Marcin Gortat opowiadał historie z najlepszej ligi świata we wtorkowym HejtParku. Wspominał, jak spontanicznie kupił Ferrari, jak odwiedził dom Shaquille’a O’Neala czy odmówił przyjęcia Rolexa od Johna Walla. W rozmowie z Krzysztofem Stanowskim oraz widzami mówił też o swoim zaangażowaniu w esport, a także tym…. jak to było z Lisą Ann. Spisaliśmy dla was najciekawsze fragmenty jego wypowiedzi. Całość na Kanale Sportowym.
O dziewczynach, które lecą na pieniądze: – „Goldiggers”? Są wokół ciebie, jeśli otaczasz się takim towarzystwem, jeśli dopuszczasz do siebie takie osoby. Myślę, że możesz ich unikać, ale zależy, czy tego chcesz, czy nie. Jak to wyglądało u mnie? Jeśli myślałem, że ktoś taki jest, to go omijałem. Miałem co prawda moment, w którym byłem młody i się bawiłem, co większość koszykarzy robi, jednocześnie nie zapominając, że sport jest numerem jeden. Nadszedł jednak taki etap w mojej karierze, że raz, nie miałem już czasu na zabawę, a dwa – chciałem stabilności.
O tym, jak wspomina Shaquille O’Neala: – Mówił do mnie: będziesz próbował wsadzić nade mną piłkę, to wyślę cię do szpitala. W meczu w barwach Phoenix zdobyłem przeciwko jego zespołowi 15 punktów, czyli wtedy jeszcze rekord kariery. Ale wszystkie rzuty oddawałem z półdystansu, pod kosz nie wchodziłem. Chciałem jeszcze pograć, po co iść do szpitala (śmiech). Z Shaqiem do dziś mamy fajne relacje, choć to nie tak, że mam go pod telefonem. Lepiej się znam z jego kuzynem, który wykonuje dla niego pracę ochroniarza. Kiedy Shaq był w Phoenix, a potem odszedł, to on musiał zostać w tym klubie, bo miał podpisaną umowę. I potem, kiedy ja dołączyłem do zespołu Suns, to bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Pojechałem wtedy kilka razy do domu do Shaqa. Jak weszliśmy do jego garażu… stało tam z dziesięć aut. W tym jakieś z filmów, jak „Alladyn”. Bo on zamiast brać wynagrodzenie za film, to prosił o auta, których używano.
O zakupie Ferrari: – Kupiliśmy z Nene Ferrari. To było moje marzenie, sportowy samochód, w który mogę swobodnie wsiąść. Jak do tego zakupu doszło? Siedziałem z Nene w samolocie i on do mnie mówi, że jedzie jutro odebrać Ferrari. To był Brazylijczyk, szerszy od mnie w barkach i cięższy, ważył z 130 kilogramów. Dlatego odpowiedziałem: co ty opowiadasz, nie zmieścisz się w żadne Ferrari. A on zaznaczył, że siedział w nim i wie, że jest w porządku. Z racji, że mieliśmy następnego dnia dzień wolny, to powiedziałem, że nim pojadę i się przekonam na własne oczy.
Ja o tym kompletnie zapomniałem, zresztą cały czas myślałem, że Nene świruje. Następnego dnia auto znalazło się jednak w salonie w Waszyngtonie i pojechałem z nim je zobaczyć. Potem wszedłem do samochodu i faktycznie się mieściłem. Nogi miałem prawie wyprostowane. Do dachu brakowało mi parę dobrych centymetrów. No i trafiło mnie. Podszedł dyrektor całego salonu i zapytałem go, czy nie mają takiego drugiego.
Powiedział, że mają. Podjechało, miało wiśniowy kolor, i uznałem, że, dobra, biorę. Czy to był głupi zakup? Nie no, jeździłem nim trochę. Ale to nie jest auto na Waszyngton, gdzie od skrzyżowania do skrzyżowania masz włączoną jedynkę. A jak Barack Obama wraca z lotniska z całą swoją karawelą, to siedzisz w korku czterdzieści pięć minut. W tamtym Ferrari nie było to najprzyjemniejsze.
