Co gdyby Żurawski podał do Kuźby z Lazio? Gdyby sędzia dostrzegł, że gol Penksy z Panathinaikosem był prawidłowy? Co by było, gdybyśmy w 1974 nie grali z Niemcami na wodzie? I Gdyby Boniek mógł zagrać w półfinale w 1982? A jakby Karaś trafił do siatki zamiast w poprzeczkę z Brazylią cztery lata później (pamiętna czołówka „Gola”, kto kojarzy?). Co, gdyby Legia dobrze policzyła kartki Bereszyńskiego? Co, gdyby Engel zabrał Iwana do Korei? Albo raczej gdyby piłkarze Engela nie spędzili połowy przygotowań na kręceniu reklam dla Knorra i – bodajże – linii telefonicznych? Co, gdyby Citko poszedł do Blackburn? Lub został zdrowy jeszcze pół roku i przebierał w lepszych ofertach?
Mogę tak snuć do rana.
Groclin z Bordeaux grał u siebie w przewadze przez ponad godzinę, a mimo to dostał w trąbę po golu w dziewięćdziesiątej minucie. Wisła, która byłaby rozstawiona w trzeciej rundzie eliminacji Ligi Mistrzów, gdyby finał Ligi Mistrzów wygrało Monaco, a nie Porto…
O tym zjawisku można książki pisać.
Bo w nic polska piłka nie jest bogatsza niż w tematy do gdybań.
Nawet zmarnowanych talentów było mniej.
Nie wiem, który wpis do mitologii gdybania polskiej piłki jest waszym ulubionym, względnie: najbardziej żyznym pod kątem snucia alternatywnej historii. Ale ja, w swoim defetyzmie, uważam, że mecz z Węgrami na koniec eliminacji o mundial też będzie pamiętnym wpisem w przepastnej księdze „co by było gdyby”, zamiast na krótkiej liście „uff, było gorąco, prawie to spieprzyliśmy, ale wyciągnęliśmy”.
Myślę, że jeśli nie uda nam się tego odkręcić – a pewnie się nie uda – to będzie się to wspaniale wspominać po latach. Przy kominku, na bujanym fotelu: wiecie, drogie wnuczęta, pięknie to spieprzyliśmy na finiszu wtedy w 2021. A chodziło o niebagatelną kwestię. Nie tylko o rozstawienie w barażach. Nie tylko o mundial. Chodziło o ostatni mundial z Robertem Lewandowskim będącym w takiej formie, że spokojnie można go było uznać najlepszym piłkarzem świata. A jak ważny był Robert Lewandowski, drogie wnuczęta, możecie wywnioskować z rzeczonego meczu z Węgrami, kiedy nie zagrał i zebraliśmy bezceremonialnie w łeb.
Jestem przekonany, że Lewy, który sam zapowiada grę do 37-38 roku życia, za cztery lata też będzie spokojnie w kadrze rozdawać karty. Ale jakkolwiek mam wiarę, że przy jego prowadzeniu się może pozostać wybitnym piłkarzem, tak jednak mam wątpliwości, czy będzie wtedy jednym z najważniejszych, najlepszych piłkarzy świata. A teraz, bezapelacyjnie, nim jest. I podczas mundialu w Katarze też by nim był.
Szkoda będzie tej szansy, szkoda.
Szczególnie, że wielkie turnieje i Lewy to na razie związek z kategorii „to skomplikowane”.
Problem jest jednak, naturalnie, zupełnie inny. 1:2 z Węgrami nie tylko będzie wpisem do mitologii gdybania. Będzie też wpisem do dziejów frajerstwa polskiej piłki. To jednak krótsza lista. Z wspomnianych: Groclin tak, Bereszyński bardzo tak, przede wszystkim tak. Ale przecież nie Karaś. Przecież nie ulewa w 1974. No i nie Penksa, bo to była kradzież stulecia.
Cała ta sprawa jest piekielnie mglista. Nie wierzę zupełnie, że Paulo Sousa podejmował tutaj wybory samodzielnie. Że kapitan reprezentacji Polski dał mu wybór: zagram w jednym meczu, bo jestem zmęczony, więc wybierz sam, panie Portugalczyk. A Sousa wybrał Andorę, bo to mecz o baraże. Andorę, którą miałby obowiązek ograć Górnik Łęczna.
Robert w oświadczeniu napisał, że nie wolno lekceważyć Andory, więc w tym meczu SŁUSZNIE zagrał. Natomiast skoro tak: dlaczego potem uznaliśmy, że można zlekceważyć Węgry? Dla mnie to oświadczenie jest o tyle chybione, że nie spełnia nawet założeń PR-owych, które miało na celu. By tak rzec: nawet nieudanie wciska kit.
