Marcin Ryszka i Jakub Białek odpowiadają w książce „Nie widzę przeszkód” na kilka poważnych pytań, ale nie brakuje także tych „szalenie istotnych”. Nasi kumple rozstrzygają na przykład, czy… niewidomy po alkoholu widzi podwójnie. Wrzucamy wam do przeczytania fragment książki, która opowiada o wszystkim, o co chcielibyście zapytać osobę niewidomą, gdybyście mieli taką okazję. Pozycja wyląduje w księgarniach 27 października, a już teraz – przedpremierowo – możecie kupić ją za 36% zniżki!
ZAMÓW KSIĄŻKĘ „NIE WIDZĘ PRZESZKÓD”. PRZEDPREMIEROWO AŻ 36% ZNIŻKI!
Na jednej z imprez w klubie niewidomy kolega zaczął się kręcić koło loży, a po chwili gdzieś zniknął. Zaczęliśmy go szukać. Ruszyliśmy w stronę parkietu.
– O, tam jest! – w końcu któraś z widzących osób dostrzegła mojego kumpla, który kręci się w kółko. Podeszliśmy więc do niego.
– Rafał, to ty tak lubisz tańczyć?! – wydarłem mu się do ucha.
– Tańczyć? Ty mi lepiej powiedz, jak tu znaleźć toaletę!
Jeśli sądziliście, że z racji swojej niepełnosprawności siedzę całymi dniami w domu, nie wychodzę do ludzi, nie bywam w barach, nie imprezuję, to… muszę was rozczarować! Oczywiście – jak we wszystkim – staram się zachowywać umiar i zdrowy rozsądek. Lubię ludzi. Jestem otwartą osobą. Mam wielu przyjaciół i znajomych. I często się z nimi spotykam.
A alkohol… No dobra, przyznam się – chciałem nim tylko przykuć waszą uwagę. Spokojnie, to nie będzie rozdział o drinkach, a o relacjach z innymi ludźmi. A że jednym ze sposobów ich budowania są wyjścia do pubów, przewinie się tu kilka melanżowych anegdot.
Innym razem barmanka uznała, że nie sprzeda mi kolejnego piwa, bo… widzi po moich oczach, że jestem już nieźle zrobiony. Jej prywatne śledztwo wykazało, że skoro patrzę cały czas w jedno miejsce i nie ruszam gałkami, to widocznie wypiłem o jedną kolejkę za dużo. Wiecie – sądziła, że mam tępy wzrok, charakterystyczny dla stanu wysokiego upojenia.
– Proszę pani, ja jestem niewidomy, a nie pijany.
– Tak, i co jeszcze?
– Przecież mówię logicznymi, pełnymi zdaniami. Nie bełkoczę. Naprawdę jestem niewidomy.
– Ta?
Pewnie myślała, że gość jest tak nawalony, iż wpadł na pomysł absurdalnej historyjki o braku wzroku. No bo jak to tak – niewidomy nocą na mieście? Niewidomi przecież po barach nie chodzą! Brakowało mi argumentów, lecz do dyskusji wkroczył mój brat, który trochę się zagotował i po długiej wymianie zdań podniósł na nią głos. Jednemu gościowi przy barze – swoją drogą, to jego powinna posądzać o to, że zbyt mocno odpiął wrotki – włączył się tryb „Zaraz wam pokażę, kto tu rządzi”. I zaczął nam ubliżać.
– Mam wstać?! – krzyczał „rycerz”.
– No to chodź – odpowiadał brat.
Ale nie zdążył, bo w międzyczasie złapałem gościa i powiedziałem:
– A ty, kolego, siedzisz i się nie odzywasz, bo to nie twoja sprawa. My nie szukamy zadymy i zaraz sprawa zostanie wyjaśniona.
Jako dzieciak chodziłem na różne sztuki walki – kategoria kate, nastawiona na samoobronę – więc zapamiętałem kilka obezwładniających chwytów. Gdy go złapałem, wszyscy już zgłupieli. To jaki on w końcu jest? Pijak, niewidomy czy karateka? Wiadomo, nie zgrywam kozaka, bo gdyby mi się wyrwał, prawdopodobnie pod okiem patrzącym w jeden punkt pojawiłoby się limo. A cała sprawa się wyjaśniła, bo przypomniałem sobie, że mam w portfelu legitymację niepełnosprawności.
Jednak niewidomy.
– Poproszę więc jedno piwo.
– Bardzo proszę.