O Esporcie: – Od dawna był częścią mojego życia. Zawsze grałem w gry, z moim bratem, dorastając na Bałutach. Różne rodzaju: strategie, strzelanki, RPG-i. A kiedy już byłem w NBA, to wiadomo, przychodziło się po treningu do domu, czy wieczorami po meczach. I trzeba było sobie jakoś urozmaicić czas. Więc siadało się do Playstation czy komputera i grało się w gry. Ja byłem do tego stopnia zafascynowany, że próbowałem – dla zabawy – startować w jakiś turniejach.
Teraz natomiast pojawiła się opcja zainwestowania w Polską Ligę Esportową, która piekielnie mocno się rozwija. Idziemy do przodu i uważam, że jest to jedno z najpotężniejszych środowisk esportowych. Jesteśmy dzisiaj posiadaczami rozgrywek w pięciu różnych grach. Myślę, że tworzymy kawał niesamowitego kontentu. Mamy fajne nazwiska, podpisane kontrakty z wielkimi firmami. Do tego tworzę – już nie pod banderą Polskiej Ligi Esportowej – Gortat Warzone Cup, gdzie zrzeszamy całą topkę chłopaków, którzy najlepiej strzelają w Call of Duty. Wygrywają puchary europejskie, i zdziwilibyście się, jak dużo zarabiają. Nie wszyscy zdają sobie sprawy, jakie pieniądze wchodzą w Esport.
O transferach z jego udziałem i przygodzie w Phoenix Suns: – Czy żałuję pobytu w tym klubie? Nie mogę użyć takiego sformułowania, bo to nie ja decydowałem, czy przejdę do Phoenix Suns. W przypadku późniejszego transferu do Waszyngtonu, wiedziałem już nieco więcej. Natomiast trzecią wymianę, w której brałem udział, sam wymusiłem. I to tylko wyłącznie dzięki uprzejmości ludzi z Wizards, z którymi do dzisiaj dużo mnie łączy i świetnie ich wspominam. Czemu chciałem od nich odejść? Po części z powodów prywatnych. Plus zawsze marzyłem, żeby skończyć swoją karierę w Los Angeles. Żeby zobaczyć, jak się gra w tym mieście. I oczywiście, nie żałowałem, widziałem, co tam się dzieje, i to było fantastyczne.
Wracając do przejścia z Orlando do Phoenix – nie mogłem o niczym decydować. Podpisując kontrakt stajesz się produktem klubu. Czy natomiast żałuję, że grałem w Suns? No nie, mogłem grać ze Stevem Nashem, według mnie najlepszym rozgrywającym w historii. Pamiętam też, że z rezerwowego, który zdobywa po trzy zbiórki i trzy punkty na mecz, wskoczyłem do pierwszej piątki i miałem po dziesięć punktów i zbiórek. To był gigantyczny przeskok. I też wtedy popełniłem kilka błędów jako profesjonalista. Ale broniłem się grą.
Nash to zresztą był taki zawodnik, który wręcz karmił asystami innych zawodników. Podaje ci piłki, przewiduje wszystko na trzy ruchy do przodu. Mówił: Marcin, zrobisz to, postaw zasłonę, a potem idź do kosza. Odpowiadałem: Steve, ale oni cię podwajają, tam będzie rotacja. A on na to: Marcin, czy ja ci mówię, jak masz rzucać do kosza? Po prostu bądź pod nim, piłka do ciebie dotrze. I wiesz, szedłem pod kosz, a ta piłka leciała mi prosto w twarz. Ten gość był niesamowitym koszykarzem.
