Jedno spotkanie w Ekstraklasie, dwa spotkania w I lidze, dwa kolejne w II lidze. Na szczeblu centralnym w Polsce jesienią 2021 roku udało się zagrać 526 spośród 531 zaplanowanych meczów. Dla porównania – w ostatni weekend w Premier League odwołano sześć gier, a w międzyczasie jeszcze wysypał się Tottenham w Lidze Konferencji Europy. Ten ostatni z uwagi na koronawirusowe zawirowania nie był w stanie zagrać z Rennes, a spotkanie zostało zweryfikowane jako walkower na korzyść Francuzów. Tym samym reprezentant ligi angielskiej odpadł z LKE już w fazie grupowej, choć nie do końca ze swojej winy.
Marny powód do pocieszenia, ale jednak. Polska piłka na tle Europy i właściwie na tle całego świata, całkiem zgrabnie poradziła sobie z wyzwaniem, jakie stanowiła jesień 2021 roku. I powody do zadowolenia mamy zarówno jeśli chodzi o płynność rozgrywek, jak i o sposób ich organizacji, zwłaszcza pod kątem udziału w widowiskach kibiców, czasem nawet obu grających drużyn.
Europejskie kłopoty
Zacznijmy od tego, że w Europie kłopot jest spory. Tottenham to tak naprawdę swoista wisienka na tym niezbyt smacznym torcie. Mocny klub z aspiracjami traci szansę na uczciwe dogranie fazy grupowej jednego z europejskich pucharów. Tak, to wszystko można łatwo zlekceważyć: Tottenham to jednak mimo wszystko nie jest kaliber choćby Manchesteru City, a Liga Konferencji Europy to właściwie rozgrywki pocieszenia dla tych, dla których właściwy Puchar Pocieszenia w postaci Ligi Europy był nieosiągalny. Natomiast chodzi o zasady. Można sobie dość łatwo wyobrazić, że na miejscu londyńczyków są… inni londyńczycy.
Tottenham został dopadnięty na początku grudnia, ich mecz z Rennes był zaplanowany na 9 grudnia. Fala zakażeń w zespole spowodowała, że Antonio Conte miał do dyspozycji 10 zdrowych zawodników – a w takim układzie gra z przedstawicielem Ligue 1 była bezcelowa. Dzień wcześniej w Sankt Petersburgu grała londyńska Chelsea. Mogło trafić na nich? No mogło. Mogło dojść do walkowera w Lidze Mistrzów? A jakże. Co prawda The Blues zapewnili sobie awans już wcześniej, te konsekwencje byłyby trochę mniej bolesne, ale znów: chodzi o pewien wzorzec postępowania. Oraz naturalnie okoliczności.
Anglia jest trochę niechlubnym wyjątkiem, to fakt, natomiast to powinno jedynie potęgować szacunek dla tego, co udało się zdziałać w Polsce.
Obecnie dominują w światowych mediach porównania Anglii z innymi spośród lig TOP 5 – zwłaszcza z Serie A oraz Bundesligą. Paradoksalnie – może się wydawać, że sporą rolę w utrzymaniu ciągłości rozgrywek odgrywają szczepienia wśród zawodników. Liga włoska szczyci się tym, że w całej klasie rozgrywkowej w pełni zaszczepionych jest 98% zawodników – a pozostała dwudziestka jest regularnie testowana. Liga angielska w tym czasie ma zaledwie siedem zespołów, gdzie poziom szczepień przekracza 50%. Według najnowszego raportu ligi – ogólny poziom zaszczepienia to ok. 77%, natomiast wysoki jest poziom niezaszczepionych ani jedną dawką – aż 16% zawodników w Anglii nie zdecydowało się na ten ruch.
Jurgen Klopp grzmi: u niego będą grać od teraz wyłącznie zaszczepieni. Mohamed Salah apeluje: zaufajmy lekarzom. Antonio Conte, najbardziej pokrzywdzony, bo wyeliminowany przez COVID z Ligi Konferencji Europy, zastanawia się: kto następny? Mój zawodnik? Ja? Żyjemy w strachu. Tymczasem na ten moment – nic się nie zmienia. Obecnie w Premier League mamy aż dziesięć zaległych spotkań. Rekordziści to Burnley – zaledwie 15 rozegranych meczów, mimo że w Boxing Day zaczyna się 19. ligowa kolejka. Podopieczni Seana Dyche’a od początku listopada zagrali pięć meczów. Jak na standardy Premier League – totalna plaża i wypoczynek.