Dziś wielu uderza w tony – nie wolno się bać, ile można w tej atmosferze wiecznych obaw i wątpliwości. Wyjdźmy i wygrajmy, koniec. No pewnie.
A zarazem mamy przekaz od najlepszego polskiego piłkarza w historii: dobrze, że zagrałem z Andorą, bo mogłoby być, kochani, kiepsko. Dobrze, że zagrałem z Andorą, naprawdę nie wolno ich lekceważyć.
Naprawdę mamy w to uwierzyć?
Facet, który przebijał sufity, przebijał je oczywiście również dlatego, że nie lekceważył trudności, darzył rywali szacunkiem – ale bez przesady.
***
Niefortunnie się to ułożyło. Z jednej strony, sprawdzałem to i Robert faktycznie w meczach o punkty grał zawsze. Stracił jedno spotkanie z San Marino i tegoroczne z Anglią – poza tym każdy mecz od bez mała trzynastu lat. Niezręczne jest w obliczu tego poddawanie w wątpliwość jego przywiązania do barw. Nie szedłbym w takie teorie. Natomiast moment jest mocno niezręczny, szczególnie w obliczu zeszłorocznych wydarzeń:
Wtedy też, niby nic nie było powiedziane wprost, ale czuło się w powietrzu, że między nim a Brzęczkiem jest tak sobie.
Dzisiaj też, oświadczenia, tuszowanie sprawy, a gdzieś w tle tego meczu z Węgrami, w tle śledztwa „kto zdecydował tak a nie inaczej”, niedomówienia. Rok po roku, znowu kwaśna sprawa.
Z czystej ciekawości, klub po klubie, wyjściowe jedenastki obu zespołów, z którymi mieliśmy przyjemność rywalizować:
Andora: Villarreal B – Castelldefels, Pobla de Mafumet, San Cristobal, Escaldes – Monzon, Escaldes, Sandefjord, Ciudad Real – Formentera, Santa Coloma
Węgry: Ferencvaros – Fenerbahce, Omonia, Fehervar – Puskas, Pisa, Dunajska Streda, Fehervar – Kasimpasa, Dallas, Mainz.
Szczerze mówiąc, nie pamiętałem, że Andora jest tak słaba. Myślałem, że dorobiła się jednak jeszcze choćby paru graczy z Segunda B czy czegoś podobnego. A tu naprawdę kiepścizna straszliwa. Wiadomo, że jeśli z kimś tu tracić, to z Węgrami.
Ale też, spójrzmy na ten skład: ja wiem, że u nas wieczny rezerwista z Unionu, ja wiem, że też nie mamy na każdej pozycji piłkarza Bayernu, a absencja Glika jest też absencją piłkarza z Serie B, więc nie ma co żartować z Pisy w jedenastce Węgier. Ale jednak, mieliśmy obowiązek i bez Lewego czy Glika przynajmniej to zremisować. Dlatego być może absencja Lewego ma drugie dno, ale Paulo Sousa przeszarżował. Po meczu opowiadał, że… już na rozgrzewce widział brak lidera. No to brawo, doskonale zestawiony skład, skoro to biło aż po oczach. To był idealny mecz pod przywództwo Zielińskiego, pod to, by gdzieś odciskał piętno na każdej akcji – a tak, kto miał wciąż ten ciężar? Byli zdolni piłkarze na boisku, ale właśnie którzy mogliby się skupić wokół takiego Ziela.
***
Weźmy nawet te wahadła. Z jednej strony piłkarz, który może gra w Premier League, ale KOMPLETNIE nie zna zespołu, do którego trafił. Z drugiej strony Puchacz mający mnóstwo ograniczeń, a jakich, zobaczyliśmy dokładnie w trakcie spotkania.
Moim zdaniem Paulo Sousa przeszarżował, bo poczuł się za mocny. Za dużo ostatnio wychodziło. Ta Albania. Ta Anglia. Niektóre decyzje personalne. Zbudowanie zawodników takich jak Świderski. Niezła atmosfera w zespole. I uwierzył w swój 'magic touch”. Że każdego zbuduje, że Węgry już o nic, że chłopaki odpalą. I nie pykło. Rossi doskonale znał Sousę z czasów, gdy Portugalczyk pracował na Węgrzech, przeczytał go jak starą książkę.
Szkoda. Wspierałem Sousę, także w tych felietonach. Ale wspierałem wiedząc, że sporo do tej pory Sousa również przegrał. Ale kupowałem kierunek, w którym ta drużyna zmierza. Kupowałem to, że zmienia się na lepsze. Że robi się dojrzalsza, stabilniejsza, pewniejsza.
Wszystkie te przymioty brzmią jak sarkazm, gdyby je przymierzyć do ostatniego zgrupowania.
Leszek Milewski
Fot. FotoPyK