Grę z nim zatem wspominam dobrze, ale niestety organizacja, Phoenix Suns, była fatalna. Dzisiaj oczywiście są w znacznie lepszym miejscu. Właściciel drużyny to Robert Sarver, który – można powiedzieć – jest najbiedniejszym właścicielem w NBA. Ma najmniejszy majątek. I niestety nie był zbyt skłonny, żeby płacić na kontrakty. Bliźniakom Morris obiecał znacznie mniej, niż dostali. W przypadku Gorana Dragica było to samo. Wszyscy odeszli z klubu z wielkim hukiem.
O Kyrie’m Irvingu i szczepieniach: – Brooklyn go powinien w tym momencie wymienić. To raz. A on, nie wchodząc na boisko, traci pieniądze. Kyrie popełnia błąd. W ogóle myślę, że z tym gościem jest coś nie tak. Opuścił Cleveland, kiedy grał z LeBronem Jamesem, tuż po tym, jak zdobyli mistrzostwo. Potem poszedł do drużyny, w której wypalił, że Ziemia jest płaska. Ostatni rok był w Brooklynie i też nie grał, bo pojawiły się jakieś problemy rodzinne, problemy z głową. Do dziś nikt nie jest w stanie wytłumaczyć, o co chodzi.
Klub stracił cierpliwość i dał mu trochę czasu, żeby doszedł do siebie. Niestety tak mu długo to zajęło, że zaczęli go w pewnym momencie karać grzywnami po kilkaset tysięcy. Teraz mamy kolejny sezon i on mówi, że się nie zaszczepi. Dla mnie nie ma dyskusji. Ja uważam, że powinniśmy się szczepić, bo to pomaga i chroni. Myślę, że są mądrzejsi ludzie od nas, którzy te szczepionki wymyślają. Gdyby były one pomysłem pani Krysi z spod bloku, to pewnie bym niczego nie brał. Natomiast szczepionki wymyślają potężne firmy i osoby, które mają o tym pojęcie.
My przed sezonem staliśmy cała piętnastką i każdy brał zastrzyki. Nie było żadnego problemu, nie widziałem jeszcze nikogo, kto miał powikłania. Dlatego jestem za tym, żeby się szczepić.
O tym, kto jest najlepszym koszykarzem w historii: – Ja grałem w erze Kobe’go Bryanta i przede wszystkim LeBrona Jamesa, bo wiadomo, że pierwszy trochę szybciej zakończył karierę. Obaj byli wyjątkowi, tak samo jak Jordan. Wychowałem na oglądaniu Michaela, czasach kiedy w Polsce było „hej, hej, tu NBA”. Ale gdybym miał wybrać jednego? Nie wiem, czy nie postawiłbym na Kobego. Ja też mam tak, że opinia na ten temat mi się zmienia co dwa lata.
Trochę więcej słyszałem o jego pracowitości, widziałem u niego instynkt totalnego killera. Ten gość był po prostu niesamowity. Ustawialiśmy na niego taktyki, a to i tak nic nie dawało. Musiałeś się pogodzić, że on rzuci 30 czy 35 punktów w meczu. Swego czasu mówiło się o nim, że jest zarozumiały. Natomiast to zawodnik, który był w stu procentach skupiony na wygrywaniu. A ja to u niego bardzo lubiłem, doceniałem.
Pod koniec kariery trochę się otworzył na innych graczy. Jak byłem kapitanem Washington Wizards, to mieliśmy okazję zbić piątkę i nieco porozmawiać. W ostatnim sezonie poprosiłem go o koszulkę, a on dał mi buty. Teraz są u mnie w domu, obróciłem akwarium i schowałem je w nim, żeby ich nikt nie dotykał, bo są podpisane.
Natomiast gdybym miał budować zespół NBA, prawdopodobnie wziąłbym młodego LeBrona. To gość, który dostarcza ci triple-double co każdy mecz. I możesz wokół niego budować wszystko. Kobe? Dwadzieścia lat w NBA. Też nie popełniłbyś błędu, gdybyś go wziął. Tę dwójkę widziałem na żywo, widziałem, jak grają, jak inni zawodnicy ich traktują. To dawało do myślenia młodemu chłopakowi. W całym życiu widziałem może dziesięć, piętnaście meczów Jordana. Natomiast z LeBronem przez dwanaście lat grałem przynajmniej cztery razy w tygodniu.