*
Chciałbym pogratulować wszystkim herosom, którzy zdobywają się na nieprawdopodobną odwagę, by okraść niewidomego. Jestem przekonany, że prawo ulicy daje za taki heroizm najwyższe noty. Myślę, że należy im się po pięć gangsterskich gwiazdek na pagonach. Ba, dziesięć! Ludzie w światku przestępczym powinni kłaniać im się w pas!
Nigdy się nie zdarzyło, by ktoś mnie okradł. Ale moich kolegów już tak.
W pewnym momencie duet „bezwzględnych krakowskich przestępców” stwierdził, że będzie napadał na niewidomych. Kroili nam telefony i portfele. Bardzo łatwo można było nas zlokalizować – adres szkoły dla niewidomych i słabowidzących jest przecież powszechnie znany. Z budynku są tylko dwie drogi wyjścia. Złodzieje czyhali po zmroku, aż ktoś wyjdzie ze szkoły i będzie szedł w kierunku internatu. A potem, wiadomo, albo oddajesz, co masz przy sobie, albo sprawdzimy wytrzymałość twojej szczęki. Chłopaki oddawali fanty, o które ich „proszono”, bo co mieli zrobić? Sam bym pewnie oddał. W fizycznym starciu z dwójką zdrowych chłopów nie miałbym przecież żadnych szans.
Niełatwo było ich złapać. Czuli się bezkarni. Podchodzili z dala od monitoringu, atakowali na tyle często, byśmy czuli zagrożenie, a jednak na tyle rzadko, by nie wpaść. No i mieli przekonanie, że w bezpośredniej konfrontacji dwóch na jednego zawsze wygrają.
Ale jeden z uczniów naszej szkoły wyszedł z innego założenia. Stwierdził, że jeśli będą na niego czekać, spróbuje zaatakować. Chłopak był dość niepozorny, lecz miał nad napastnikami pewną przewagę – glany z metalowymi czubkami. Na co dzień stylizował się na wzór metalowych zespołów. Gdy złodzieje chcieli mu wyrwać plecak, jednego kopnął w nogę, a na drugim złamał laskę. Po krótkiej bijatyce pojawili się ludzie, którzy pomogli obezwładnić herosów ulicy. Szacunek dla chłopaka, że się nie bał. Gdybym mógł odzyskać wzrok, by zobaczyć kilka chwil mojego życia, być może ta byłaby jedną z nich. Bo miny tych gości musiały być bezcenne. Wielcy złodzieje, których powalił na glebę niewidomy!
*
WIĘCEJ O KSIĄŻCE ZNAJDZIESZ TUTAJ!
Wiecie, co mnie mocno wkurza w relacjach z nieznajomymi? To, gdy ktoś obcy nie zwraca się bezpośrednio do mnie, a do osoby, z którą akurat jestem. Najprostszy przykład: kurs taksówką. Jakiś czas temu kolega z firmy pomagał mi dojść do samochodu, który oczekiwał nieopodal naszego biurowca. Gdy kierowca spostrzegł, że idzie dwóch gości, z czego jeden z białą laską, wyszedł zaaferowany z pojazdu, chcąc pomóc. Zabrał walizkę do bagażnika, pomógł mi wsiąść do auta, po czym skierował grzeczne pytanie do mojego towarzysza:
– Przepraszam, gdzie tego pana zawieźć?
A kolega stanął jak wryty.
– Nie wiem.
Nie miał nawet pojęcia, gdzie zamierzam się udać. Tylko pomógł mi dojść do samochodu i nic więcej. Dla niego jestem kimś, kogo nie trzeba prowadzić za rączkę. Dla taksówkarza już tak. Cholera, jak mnie to denerwuje. Niby to nic takiego, a sam kierowca miał przecież dobre intencje, ale… No, za kogo on mnie ma? Tak jakby brak wzroku oznaczał, że na pewno nie znam miasta, nie wiem, dokąd jadę, nie myślę logicznie, a pewnie jeszcze nawet mam kłopoty z mówieniem. Serio – w takich sytuacjach czuję się upokorzony. Tak samo czułem się kiedyś u lekarza, do którego poszedłem ze znajomą.
– A czy u pani kolegi słychać bardziej suchy, czy mokry kaszel? – pyta doktorka.
– Marcin? – przekierowuje koleżanka.
– Myślę, że suchy – odpowiadam, a sekwencja się powtarza.
– Aha… A czy zaobserwowała pani temperaturę?
– Marcin?
– Tylko stan podgorączkowy.
