Reprezentacja Anglii na Stadionie Narodowym jeszcze nigdy nie wygrała z reprezentacją Polski. I naprawdę, przestańcie nas tutaj strofować, że przecież zagraliśmy z nimi tylko jeden mecz. To było za głębokiego Waldemara Fornalika, wówczas potrafiliśmy pogubić punkty z Mołdawią, a opędzlowała nas w końcowej tabeli eliminacyjnej nawet Czarnogóra.
Natomiast łączymy w tym wypadku dwa wątki, które dają nam minimalne powody do nieco bardziej optymistycznego spojrzenia na środowy mecz reprezentacji Polski. Po pierwsze – z Anglią u siebie generalnie nie wyglądamy tragicznie, skoro nawet w tamtym fatalnym okresie udało nam się jakoś dźwignąć z boiska cenny punkt. Po drugie – Stadion Narodowy to naprawdę jest już rodzaj twierdzy, bo w meczu o punkty przegraliśmy na domowym obiekcie kadry tylko raz. Co ciekawe – właśnie w tamtych pamiętnych eliminacjach, z Ukrainą.
Anglia niewygodnym rywalem? Tylko na Wembley!
Zacznijmy jednak od tych starć polsko-angielskich. O ile na wyjazdach wszystko jest jasne – Tomaszewski wybronił nam remis w 1973 roku i na tym koniec naszych sukcesów, o tyle u siebie idzie… w miarę. Wembley gościło nas osiem razy, przegraliśmy siedmiokrotnie. Do tego doszły jeszcze porażki w Manchesterze i na meksykańskim mundialu. Poza Polską graliśmy o punkty dziesięć razy, bilans to 0-1-9. Na tym tle mecze domowe wyglądają naprawdę kozacko – 1 zwycięstwo, 5 remisów, 2 porażki. Do tego dochodzą towarzyskie mecze z 1966 roku, no ale już nie przesadzajmy, z Anglikami graliśmy o punkty na tyle często, by nie przejmować się sparingami sprzed pół wieku.
Na uwagę zasługuje więc tych pięć domowych remisów, bo trzeba przyznać – Anglia to jednak potęga, w dodatku za sprawą Linekera, Scholesa czy Shearera kojarzy się z ekipą, która ma patent na Polaków. Tymczasem okazuje się, że tak naprawdę rywal jest rzeczywiście straszliwie bezlitosny na wyjazdach, gdzie rzadko daje nam chociaż powalczyć o remis, za to mimo wszystko bywa leniwy w delegacji. Świadczą o tym okoliczności każdego z remisów.
Chorzów, 11 października 1989, Polska – Anglia 0:0
Dziwne reguły eliminacji i jeszcze dziwniejszy mecz. Na mundial jechali wówczas z Europy wszyscy zwycięzcy siedmiu eliminacyjnych grup oraz sześć zespołów z drugich miejsc. Byliśmy w grupie z Albanią, Anglią i Szwecją (chciałoby się napisać: jak zawsze). W grupach 5-zespołowych wychodzili wszyscy wiceliderzy, u nas trzeba było do końca drżeć, czy zespół, który zakończy grupę na drugim miejscu, będzie lepszy od swojego odpowiednika w którejś z dwóch pozostałych grup złożonych z 4 drużyn. Nasze szanse? Znacząco zmalały już wcześniej, po porażkach w Sztokholmie i na Wembley. Niemal do zera zjechały, gdy Szwedzi i Anglicy okazali się nieomylni w starciach z Albanią.
Dziwny był też terminarz – ostatnie trzy mecze w grupie to trzy mecze Polaków. Gdybyśmy wygrali wszystkie trzy, gdyby Warzycha tutaj trafił, gdyby Ziober tu szybciej podawał – no, sami wiecie, jak to u nas zazwyczaj bywało. Mecz z Anglią zaczynał ten maraton i… kurczę, naprawdę byliśmy lepsi. Dwie setki, ze trzy kolejne klarowne okazje. Shilton popisał się zwłaszcza przy uderzeniu głową z bardzo niewielkiej odległości, ale co ważniejsze – praktycznie bez sztycha byli Waddle czy Lineker. Tak, Anglicy już wiedzieli, że 9 punktów raczej wystarczy im do awansu, ale mimo wszystko – gdyby faktycznie przewyższali nas o klasę, to nie dopuszczaliby do tylu stykowych sytuacji pod własną bramką.