O LeBronie Jamesie: – Dla mnie to jest wybryk natury. Gość, który jest niesamowicie przygotowany, który rodzi się jeden na sto milionów. Nieważne do jakiego sportu by poszedł, dałby sobie radę. Gdyby grał w futbol amerykański, prawdopodobnie zostałby jednym z najwspanialszych futbolistów w historii. Widać teraz u niego delikatny zjazd formy, zaczyna się powolutku sypać.
Teraz jestem już chudy, ale kiedy miałem więcej masy mięśniowej, to pamiętam, że byliśmy mniej więcej tych samych rozmiarów. A on przecież może grać na każdej pozycji. To tak jakbyś miał zawodnika w piłce nożnej, który może nawet stanąć na bramce. Mówimy o takim talencie.
O Aleksandrze Balcerowskim: – Chciałbym, żeby się dostał do NBA, bo dla młodego chłopaka spełnienie marzeń. Fajnie też byłoby mieć kolejnego Polaka w NBA, który by coś osiągnął, czy po prostu się tam dostał i utrzymał. Ale nie będzie miał łatwo. Na razie nie jest wymieniany w predykcjach draftowych. Myślę, że ma jeszcze dużo do poprawy. Teraz poszedł do ligi serbskiej. Miejmy nadzieję, że się bardziej pokaże. W lidze hiszpańskiej ostatnio grał więcej, ale jego średnia zbiórek nie powalała. A to pierwsza rzecz, na jaką patrzą w NBA.
Jeśli masz siedem stóp wzrostu, czyli dwa metry oraz trzynaście centymetrów, i nie zbierasz piłek, to równie dobrze mogą pod kosz wsadzić kogoś, kto ma metr osiemdziesiąt. Też nie będzie zbierał, ale będzie za to biegał, rzucał, podawał i robił mnóstwo rzeczy. Mówi się, że Balcerowski rzuca za trzy. Ale właśnie – z jaką skutecznością, jak często to robi? Pytanie, czy Olek wykona postęp z tego sezonu do następnego. Jeśli się sporo poprawi, to jak najbardziej może się do NBA dostać.
O tym, czy gwiazdorzył, kiedy grał w kadrze: – O jakim ego mówimy? Kiedy mogłem być na kadrze, to byłem. Czasami omijałem pierwszy tydzień obozów, kiedy było bieganie po lasach czy po górach. Nie potrzebowałem tego, bo wracałem po stu meczach rozegranych w NBA i znajdowałem się w pełnym gazie. Robiłem wszystko to, co ode mnie wymagano. Począwszy od promowania meczów, robienia wszystkich spotów reklamowych. I byłem dostępny na każdym spotkaniu czy treningu.
Grałem z wieloma chłopakami w kadrze. I z 99% z nich jestem cały czas w kontakcie. Nie mam z nimi żadnego problemu, pojawiają się u mnie na campach czy różnych meczach. Wspieramy się w różnego rodzaju inicjatywach. Oczywiście są jednostki, z którymi nie jest mi po drodze, mamy swoje żale. Ale nie wierzę w to, żeby przez tyle lat zawodnicy grali ze mną, mimo tego, że mieli ze mną problem. To mogło działać tak, że jesteśmy w konflikcie, dlatego zagramy razem jeden czy dwa mecze. Ale nie mów mi, że ktoś grałby ze mną dziesięć lat i nic mi nie powiedział. Dochodzi do punktu, że mówisz: ty, stary, nie podoba mi się, co robisz.
