FC Barcelona to potęga piłki ręcznej. Dziesięciokrotny zwycięzca Ligi Mistrzów. Obrońca tytułu. FC Barcelona nie przegrała u siebie w tych rozgrywkach od grudnia 2015 roku. Wtedy do Palau Blaugrana przyjechało Vive Kielce. Wygrało wówczas z Katalończykami po raz pierwszy w historii. Dziś, po niemal sześciu latach, kielczanie znowu zawitali w hali Dumy Katalonii. I znowu to polska ekipa okazała się lepsza. Po fantastycznym meczu Vive wygrało 32:30.
O pierwsze miejsce
To był przede wszystkim mecz o pozycję lidera. Łomża Vive Kielce tegoroczne rozgrywki Ligi Mistrzów rozpoczęła od porażki, ale potem była już bezbłędna. Kielczanie ograli kolejno Veszprem, Motor, Flensburg, Porto i PSG. W tym pierwszym i ostatnim meczu pokazali się ze znakomitej strony, ogrywając dwie europejskie potęgi w stylu, jakiego nie powstydziłby się żaden zespół. W tym samym czasie Barcelona straciła punkty dwukrotnie – na wyjazdach przegrała z Veszprem i zremisowała z Porto. Liderem przed dzisiejszym meczem był więc zespół z Kielc. Ale prowadził tylko o punkt, porażka w Katalonii oznaczałaby zmianę na pierwszym miejscu w grupie, którą wielu nazywa “najtrudniejszą w historii Ligi Mistrzów”.
I w tej najtrudniejszej grupie Vive czekał dziś zdecydowanie najpoważniejszy ze wszystkich możliwych sprawdzianów. Dobrze wiedział o tym Tałant Dujszebajew, pytany przez dziennikarzy o starcie sprzed sześciu lat i szanse na powtórkę tamtego wyniku (Vive wygrało wtedy 33:31).
– Jaki jest sens wspominać wydarzenia sprzed tylu lat? Dzisiejsza rzeczywistość jest inna. Pewnie, Barca jest faworytem, ale jeśli pokażemy pełnię możliwości, sprzyjać będzie szczęście, kto wie jaki rezultat padnie!? – mówił, cytowany przez Onet. Dujszebajew hiszpańskie rozgrywki i tamtejsze ekipy, oczywiście, dobrze zna. Choć od lat jest trenerem Vive, to w przeszłości reprezentował reprezentację Hiszpanii, posiada obywatelstwo tego kraju, w kadrze grają jego synowie, a i on sam przed rozpoczęciem pracy w Kielcach, prowadził madryckie Atletico (wcześniej BM Ciudad Real).
Jeśli więc on powtarzał, że Vive nie stoi na straconej pozycji, wypadało mu wierzyć. Tym bardziej, że to jeden z najlepszych trenerów na świecie, mający do dyspozycji wielu spośród najlepszych zawodników. Którzy też zresztą powtarzali, że Barcelony wcale się nie boją i zamierzają się jej postawić.
I postawili się.
Vive rywala się nie boi
Mecz od samego początku obrał kierunek, jakiego można się było spodziewać – zawodnicy obu drużyn ruszyli do ataku. Kielczanie zupełnie nie przejęli się tym z kim i gdzie grają. Owszem, w pierwszym okresie najpierw nie byli w stanie odskoczyć Barcelonie, a potem zaliczyli przestój i to rywale zyskali czterobramkową przewagę, ale kiedy Ludovic Fabregas otrzymał karę dwóch minut, to kielczanie z 6:10 natychmiast wyszli na 10:10. Od tamtego momentu grali już swój własny koncert, a rywale mogli tylko bezradnie przyglądać się temu, co wyczyniają goście.