No i wreszcie ta poprzeczka Tarasiewicza z doliczonego czasu. Według Anglików – kilka centymetrów dzieliło ich od pogrzebu całego tamtejszego futbolu. Gdyby Anglia wtedy przegrała – nawet gdyby udało się im utrzymać drugie miejsce w grupie – to awans pewnie trafiłby w ręce Duńczyków. Gdyby nie pojechała na mundial – pewnie nie byłoby tego całego szału z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, być może nie powstałaby Premier League, być może nie napompowałby tamtejszego futbolu strumień pieniędzy od telewizji.
Tak czy owak – Anglia przyjechała do Polski i prawie dostała w czapę. Mogła być wdzięczna Shiltonowi i losowi, że wywiozła cenny punkt. My oczywiście na ten mundial nie pojechaliśmy, ten remis przekreślił definitywnie nasze szanse, ale co tam. Nie przegraliśmy z Anglią u siebie, to się liczy!
Poznań, 13 listopada 1991, Polska – Anglia 1:1
Zmarnowany potencjał, nie ma tu pola do dyskusji. Po takim wejściu w eliminacje Euro 1992 powinniśmy pójść za ciosem – tak, przegraliśmy z Anglią, ale 6 punktów z Turkami w tym efektowne 3:0 dawało pewne nadzieje, że po raz pierwszy w historii pojedziemy na mistrzostwa naszego kontynentu. Potem przytrafiły się dwa remisy z Irlandią i było właściwie pozamiatane. W ostatniej kolejce musieliśmy liczyć, że outsider urwie punkty Irlandczykom, a my popchniemy u siebie Synów Albionu. Co najciekawsze – a może też najsmutniejsze – zaczęło się dla nas naprawdę w porządku.
Strzał Szewczyka z dystansu, delikatny (niemal nieuchwytny bez powtórki!) rykoszet – i mamy u siebie 1:0. Turcja z kolei po szybko straconym golu odpowiedziała wykorzystanym rzutem karnym i trzymała ten remis prawie przez godzinę grania. Niestety, jak to u nas, wszystko się potem kompletnie spartoliło. Irlandczycy strzelili dwa gole między 55. a 58. minutą. Nas dodatkowo podłamał niesłusznie niepodyktowany rzut karny po faulu na Furtoku. W dodatku Anglicy mieli coś wyjątkowego na specjalne okazje – to znaczy Linekera w napadzie. Po bramce tego ostatniego, zresztą całkiem ładnej, udało im się wyszarpać remis i pojechać na Euro 1992. Nam zostały wspomnienia i wywiady z Szewczykiem.
Chorzów, 29 maja 1993, Polska – Anglia 1:1
Trzeci i ostatni remis Andrzeja Strejlaua z Anglikami. W tych eliminacjach wydawało się, że Strejlau wreszcie będzie miał do dyspozycji materiał pozwalający na serio myśleć o powrocie na wielką imprezę po 8-letniej przerwie. Niestety, tak jak nie udało się z Euro 1988 i 1992, tak jak nie udało się z mundialem 1990, tak i eliminacje do MŚ w 1994 roku skończyliśmy na tarczy. A przecież mieliśmy już tych młodych, którzy przed momentem przywieźli medal z Igrzysk Olimpijskich. Mieliśmy tych doświadczonych, którzy naprawdę twardo walczyli w dwóch ostatnich turniejach eliminacyjnych.
Natomiast trzeba pamiętać, że piłkarze wówczas grozili bojkotem z uwagi na niewypłacane przez PZPN premie. Rozgrzewkowe dresy były klejone taśmą. Przez cały dzień Chorzów był areną bitwy kibiców polskich z policją, kibiców polskich z kibicami angielskimi, kibiców polskich z innymi kibicami polskimi. To były inne czasy, inne realia, a przede wszystkim – zupełnie inny podział sił na arenie międzynarodowej.
My byliśmy już w samym środku wszystkich możliwych kryzysów, z tym korupcyjnym na czele. Ale i Anglia miała swoje problemy. W naszej grupie dość nieoczekiwanie rządziła Norwegia ze świetnym Rekdalem, za jej plecami buszowała Holandia z genialnym pokoleniem Ajaksu, Overmarsem, Bergkampem, De Boerami. Walczyliśmy więc z Anglią.