Czy byłem idealny, czy zawsze miałem idealne występy? Na pewno nie. Gdybym dzisiaj mógł pewne rzeczy powtórzyć, to bym to zrobił. Były turnieje, na których chciałem być kompletnym liderem, były turnieje, podczas których chciałem być zawodnikiem drużynowym, a zespół potrzebował czegoś innego. Chciałbym jednak, żeby ludzie rzucili konkretnym przykładem. Aby w ogóle wejść w polemikę. Miałem ego? No ale w którym momencie miałem ego?
ODBIERZ NAJWYŻSZY CASHBACK NA START BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!
O Lisie Ann: – Tak, poznałem Lisę Ann na meczu w Toronto. Gdybym był singlem, powiedziałbym: żałuję, że się nic nie stało. Teraz jestem żonaty i cieszę się, że się nic nie stało. Mnie z tą kobietą kompletnie nic nie łączy. Może powiedziała, że jestem „Polskim Młotem”, tak jak mówiła o innych zawodnikach, którzy nawet wytoczyli jej procesy. Na nich przynajmniej miała zdjęcia, na mnie nic. Do niczego nie doszło. Ale ona tak działa – idzie do gazet czy radia i opowiada podobne rzeczy. Tak robi karierę.
Rozmawiałem z nią może paręnaście minut. Nie ukrywam, że ją rozpoznałem, pojawiła się szansa pogadać. Nie byliśmy sami, tylko w grupie, na otwartym terenie, gdzie dużo osób nas widziało. Czy ten temat mnie męczy? W ogóle. Prawdopodobnie wiele osób może być teraz rozczarowane. Wiele mi też swego czasu gratulowało. A ja mówiłem: nie było nic. Teraz jestem szczęśliwie żonaty i takiej rozrywki już nie potrzebuję.
O tym, czy trudno jest być Marcinem Gortatem: – Jest trudno. Nie rozczulam się nad sobą, nie szukam żadnego współczucia, ale jest trudno. Gdziekolwiek idziesz, to ludzie reagują w stylu: o, patrz, Gortat idzie, Gortat idzie, dawaj, zrobimy zdjęcie. Podchodzi ktoś i zadaje tysiąc pytań, kiedy ja akurat nie mam czasu. Mogę nawet być z żoną w restauracji i jeść, a on przychodzi i chce zdjęcie. Ja mówię: kolego, to mój prywatny czas, chciałbym zjeść, nie mówiąc o tym, że mam już steka w pół przekrojonego. I jak skończę, to podejdę do zdjęcia. To wtedy z fochem wychodzi. Jako sportowiec muszę też uważać, na to, co mówię. Nawet, kiedy chcę po prostu powiedzieć prawdę.
O tym, jak kupował pączki dla Dwighta Howarda: – Jako pierwszoroczniak nie miałem takiej fali, że musiałem zbierać dwadzieścia piłek wykopanych po całej hali. To już było hardkorowe. Ale spotykały mnie inne wyzwania. Trzeba było w deszczu iść po auto Dwighta Howarda i podjechać nim pod samo wejście, żeby on nie zmókł. Musiałem kupować pączki. Raz próbowałem się wycwanić i załatwiłem je dzień wcześniej. Dwight ich dotknął i powiedział: czerstwe są, co to jest. Odpowiedziałem, że miałem przynieść pączki. A on: nie, muszą być mięciutkie, muszą się rozpływać w ustach. Mają być świeżo ze sklepu.
To mu tłumaczę, że trening jest na dziesiątą, a ja muszę dwie godziny wcześniej być na siłowni, trenować technikę gry pod koszem. A jeszcze wcześniej potrzebuję zjeść śniadanie, więc muszę wstać piętnaście minut przed szóstą. Dwight mówił, że go to nie interesuje i będę wstawał o szóstej. Myślałem, że przycwaniakuje, a tu gość każe mi codziennie o szóstej wstawać i jeździć po pączki. I jeździłem. Powiem szczerze, że trochę mnie to nauczyło. Czy potem też gnoiłem młodych? No a jak. Miałem swoich chłopaków, którzy robili dla mnie rzeczy.