Szału idzie dostać. Czuję się w takich sytuacjach jak ośmiolatek, który idzie do lekarza z matką precyzyjnie opowiadającą o dolegliwościach, bo dla młodego przecież „kaszel to kaszel”. Kompletne upokorzenie, chociaż ciężko mieć to tym osobom za złe – chcą przecież dobrze. Jeśli wasze stanowisko pracy polega na kontakcie z ludźmi i zgłosi się kiedyś do was osoba niewidoma, apeluję: mówcie do niej, a nie do jej przewodnika. Przecież brakuje nam tylko wzroku, a nie szarych komórek i rozumu.
Skoro piszę już o rzeczach, które mogą potencjalnie urazić niewidomych, wrócę do wspominanego już we wcześniejszych rozdziałach tematu: często drażliwą kwestią są wszystkie zwroty typu „Do widzenia”, „Do zobaczenia”, „oglądać telewizję”, „czytać książkę” i tak dalej, i tak dalej. Wiecie – wszelkie zwroty, które sugerują, że adresat waszych słów to osoba widząca. To temat drażliwy głównie dla… widzących, którzy nigdy nie mieli kontaktu z niewidomą osobą. Często zdarzają mi się zupełnie normalne rozmowy telefoniczne, po których szybko następuje „dogrywka”.
– Wiesz co, Marcin… Bo mi bardzo głupio, ja powiedziałem na koniec: „Do zobaczenia”, a przecież…
– Daj spokój.
– Ale nie obrazisz się? Naprawdę bardzo mi głupio.
– Obrażę się, jak dalej będziesz mnie przepraszał za coś, za co nie powinieneś!
Nie chcę wypowiadać się za wszystkich niewidomych, bo każdy ma swój próg wrażliwości. Być może kogoś zaboli zupełnie naturalne „Do widzenia”, ale mnie… kompletnie nie. Osoby widzące odczuwają przy pierwszym kontakcie ze mną pewne skrępowanie. Zdarza się, że uprawiają słowną gimnastykę, robiąc uniki, by w ich ustach nie znalazło się żadne kłopotliwe słowo.
– Jeśli śledziłeś ten ostatni mecz…
– W książce, z którą miałeś okazję się zapoznać…
– Będę leciał, żegnaj!
Kurczę, ja to od razu wyczuwam, bo zwykle wyraźny jest ten moment konsternacji, nagła zmiana tonu czy wycofywanie się ze zdania, które już się rozpoczęło w określony sposób. Mnie zwyczajowe zwroty absolutnie nie obrażają. Zdecydowanie bardziej wolę, gdy mówi się do mnie w normalny sposób. I myślę, że większość niewidomych również. Przecież to my musimy się dostosować do reguł języka, a nie one do nas. Jak niby mielibyśmy mówić? Słucham telewizora? Dotykam książki? No de facto go słucham, a czytając brajlem, dotykam, ale kto używa tak absurdalnych sformułowań? To dopiero byłyby potworki. Oczywiście, że oglądam telewizję. Oczywiście, że czytam książki. Oczywiście, że żegnam się zwrotem: „Do zobaczenia”. Ja naprawdę wiem, że różnię się od większości osób. Nie trzeba mi o tym przypominać podczas codziennych rozmów.
Chętnie się spotykamy sobotnią, wieczorową porą z osobami widzącymi nie tylko dlatego, że mamy wśród nich masę przyjaciół i po prostu lubimy z nimi spędzać czas. Na imprezach samych niewidomych zdarzają się pozalewane stoły. Wiadomo, małe kieliszki, częste operacje na linii butelka–szkło, do których dochodzą inne manewry, więc prawdopodobieństwo wpadki jest spore.
– Wreszcie mamy kogoś, kto poleje i nie porozlewa! – Widzący polewacz witany jest zwykle z honorami i z miejsca staje się barmanem wieczoru.
Był nim wówczas Oliver, Kanadyjczyk, który grał w Cracovii, gdy ta sięgała po hokejowe mistrzostwo Polski. Zaprosiliśmy go na nasz turniej w blind footballu. Podczas wieczornego świętowania wygranej Oliverowi, wspomaganemu przez kilka drinków, zebrało się na życiowe pytania.
– Czy wy nie macie pretensji do Boga, że nie widzicie?
– Nie no, nie…
– A co, jeśli zrobił wam to szatan?
– Oliver…
– Czy Bóg istnieje, skoro na dobrych ludzi zesłał taki los?
Tłumaczyliśmy, że nikt z nas nie myśli w ten sposób, ale Oliver poważnie wkręcał się w swoje teorie. Opowiadał o nich, rozwijał je, rzucał tezy, z którymi sam się zgadzał. W pewnym momencie stwierdził, że przemówi szatanowi do rozsądku. Krzyczał wniebogłosy. Otwierał okna i zdzierając gardło, informował świat o jego niesprawiedliwości. Rzucał przedmiotami. Istna furia.