Polska remisuje dziś z Anglią? Fuksiarz płaci po kursie 3.50
Nastroje w Polsce przed meczem? Chwilę wcześniej mieliśmy ten haniebny popis z San Marino, wygraną zaledwie 1:0 po bramce zdobytej ręką przez Furtoka. Wydawało się, że Anglicy mogą nas rozjechać, zwłaszcza, że sami byli już podrażnieni domowymi remisami z Holandią i Norwegią, by pozostać w grze, musieli lać takie kadry jak Turcja, San Marino czy my. No i co? No i zaczyna się od sytuacji sam na sam. Chwilę potem błąd Anglików w rozegraniu, jakaś irracjonalna szybkość Dariusza Adamczuka i robi się 1:0 dla Polski. Potem Leśniak dostaje absurdalny prezent, staje oko w oko z bramkarzem na dziesiątym metrze. Pudło. Jeśli zastanawiacie się, skąd te wszystkie powiedzonka o niewykorzystanych sytuacjach – wykuwały się właśnie w takich doniosłych momentach, w takich charakterystycznych meczach.
Próbujemy przerwać akcję sankami. Próbujemy przerwać akcję drugimi sankami! Anglia jednak dochodzi do dośrodkowania, domyka je Wright. 1:1 i ostatecznie wielkie rozczarowanie dla obu stron. Za parę lat jedni i drudzy będą pamiętać już tylko potężne awantury na ulicach, w parkach i na trybunach. Bo i co wspominać, skoro jedni i drudzy mundial ostatecznie ominęli. My ledwo minęliśmy w tabeli Turków, Anglia skończyła za plecami Holandii i Norwegii.
Warszawa, 8 września 1999, Polska – Anglia 0:0
Ech, dlaczego my wtedy nie poszliśmy za ciosem… Ten remis z Anglią jest dość wyjątkowy w zestawieniu – bo zostawiał Anglików w totalnym zawieszeniu, a nam pozwalał dalej myśleć o wyjeździe na Euro 2000. Janusz Wójcik był trenerem specyficznym, miewał dość szalone pomysły, pod koniec swojej kariery nieprawdopodobnie się pogubił, ale trzeba mu oddać – wtedy był dosłownie o krok od gigantycznej niespodzianki, jaką byłby awans kosztem Anglików.
To już była trochę inna Anglia – wspominaliśmy wcześniej o tym, jak Tarasiewicz był o kilka centymetrów od anulowania projektu budowy wielkiego futbolu na Wyspach Brytyjskich. Niestety, powstrzymała go poprzeczka, a przez to Anglicy strasznie urośli w siłę. Przysłali już nie jakichś bramkarzy i pomocników, którzy co chwila podawali do Leśniaka, tylko braci Neville, Tony’ego Adamsa, Davida Beckhama, Alana Shearera czy Paula Scholesa. Wydawało się, że nas opędzlują, zwłaszcza, że przecież Anglia kończyła tym meczem eliminacje. W przypadku remisu – musieli liczyć na to, że wygrywająca grupę Szwecja poważnie potraktuje mecz z Polską.
– Zmarnowaliśmy swoją szansę i musimy liczyć na pomoc Szwedów. Wierzę, że zagrają poważnie i zwyciężą. Dziś Polska miała kilku piłkarzy, którzy wybiegali się do nieprzytomności. Za to należą się im brawa – powiedział po wszystkim Kevin Keegan. Komplementy były naprawdę zasłużone – Polska, już mocno ubożejąca piłkarsko, postawiła gwiazdozbiorowi z Anglii twarde warunki. Dwa razy bliski zdobycia gola był Tomasz Hajto, raz też został okradziony z asysty przez Gilewicza. Przyznajemy – Anglikom należały się dwa karne, ale to był przecież mecz z Januszem Wójcikiem. “Wujo” nalegał mocno na przeniesienie spotkania z Chorzowa do Warszawy, a jego ukochana stolica faktycznie zgotowała Anglikom piekło. Nie chcemy wysuwać za daleko idących wniosków, ale w takiej atmosferze odrobinę trudniej podejmuje się niekorzystne dla gospodarzy decyzje.
W końcówce Anglików zaczynała łapać frustracja, Batty wyleciał za bandycki wjazd w nogi Michalskiego, szarpanina z Beckhamem w czasach VAR też miałaby zapewne inny finał. To był wielki sukces Wójcika i całej reprezentacji. Radość trwała miesiąc. W meczu o wszystko ze Szwedami wystarczył nam remis. Oczywiście ogolili nas 2:0. Anglia miała z nami równą liczbę punktów, ale lepsze bezpośrednie starcia. Kolejne Euro bez nas, ale co ważniejsze – kolejny ważny mecz z Anglikami na remis.