O innych zadaniach dla żółtodziobów w NBA: – Pamiętam, jak mieliśmy galę. Przyszło mnóstwo osób, mnóstwo gwiazd. Dwight przemawiał na scenie i mówi: z racji, że urodziny będzie miał Patrick Ewing, to wydaje mi się, że powinniśmy zaśpiewać dla niego „happy birthday”, dlatego poproszę kolegę z zespołu, który to zrobi. Marcin, zapraszamy. Kompletnie w tamtym momencie osłupiałem. W szatni mogę zaśpiewać, ale nie na scenie, przed pięciuset osobami. No ale nie miałem wyjścia. Wychodzisz i lecisz. Wszyscy biją ci brawo, gwiżdżą, dodają otuchy, a ty śpiewasz.
Na wszystkie eventy musiałem przyjeżdżać pierwszy. Pamiętam, że czekałem raz przed wejściem. Obok mnie był chłopak, który bierze od ciebie auto, odwozi je, a potem daje ci karteczkę z numerkiem. I akurat w swoim Maybachu podjechał Dwight. Mówię: ale super auto, daj mi zobaczyć, jak się je prowadzi. Dał mi te kluczyki, ja zrobiłem swoje i wróciłem. A on do mnie: ty, mam genialny pomysł. Jak jesteś taki chętny, to odstawisz auta wszystkim zawodnikom. Mówiłem, żeby mi tego nie robił, bo byłem w garniturze. Dwight stał twardo przy swoim i dodał, że jak to zrobię, dopiero będę mógł usiąść do stolika. Brałem zatem te wszystkie BMW, Ferrari i parkowałem.
O tym, czy zdecydowałby się na rozegranie sezonu w Polskiej Lidze Koszykówki: – Nie, nigdy bym się na to nie zdecydował. Nie sprawiłoby mi to żadnej przyjemności. Jestem w tak komfortowej sytuacji, że mogę decydować, co będę robił. Obecnie „fun” daje mi to, że gram w amatorskiej lidze w Łodzi. Skąd nagromadzenie plotek o moim powrocie? Zgodziłem się zagrać w toruńskiej lidze amatorskiej i od razu powstał o tym artykuł w Internecie. Pamiętam, że pierwszym meczu w Łodzi zdobyłem z dwadzieścia pięć punktów. I nagle wiele osób stwierdziło, że może wrócę do zawodowej koszykówki.
Nie potrzebowałem jednak tej ligi, żeby pokazać, że mogę grać na dobrym poziomie. Szczególnie że czuję się dobrze ze swoim zdrowiem, ze swoim kręgosłupem, z którymi miałem swego czasu problemy. Myślę, że z pewnością poradziłbym sobie w PLK. Ale po prostu nie chcę, nie mam ochoty. I tu nie chodzi nawet o pieniądze. Nie sprawiałoby mi przyjemności pójść na trening i robić coś, co robiłem już przez siedemnaście lat. Prowadzić ten cykl sportowca. Przynosi mi szczęście wiele innych rzeczy.
O konflikcie z Johnem Wallem: – Nie, nie jesteśmy w kontakcie. Nie śledzimy się na Twitterze, Instagramie i innych social mediach. W zespole są takie relacje, które mają wyłącznie biznesową motywację. Grasz z nim, musisz to robić. Tak to wyglądał z nim. Były oczywiście lepsze momenty. Kiedy jeszcze grał w Waszyngtonie, zbiliśmy piątkę i pogadaliśmy parę minut. Między innymi o jego synu. Miło zobaczyć Johna jako ojca. Znałem go od lat i kiedyś był kompletnie innym gościem. Teraz dorósł, stał się lepszym zawodnikiem i człowiekiem. Natomiast nie mamy bliskiej relacji.