Choć zaszczepienie według naukowców nie chroni ani przed zakażeniem, ani przed zarażaniem innych (łagodzi za to objawy choroby i zmniejsza ryzyko hospitalizacji), to jednak – to Premier League ma problem, z którym nie muszą się mierzyć w Serie A czy Bundeslidze. Zresztą – podobnie do Anglii jest w USA, gdzie masowo przekładane są spotkania NBA, NHL i NFL a także lig akademickich. A kilku zawodników mimo to otwarcie deklaruje, że nie ma zamiaru się szczepić. W niższych ligach angielskich jest jeszcze… dziwniej. Jak raportowało parę dni temu TVP: odsetek piłkarzy, którzy nie mają zamiaru przyjąć szczepionki może sięgać 25% – a aż 19 spotkań zostało przełożonych z uwagi na zakażenia koronawirusowe. Innymi słowy: problemy znane z krajowej elity, ale dodatkowo spotęgowane.
Wracając do Niemiec – interesujący jest przypadek Joshuy Kimmicha. Kimmich nie zaszczepił się i otwarcie krytykował pomysły, by szczepienia były obowiązkowe. Najpierw dwukrotnie lądował na kwarantannie, a potem sam zachorował. Co gorsza – mimo dość szybkiego uporania się z chorobą, powikłania powirusowe wykluczyły go z gry do końca roku.
– Cieszę się, że moja kwarantanna w związku z zachorowaniem na koronawirusa dobiegła już końca. Czuję się dobrze, ale z powodu zmian w płucach nie jestem w stanie w pełni trenować. Przeprowadzę zaawansowane badania i nie mogę doczekać się powrotu do gry w styczniu – mówi reprezentant Niemiec na oficjalnej stronie klubowej. A Bayern się wścieka i wraz z innymi mocarzami niemieckiej piłki zastanawia się, jak jeszcze zwiększyć bezpieczeństwo piłkarzy. Albo nawet bez tej hipokryzji – jak zwiększyć bezpieczeństwo rozgrywek, jak zwiększyć bezpieczeństwo transmisji telewizyjnych z meczów, bo to właśnie stąd płyną największe pieniądze. Których tracić nikt nie lubi, nawet zatwardziały antyszczepionkowiec.
W połowie grudnia Kimmich przyznał: – Może najpierw musiałem przejść przez to, przez co przeszedłem teraz. Oczywiście patrząc wstecz, podjąłbym decyzję o szczepieniu wcześniej, ale wtedy nie było to dla mnie oczywiste.
Inna sprawa to obecność kibiców na trybunach – a niestety, nawet w Lidze Mistrzów mieliśmy spotkania bez udziału publiczności. Ile traci widowisko – nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać, nie po tym ciężkim czasie „twardego lockdownu”. Tu jednak trzeba pamiętać – piłka nożna sobie, rządy i samorządy swoje. Skoro jesteśmy przy Bayernie – im grę przy pustych trybunach nakazał rząd Bawarii.
Normalność niemal do końca
Wiadomo więc – po części piłka nożna jest po prostu pasażerem na okręcie, którego stery trzymają politycy. Gdy Holendrzy są zmuszeni do oglądania meczów pozbawionych publiczności, nie jest to raczej wina Eredivisie, ale polityków, którzy właśnie zamykają całe państwo na dwa tygodnie. Nie inaczej jest w Polsce – trudno chwalić Ekstraklasę SA czy PZPN za to, że kibice byli na trybunach, skoro cały proces decyzyjny od początku do końca należał do polityków.
