiek to brzmi – 34-latek powinien być jedną z twarzy odbudowy Jagiellonii. Już z nowym trenerem, być może przewietrzoną szatnią. On, jako jeden z nielicznych, po prostu nie zawiódł, a biorąc pod uwagę mecze z okresu od lipca do początku października – był prawdopodobnie najmocniejszym elementem całej Polski Wschodniej w tym okresie. Tak, to ten czas, gdy Stal Mielec dołowała, Bruk-Bet i Łęczna były tam, gdzie są i teraz, a w Jadze błyszczał obok Imaza jedynie Pazdan.

VAMARA SANOGO (DINAMO BATUMI – GÓRNIK ZABRZE). POWRÓT BEZ HISTORII

Vamara Sanogo to chyba najbardziej nietypowa pozycja na tej liście. Większość powrotów do Ekstraklasy opiera się jednak na połączeniu dwóch czynników – po pierwsze sentyment do danej postaci, po drugie klasa potwierdzona już na polskich boiskach, w specyficznych warunkach rywalizacji ekstraklasowej. Wśród takich ruchów mamy więc emocjonalne powroty do domu (Grosicki, Pazdan, Quintana), mamy powroty w poszukiwaniu dawnej jakości (Hlousek, Hateley, Parzyszek), albo jakiś miks tych dwóch, jak choćby w przypadku Musiolika.

Sanogo? Sanogo ani przed wyjazdem nie był jakimś wyjątkowym kozakiem, ani też w trakcie swoich zagranicznych wojaży nie stał się wyrzutem sumienia dla tych, którzy oddali go bez żalu z Legii. A jednak, Sanogo wrócił, i to wrócił do Górnika Zabrze, z którym wcześniej nie miał żadnej styczności – chyba że mijając obraźliwe wobec Górnika graffiti podczas okresu swojej gry dla Zagłębia w Sosnowcu. Nie ma go nawet z kim zestawić na tej naszej dość długiej liście, przypadek absolutnie wyjątkowy.

Ale dobra, bo piszemy i piszemy, a u trzeba krótko. Sanogo nie miał wielkiej przeszłości w Ekstraklasie. Jego powrót nie był żadnym wyjątkowym wydarzeniem, przychodził raczej jako uzupełnienie składu. No i wreszcie zagrał 200 minut, z jednym golem w Pucharze Polski. Trudno o bardziej adekwatne słowa niż klasyczne: powrót bez przygód.

GRZEGORZ SANDOMIERSKI (CLUJ – GÓRNIK ZABRZE), CZYLI POWRÓT PRZYPOMINAJĄCY

No cóż. Wejść w buty Martina Chudego nie jest łatwo, bo Chudy to był jednak, mimo pewnych wahań, czołowy bramkarz ligi. Sandomierski nie dał rady na ten poziom wejść, choć pewnie byli tacy, którzy takiego poziomu po Sandomierskim się spodziewali. Cóż, czas leci.  Niegdysiejszy wielki talent, po którym spodziewano się wiele, trochę pokazał, dlaczego ostatnio nigdzie nie może dłużej zagrzać miejsca.

Sandomierski wydaje się mieć umiejętności, ale gdzieś problemy z koncentracją, może z utrzymaniem formy. Nie bije od niego taka pewność, jaka powinna bić od bramkarza. Patrzysz za plecy i raczej boisz się, czy coś zaraz się nie stanie, niż że w razie kłopotów ten koleś ci pomoże. Sandomierskiemu zdarzały się fatalne błędy, bronienie dwutaktem – drużynie praktycznie nie pomagał, to drużyna musiała wyciągać jego z kłopotów. Jeśli w dobrym jesiennym Górniku mielibyśmy wskazać słaby punkt, to byłaby to właśnie bramka.

Wydaje się, że na ten moment Sandomierski jest bramkarzem w najlepszym wypadku do rotacji w ESA. Tej jesieni większej roli nie dźwignął.