A ci grali jak natchnieni. Z dystansu raz za razem w bramkę trafiał Władysław Kulesz. Fantastycznie spisywał się Dylan Nahi, który w Kielcach pojawił się niedawno i niemal z miejsca zaadaptował się idealnie do gry polskiej drużyny. Tradycyjnie znakomicie bronił Andreas Wolff, choć trzeba przyznać, że rywale w żaden sposób interwencji mu nie ułatwiali. Przede wszystkim jednak – genialny był Arek Moryto, najskuteczniejszy dziś w zespole Vive. Choć to żadna nowość, reprezentant Polski od kilku lat poniżej pewnego poziomu po prostu nie schodzi. I to niezależnie od tego, czy akurat gra mecz jakich wiele w lidze, czy na wyjeździe z Barceloną w Lidze Mistrzów.
https://twitter.com/m_wojs/status/1461428696175329283
Efekt? Na przerwę zawodnicy obu drużyn schodzili przy wyniku 19:16 dla Vive. W hali zrobiło się nagle na tyle cicho, że ze swoim dopingiem przebili się nawet kibice z Polski, chóralnie śpiewający, że kielczanie “grają u siebie”. I cóż, tak to właśnie wyglądało.
Najpierw nerwy, potem euforia
Jasne było, że Barcelona po przerwie wyjdzie niesamowicie zmotywowana, by nie przerwać swojej genialnej, trwającej 46 spotkań, serii bez porażki (i niemal bez remisów, w tym czasie zaliczyła tylko jeden). I faktycznie, gospodarze od samego początku rzucili się do odrabiania strat, ale Vive było w stanie utrzymywać przewagę. Ta falowała – od jednej, do trzech bramek. Wszystko zmieniało się z akcji na akcję, a naprawdę nerwowo zrobiło się na dziesięć minut przed końcem, gdy kielczanie prowadzili tylko jednym golem i Barcelona zdawała się znaleźć sposób na skuteczną grę w defensywie.
Na szczęście to były tylko pozory. Presja wyniku nie przeszkodziła Polakom, którzy zdołali kilkukrotnie w trudnych sytuacjach trafić do bramki rywali. Pokazał się zwłaszcza – grający do tej pory niezbyt dobry mecz – Alex Dujszebajew. Do tego już się zresztą przyzwyczailiśmy – to właśnie taki gość, który może długo nie pokazywać nic szczególnego. Ale gdy masz zdobyć bramkę w kluczowym momencie meczu, podajesz mu piłkę i czekasz na to, co wyczaruje. Alex nie ma układu nerwowego. Alex trafia do bramki. Alex jest decydujący. Dziś było tak po raz kolejny.
Tej wygranej nie byłoby jednak, gdyby nie inny gość z imieniem na “A”. Andreas Wolff też bowiem wspiął się w końcówce na wyżyny swoich umiejętności. Kiedy Barcelona była o krok od remisu, zaliczył podwójną interwencję. Wcześniej kilka innych obron też sprawiło, że Vive utrzymywało przewagę. A potem zdeprymowana Barcelona popełniła błąd, piłkę przechwycił Artsiom Karalek, podał do Arka Moryty, a ten wpakował ją do pustej bramki. Zrobiło się 32:30 i nie było już wątpliwości, który zespół wygra ten mecz. Choć gospodarzom oddać trzeba jedno – nawet w tak beznadziejnej sytuacji próbowali zdobyć jeszcze jednego gola. Nie udało im się, bo… rzut Fabregasa obronił Wolff.
Cóż, ten gość tak ma.
Co słychać w grupie?
Sytuacja Vive po dzisiejszym zwycięstwie – i na półmetku zmagań w grupie – jest komfortowa. Kielczanie mają 12 punktów, o trzy więcej niż druga Barcelona. W tej kolejce niespodziewanie przegrało też Veszprem, które zajmuje trzecie miejsce z ośmioma punktami, a nierówne PSG ma siedem oczek. Polska ekipa jest więc na naprawdę dobrej drodze do triumfu w grupie, w której faworytów do pierwszego miejsca było co najmniej czterech. A Vive wcale nie było największym z nich. Na razie gra jednak na poziomie, który pozwala myśleć nie tylko o triumfie w grupie, a i o tym, by znów osiągnąć coś wielkiego w całych rozgrywkach.
W końcu gdy poprzednio wygrali z Barceloną na jej terenie, to potem triumfowali też w finale Ligi Mistrzów. Nie narzekalibyśmy na powtórkę z rozrywki.
Fot. Newspix