Natomiast mimo wszystko – trzeba dostrzegać pewne drobne detale, które poprawiają ocenę całego środowiska piłkarskiego. Zacznijmy od tematu, który już poruszyliśmy – czyli od szczepień. Marcin Animucki, prezes Ekstraklasy SA, ujawnił na antenie Radia RDC, że w Ekstraklasie ponad 85% piłkarzy jest już zaszczepionych. Nie jest to może jeszcze liga włoska, ale jednocześnie mamy lepsze wyniki niż Premier League – i to pomimo, że u nas nie zadziałał żaden straszak w postaci odwoływanych czy przekładanych spotkań.
Przez całą rundę w Ekstraklasie mieliśmy przełożony tylko jeden mecz – Radomiaka z Piastem, z uwagi na sytuację pandemiczną u gliwiczan. W I lidze? Trzy mecze przesunięte z uwagi na „zagrożenie epidemiczne”, w tym dwa na wiosnę. Ale biorąc pod uwagę, że w tym samym okresie kilka spotkań przełożono z uwagi na powołania do reprezentacji, mecz w Rzeszowie z uwagi na zalanie boiska, a w dwóch przypadkach ze względu na remont obiektów – naprawdę nie ma się czego wstydzić, ani nie ma się czym martwić.
To jest osiągnięcie, nie ma sensu go deprecjonować. Możemy oczywiście założyć, że zwyczajnie Ekstraklasa nie załapała się terminarzowo na szczyty zakażeń, że w Premier League wszystko zaczęło się sypać, gdy nasza rodzima I liga już rozjechała się na wakacje, ale przecież liczba zakażeń w Polsce rosła lawinowo jeszcze pod koniec rundy. Mimo to – liga grała, a piłkarze czy to z uwagi na zachowywanie protokołu, czy to z uwagi na szczepienia, czy po prostu – dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, nie pauzowali.
Druga sprawa to ci wspomniani kibice. Być może uwierzylibyśmy, ze środowisko piłkarskie nie miało tutaj nic do powiedzenia, ale zbieżność dat jest ujmująca. Wszystkie restrykcje dotyczące stadionów zaczęły wchodzić w życie dosłownie na finiszu ligowego grania, od 15 grudnia, gdy do rozegrania została tylko ostatnia seria w Ekstraklasie. Co więcej, nowy limit 30% pojemności obiektów i tak nie dotyczył osób zaszczepionych. W praktyce – nawet 19 grudnia na stadionach zasiadało ponad 15 tysięcy kibiców – w Poznaniu na Lechu oraz w Warszawie na Legii.
Ktoś uzna – za co tu chwalić, za normalność, za rzeczy absolutnie oczywiste? No właśnie. Czasy takie, że faktycznie wypada za to pochwalić, zwłaszcza biorąc pod uwagę zestawienie z grudniem 2020 roku.
Grudzień 2020 kontra grudzień 2021
W rundzie jesiennej rok temu aż siedem spotkań Ekstraklasy trzeba było przesunąć z uwagi na zagrożenie epidemiczne. Oczywiście, zupełnie inaczej traktowano wówczas kwarantannę, tutaj absolutnym przełomem była szczepionka, ale raz jeszcze – są ligi, które w grudniu 2021 roku przeżywają to, co my przed 12 miesiącami. Co więcej – warto rzucić też okiem na wspomniane trybuny. Aż osiem kolejek Ekstraklasy zostało rozegranych bez udziału publiczności, a wcześniej procent zapełnienia trybun dopuszczony przez władze stanowił dla klubów istotny problem. Wiele z nich było niemalże zmuszonych do dopłacania w dniu meczowym – bo nawet sprzedanie wszystkich dostępnych wejściówek nie rekompensowało kosztów organizacji spotkania.
Jeśli pomyślimy sobie o tym wszystkim, co działo się ledwie 12 miesięcy temu – nabieramy zupełnie innej optyki na spotkania centralnych lig na finiszu rundy jesiennej sezonu 2021/22.
***
Czego pozostaje życzyć na Święta Bożego Narodzenia sobie i wam? Żeby za rok cały koronawirus był już tylko mglistym wspomnieniem. Na przykładzie piłki nożnej doskonale widać – jest lepiej. Co nie znaczy, że jest dobrze – to akurat doskonale czuliśmy, gdy w sobotę zasiedliśmy przed telewizorami do piłkarskiej uczty z Wysp Brytyjskich.
Fot.Newspix