Ze wszystkimi innymi zawodnikami z Wizards jestem w pewnym kontakcie, czy to Instagramowym, czy to Twitterowym. Albo jak widzę ich na meczu, to zawsze zbijemy pionę, wymienimy się paroma zdaniami. Ale z Johnem to tak nie wygląda. Były takie momenty, kiedy razem nie funkcjonowaliśmy. Przypomnę jedną anegdotę. Każdy z zawodników, który podpisuje kontrakt reklamowy, przynosi jakieś rzeczy od tego sponsora i rozdaje je w drużynie. Przynajmniej stara się być tak uprzejmy. Jak Bradley Beal podpisał kontrakt z Samsungiem, to przyniósł telefony i inne gadżety.
Po treningu podchodziłeś i mogłeś sobie wziąć, co chciałeś. Jako prezent od Beala. A John Wall postanowił, że będzie lepszy. I załatwił każdemu zegarki Rolexa za 37 tysięcy dolarów. Było ich piętnaście. Czemu mi to nie pasowało? Bo mnie nie kupisz. Ja jako jedyny ten zegarek oddałem, choć z tyłu miał wygrawerowane imię, nazwisko i numer. Wręczyli nam je w Nowym Jorku, przynosząc w takim specjalnym pudełku. Połowa zespołu zrobiła wielkie oczy, młodzi się – za przeproszeniem – posikali z wrażenia. Ja byłem zawodnikiem, który wtedy zarabiał miliony, miał swój honor i wartości. I powiedziałem, że oddam mu ten zegarek.
Wydaje mi się, że to był moment, w którym nasza relacja się rozsypała. Wiedziałem doskonale, że każdy kto ten zegarek przyjmie, nie będzie mógł kwestionować tego, co John robi w zespole. Będzie musiał milczeć. A ja byłem częścią tego zespołu, byłem liderem tego zespołu, budowałem go przez pięć lat. Dlatego zegarek zwróciłem. Potem mieliśmy z Johnem jeszcze dwie mocne wymiany zdań, już na osobności. Nikt tego nie widział, nikt tego nie słyszał. Przy jednej rzeczy akurat miał rację. I tyle. To nas podzieliło. Bardzo miłe było jednak, że kiedy odszedłem zespołu, napisał do mnie.
Podziękowaliśmy sobie za wspólną grę. On na pewno bardzo dużo dla mnie zrobił, myślę, że ja dla niego też, oddając moje ciało, moje zasłony, na jego fanaberie, atakowanie kosza i robienie wsadów. Pomogliśmy sobie nawzajem. Na pewno to doceniał. Kiedy już mnie w Wizards nie było, trenerzy i koledzy z zespołu mówili, że Johnowi ewidentnie brakuje moich umiejętności, tego, co mu dostarczałem. A ja z kolei to samo powiedziałem, kiedy grałem w Clippersach. W Wizards miałem zawodnika, który znajdował się w topie rozgrywających w NBA. A w Los Angeles miałem dziewiętnastolatka prosto z draftu. Pokazuję mu pewne zagrywki na pick’n’rollu, a on rozkłada ręce i nie wie, o co chodzi.
O tym, który zawodnik w NBA najmocniej skopał mu tyłek: – DeMarcus Cousins. Nie toleruję tego gościa. Cały czas próbował mnie straszyć, grozić. Mówił: spróbuj jeszcze raz mnie dotknąć, to uderzę cię, zrobię to i to. Takie fizyczne groźby. Odpowiadałem: „przestań, człowieku, ja mam już ponad trzydzieści lat na karku. Gram dziewiąty, dziesiąty sezon w NBA. Zastanów się, przecież ja tego nie łykam. Nie mówisz do nastolatka. Daj sobie spokój.” Było kilka trudnych meczów, gość mi chyba najwięcej rzucił ponad czterdzieści punktów. Bardzo to analizowałem potem. I doszedłem do wniosku, że lepiej było wyjść w pierwszej kwarcie i mu pięć razy spróbować złamać rękę i zejść za faule. Niż grać „pół-miękko”, kiedy gość robi z ciebie swojego pachołka.
Fot. Newspix.pl