FILIP BAINOVIĆ (RADNIK – GÓRNIK ZABRZE). POWRÓT TYPU: “TO ON W OGÓLE WYJECHAŁ?”

Są na tej długiej liście piłkarze, którzy wracają po długich wojażach zagranicznych, są tacy, którzy wracają po krótkiej i nieudanej przygodzie. No i są ci, którzy po prostu wrócili z wypożyczeń. W tej grupie jest też Filip Bainović z Górnika Zabrze, który został swego czasu wypożyczony do serbskiego Radnika. Jak opisać ostatnie miesiące w wykonaniu Bainovicia?

  • nie wszyscy odnotowali, że nadal w Górniku grał (po sezonie 2018/19, gdy był użytecznym elementem składu, przeszedł do sezonu 2019/20, gdy grał już tylko ogony)
  • nie wszyscy odnotowali, że z Górnika wyjechał
  • nie wszyscy odnotowali, że gdzieś poza tym Górnikiem faktycznie występował na murawie
  • nie wszyscy odnotowali, że wrócił

Zagrał 216 minut. Za krótko, by jakkolwiek zaistnieć w zbiorowej świadomości.

JOAO AMARAL (PACOS FERREIRA – LECH POZNAŃ). POWRÓT KRÓLEWSKI

W ostatnim programie “Weszłopolscy” wspominaliśmy wspólnie nasze kompromitacje sprzed sezonu, gdy typowaliśmy jakimi wynikami zakończy się jesień w Ekstraklasie. Jednym z najbardziej spektakularnych spudłowanych typów okazał się strzał jednego z nas, że mistrzem Wielkopolski na półmetku będzie Warta Poznań. Co najciekawsze – to wcale nie zostało przyjęte śmiechem, nastroje w Poznaniu po świetnym sezonie Zielonych i bardzo słabym Kolejorza naprawdę były takie, że niewielu zdziwiłoby kolejne półrocze, w którym to Warta gra lepiej.

Dlaczego o tym przypominamy? Ano dlatego, żeby uwypuklić jaką rundę ma za sobą Joao Amaral. Gdy wracał do Lecha po swoim portugalskim wypożyczeniu, nikt chyba nie obiecywał sobie po nim zbyt wiele. Jasne, Amaral przed wyjazdem miewał niezłe mecze i spektakularne zagrania, ale przecież ten sezon miał stać przede wszystkim pod znakiem udanych zakupów gotówkowych. Ba Loua, Pereira, Douglas, Rebocho, nawet wracający do Polski Murawski czy Sobiech. Jeśli ktoś miał pokazywać, że Lech zrywa z minimalizmem – to przecież nie Amaral, który pozostawał niespecjalnie wyróżniającym się piłkarzem Kolejorza przez te ostatnie wybitnie nieudane lata. Gdy do tego doszły jeszcze te wypowiedzi półgębkiem, z których wynikało, że Portugalczyk nie był do końca szczery przy swoich wcześniejszych wywiadach, w których omawiał odejście z Lecha – można było jedynie utwierdzić się w przekonaniu, że to raczej nie on będzie w tym sezonie rozdawał karty.

A potem Amaral chwycił talię i zaczął tak tasować, że reszta ligi mogła patrzeć z podziwem oraz z zazdrością. 8 goli, 5 asyst, 1 kluczowe podanie, do tego jeszcze średnia not 5,74, jedna z najwyższych w całej lidze. Amaral to pewnie jeden z dwóch najlepszych piłkarzy ligi, obok Iviego Lopeza. Jako że Lopez znikąd nie wracał – Amaral to w takim razie najlepszy z całego grona “powracających do Ekstraklasy”. No i przede wszystkim – Amaral to z pewnością ten gość, u którego oczekiwania i faktyczna oferowana jakość rozjechały się najmocniej. Bo spodziewaliśmy się niewiele, dostaliśmy prawie wszystko.

Jeśli wracać z wypożyczenia – to właśnie tak.