Dodatkowy smaczek – mecz rozegrany 8 września. Dzisiaj mijają równe 22 lata.
Warszawa, 17 października 2012, Reprezentacja PZPN – Anglia 1:1
Mecz oryginalnie zaplanowany na 16 października, ale po pamiętnej ulewie, która zakończyła się stworzeniem tymczasowego Basenu Narodowego, został przełożony o dzień do przodu.
Musieli być zupełnie zdezorientowani. Raz, że wczoraj zaserwowaliśmy im potop. Dwa, że dziś wydarzyło się coś, czego nie mieli prawa się spodziewać – w piłkę grał ktoś inny niż Anglicy. Jeśli brać na poważnie słowa Tomasza Rząsy o tym, że apogeum formy kadra PZPN-u miała przygotowane na wtorek, na 21, to widzimy tu tylko dwie możliwe opcje. Albo znów popełniliśmy błąd w sztuce i szczyt z zaskoczenia przyszedł dzisiaj, dzięki czemu przeznaczenie udało się oszukać. Albo we wtorek bylibyśmy w takim gazie, że po Anglikach nie byłoby co zbierać. Tak czy inaczej, mimo tego, że kondycja rywali pozostawiała wyjątkowo wiele do życzenia, zwycięski remis jest wynikiem absolutnie sensacyjnym.
Roy Hodgson wyglądał, jakby całą poprzednią noc zbierał wodę z murawy stadionu, a jego zawodnicy – każdy jeden, po kolei – jakby za karę musieli chodzić za nim i na zmianę podawać mu wiaderko. Trudno nawet nazwać to, co pokazali, przynajmniej patrząc przez pryzmat oczekiwań i klasy tej drużyny. Była to jakaś dziwna odmiana piłki. Dziewiętnastowieczna, która niby wystarczyła do remisu, ale czym innym, jeśli nie porażką jest dla Anglików ten rezultat. Kamil Glik pewnie jeszcze o tym nie wie, ale od dziś ma kompletnie przesrane. Przez najbliższe czterdzieści lat, przed każdym meczem z Wyspiarzami, telefon będzie dzwonił bez ustanku. Wszyscy będą chcieli wiedzieć, jak to jest pokonać Harta i zatrzymać Anglię.
Tak pisaliśmy, bo Weszło już wtedy istniało i nawet stosowało zwrot “kadra PZPN-u”. Natomiast więcej o tym meczu wolimy nie pisać – bo trzeba by było w pakiecie przypomnieć sobie, co stało się dalej. Zamiast skrótu mamy screen z Wikipedii…
Natomiast to już jest wielki sygnał, że dzisiaj może nie być źle – skoro z tamtą ekipą, w tamtych eliminacjach, udało nam się Anglików zatrzymać, to faktycznie na Narodowym można zdziałać cuda.
Narodowy, czyli prawdziwa twierdza
To swoją drogą warte podkreślenia – do tej pory na Stadionie Narodowym przegraliśmy tylko jeden mecz o punkty, zresztą tuż po tym zwycięskim remisie z Anglią. Ukraina powiozła nas 3:1 i właściwie to najniższy wymiar kary dla tamtej dziwacznej drużyny, jaką stała się kadra narodowa. Nawet wliczając mecze towarzyskie – dwie porażki na 22 mecze to wynik świetny, zwłaszcza, że przecież przyjmowaliśmy tutaj i Niemców, i Anglików, i zawsze groźną dla Polaków Danię.
Sami zresztą się zastanawiamy – z czego to właściwie wynika? Stadion jest przepiękny, ale najdelikatniej rzecz ujmując – nie panuje na nim atmosfera, która mogłaby wywołać u przeciwnika drżenie kolan. W dodatku dość rzadko mówi się o nim w kontekście talizmanu reprezentacji – być może zresztą przez te remisy, które trochę psują nam statystyki gier na tym warszawskim obiekcie.
Czy to już czas, by się w te gusła pobawić? Cóż, jeśli raz jeszcze uda się nie przegrać z Anglią – chyba czas najwyższy.
Z Anglią w Polsce najczęściej remisujemy. Z Anglią w Warszawie jeszcze nigdy w całej historii nie zeszliśmy z boiska pokonani. Aj, przydałyby się te punkty, oj przydały.
Fot. FotoPyK