– AAA, SZATAN, CO ZROBIŁEŚ Z MOIMI KOLEGAMI?!?!?! – wykrzykiwał przez otwarte okno, od którego siłą go odciągaliśmy. Musieliśmy go uspokajać przez kilka dobrych minut.
I gdy już się wyciszył, jeden z niewidomych kumpli wstał z krzesła i przypadkiem przewrócił stół. Alkohol się porozlewał po podłodze. Oliver z przerażeniem spojrzał na wsiąkające w dywan drinki i tylko syknął:
– Fucking devil…
Niespodziewanie dostał bardzo mocny argument do dalszej dyskusji. Gdy z powodu naszej dysfunkcji po podłodze rozlewał się alkohol, w głowie wielu z nas pojawiła się myśl, że to faktycznie może być dzieło szatana.
*
Każdy niewidomy miał kiedyś sytuację, gdy druga osoba za pośrednictwem internetu go prowadziła. Ale chyba nikt nie doświadczył takiej, jak jeden z moich kumpli, który wybrał się do Rzymu. Mniejsza o szczegóły; spotkała go dość nieprzyjemna sytuacja, przez którą musiał jak najszybciej wrócić do Polski. Była noc, nie dało się znaleźć żadnego transportu na lotnisko. Chyba że taksówkę, ale nie miał przy sobie tak dużej kasy. Co robić? Wybrać się na piechotę?
Zgadliście. Uznał, że dotrze na piechotę. Z bagażami. W obcym kraju. Na lotnisko oddalone o trzydzieści kilometrów.
W międzyczasie zadzwonił do swojego ojca z prośbą, by pomógł mu w nawigacji. Wysłał mu swoją lokalizację, a ten – przez trzydzieści kilometrów! – siedział przy komputerze i nawigował kropką na GPS-ie. Kolega dotarł na lotnisko i wylądował rankiem w Polsce. Ja niby potrafię się w miarę swobodnie poruszać, ale to coś, co przerasta moją wyobraźnię.
Zresztą ten kumpel bywa naprawdę nieobliczalny. Kiedyś szliśmy na imprezę. Po drodze zaplanowaliśmy wizytę w sklepie celem nabycia stosownego asortymentu wieczornego.
– Jak musimy iść? – zapytał.
– Trochę dookoła, bo nie da się inaczej – odpowiedziałem zgodnie ze wskazaniem nawigacji.
– Dawaj, spróbujemy skrótem! – stwierdził.
– A może jednak normalnie, jak ludzie? – odparłem, podświadomie czując, jak to się może skończyć.
Doskonale znałem te jego pomysły! Zwykle są niekonwencjonalne, a często nie kończą się niczym dobrym. Kumpel się jednak uparł. Znalazł jakiś płot i stwierdził, że jak przez niego przeskoczymy, pójdziemy prostą, polną drogą aż do sklepu. A że wie to i owo o sporcie, bez problemu przerzucił swoje ciało przez ogrodzenie.
I wskoczył… prosto do wody.
Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Niewidomy stwierdził, że znajdzie skrót, przeskakując przez płot, i wylądował w jakimś rowie, mając wodę po pas! Spodnie zalane, telefon zalany, portfel zalany. Na domiar złego miał ze sobą jeszcze parasol, który się rozłożył, wlała się do niego woda, w efekcie mój kompan cały się pochlapał. Wielopoziomowa katastrofa. Jakoś wyciągnąłem go z tego rowu i dotarliśmy do sklepu. Wzięliśmy, co mieliśmy wziąć, ale na imprezę nie udało nam się dostać. Gdy przed knajpą zobaczyli, jak wygląda mój kompan, nie chcieli nas wpuścić. Myśleli, że przyszli jacyś kloszardzi. I nic dziwnego! A przecież mówiłem, żebyśmy szli normalnie, jak ludzie!
*
REKOMENDACJA KRZYSZTOFA STANOWSKIEGO:
Marcin to niewidomy, który dostrzega więcej odcieni życia niż ktokolwiek inny. I to właśnie aż bije z książki, którą macie w rękach. Jak na wesoło przejść przez mrok.
PREMIERA KSIĄŻKI „NIE WIDZĘ PRZESZKÓD” 27 PAŹDZIERNIKA. MOŻNA ZAMAWIAĆ JUŻ JĄ PRZEDPREMIEROWO (WYSYŁKI DOCHODZĄ NA BIEŻĄCO).
Fot. SQN