DOMINIK FURMAN (GENCLERBIRLIGI – WISŁA PŁOCK). POWRÓT DOŚĆ SZOKUJĄCY

Jeszcze nie tak dawno temu Wisła Płock była postrzegana jako Dominik Furman i jego pachołki. Stałe fragmenty Furmana, podania Furmana, Furman, Furman, no i jeszcze trochę Furmana, który czasem trafi kogoś w łeb. Taka była Wisła Płock przed wyjazdem rozgrywającego, który z wolna dobija już do trzydziestki. Gdy wyjeżdżał do Turcji, wyrokowano, że teraz zaczną się prawdziwe ciężary dla Nafciarzy, bo z nim zawsze jednak jakoś było.

Dlatego ta jesień jest jednak szokująca.

Owszem, to nie było najgłośniejsze wracające nazwisko, ale wiecie, licząc potencjalny wpływ na zespół, do Wisły Płock wracał – bez cienia przesady – jeden z najbardziej zasłużonych dla klubu piłkarzy. O którym mniej lub bardziej prześmiewczo mówiono, że w Wiśle Płock ma uprawnienia daleko wykraczające poza te kapitańskie.

A tu Wisła Płock owszem, po transferze Furman ma znakomitą rundę.

Ale ze znikomym wpływem samego Furmiego. 10 meczów. 2 asysty. 626 minut. Być może to kwestie fizyczne, Furman musi się odbudować, ale na pewno trochę spełniło się to, czego życzył sobie swego czasu Mateusz Szwoch: by Wisła Płock nie była postrzegana jako Furman i dziesięciu próbujących nie przeszkadzać.

MARKO KOLAR (EMMEN – WISŁA PŁOCK). POWRÓT POŻYTECZNY

22 mecze bez zwycięstwa. Taką piękną serię zanotowało Emmen w ubiegłym sezonie ligi holenderskiej, gdy klub swoje pierwsze punkty w Eredivisie zdobył dopiero w 23. kolejce. Marko Kolar miał w tym swój udział – i niestety nie chodzi tylko o gola i asystę, które zaliczył w pierwszej kolejce ubiegłego sezonu. Otóż Kolar generalnie zagrał prawie całą jesień, dopiero wiosną, po przebudowie, przestał łapać minuty. I gdy Kolar przestał łapać minuty, to Emmen zaczęło łapać punkty. Oczywiście nie chcemy tutaj sugerować, że Kolar był największym problemem holenderskiego Emmen – zwłaszcza, że w całym życiu nie obejrzeliśmy ani minuty meczu Emmen.

Natomiast chcemy wprost pokazać – Kolar był na delikatnym zakręcie. W słabiuteńkim klubie dość średniej ligi nie potrafił pod koniec przebić się do pierwszego składu, o golach czy asystach nawet nie wspominamy. Powrót do Ekstraklasy wydawał się bardzo uzasadniony ze strony zawodnika, natomiast patrząc na to, co Wisła Płock oferuje z przodu – wydawał się też rozsądny ze strony samej Wisły. Rzadko się takie rzeczy zdarzają, ale tutaj faktycznie zadziałało. Kolar gwiazdą ligi nie został, Wisła Płock raczej nie powalczy o mistrza, a wśród napastników z Płocka Kolar wcale nie jest pierwszym wyborem. Ale mimo to – Kolar swoją rolę spełnia, jako dość przydatne rozwinięcie możliwości rotowania w przodzie.

Pojawiał się na boisku zastępując w tej rundzie Warchoła, Sekulskiego, Szwocha, Wolskiego oraz Vallo. Strzelił na wagę trzech punktów z Radomiakiem, odegrał rolę dżokera z Jagiellonią, ukąsił w Pucharze Polski. Najkrócej rzecz ujmując: nie był to powrót spektakularny, ale był to powrót przydatny. Choć pewnie rolę przewidywano przed nim większą.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

12 komentarzy

Loading...