Tak, wiemy, ogłaszaliśmy ten koniec tysiąc razy, nie tylko my, ale całe środowisko piłkarskie. Był koniec futbolu, jaki znamy, gdy z Manchesteru United zwinęła się cała klasa ’92, potem jeszcze poprawił to Sir Alex Ferguson swoim odejściem. Był koniec futbolu, gdy ze sceny schodził Paolo Maldini, był jeszcze inny koniec futbolu, gdy dobiegała końca piękna kariera Francesco Tottiego, lub gdy Michael Owen zaczął grać w koszulce Manchesteru United.
Ale dzisiaj to coś trochę innego. Dzisiaj to koniec definitywny, zjazd w uliczkę, z której już raczej trudno będzie zawrócić. Odejście Leo Messiego z Barcelony w kierunku innym niż zespół oldbojów Blaugrany to najbardziej namacalny dowód, że futbol już nie będzie nam oferował ckliwych happy endów.
Taka jest kolej rzeczy, to jest w pełni jasne, nie ma co się na to obrażać. Każdy zdrowy i rozsądny człowiek dba w pierwszej kolejności o siebie i swoich najbliższych. Gdy wybucha pożar, wynosi z mieszkania nie kolekcję płyt winylowych, ani tym bardziej puchary za najlepszego siatkarza liceum, tylko kołyskę z dzieckiem. Oczywiście, jest zdolny do altruizmu, czasem naprawdę daleko idącego. W imię wartości, zasad, czy zwykłego sentymentalnego podejścia do życia czy pracodawców, jest w stanie zrezygnować z własnych korzyści. Zazwyczaj jednak jest to rezygnacja z piątego kawałka ciasta, z szóstego mieszkania na wynajem czy siódmego samochodu, a nie połowy ostatniej kromki chleba.
To normalne, to jest natura, biologia.
Natomiast w piłce nożnej zawsze lubiliśmy żyć złudzeniami. Lubiliśmy wmawiać sobie, że nasi ukochani ulubieńcy grają w naszym klubie nie tylko dlatego, że tu im płacą najwięcej, a dzieci mają najbliżej do szkoły. My chłonęliśmy jak gąbka historie o przywiązaniu, o ambicjach, o wspólnych celach i drodze. Im dalej futbol dryfował w stronę biznesu, zostawiając swoje mocno związane z lokalnością korzenie, tym trudniej było o tego typu opowieści. Ale my tym chętniej je witaliśmy. Tym chętniej pokazywaliśmy na plakaty – patrz pan, a jednak taki Totti może. A jednak taki Maldini może. Przymykaliśmy oko na kolejne targi przy przedłużeniach kontraktu, przymykaliśmy oko na coraz mniejszy potencjał sprzedażowy, przez co starym piłkarzom było zdecydowanie łatwiej o popisy lojalności.
Dopóki byli gracze jednego klubu, dopóty czuliśmy się bezpieczni. Bo jednak ten romantyzm gdzieś pozostaje. Może i tylko w najbogatszych klubach, które stać na wieloletnie utrzymywanie gwiazd. Może i jedynie w przypadku piłkarzy nie ze ścisłego topu, albo takich, którym przeszkadzają kontuzje czy nierówna forma. Giggs czy Carragher nigdy nie opuścili swoich mateczników, ale też czy Giggs albo Carragher byli kiedykolwiek łakomymi kąskami na rynku transferowym dla klubów o porównywalnym potencjale finansowym co Manchesteru United albo Liverpool?
Natomiast to się nie liczy. Liczy się, że są jakieś latarnie, do których można się skierować błądząc po tym futbolowym morzu.
Od dłuższego czasu wydawało się, że Lionel Messi będzie ostatnią taką latarnią. Wszystko tutaj się zgrało w jedną całość, od dzieciństwa. Jako największy talent Argentyny za młodu trafił do klubu wyspecjalizowanego w rozwoju największych talentów. Otrzymał szansę terminowania u boku najlepszych z najlepszych. Potem sam zdobywał kolejne sukcesy, częściowo pod wodzą jednego z najlepszych trenerów w historii piłki nożnej. Gdy zaczynał się sycić sukcesami, klub był w stanie zaoferować niebotyczne pieniądze. Gdy mógł narzekać na nudę, Real zawsze stwarzał mu bardzo rozsądne warunki do godnej i świeżej rywalizacji.
Wiadomo, pod koniec trzymała go już głównie lojalność solidnie podsypana pieniędzmi. Wiara w to, że jeszcze może podnieść z kolan klub, w którym się wychował. Psia krew, minął już nawet ten wiek, gdy zaczynają cię kusić wielkie fortuny z Bliskiego Wschodu, pompujące kolejne przelewy w najmocniejsze kluby Europy. Wydawało się, że wszystko zbliża się do szczęśliwego końca, że Messi dostał jeszcze do towarzystwa Aguero, że zdobył sobie Copa America z reprezentacją Argentyny, zdoła jakoś wytrzymać w tej ciaśniejszej Barcelonie do końca kariery.
A jednak, rozstanie staje się faktem.
Przypomnijmy o tle. Tak pisał na Twitterze Rafał Lebiedziński: „Messi chciał grać w Barcelonie dwa sezony dłużej i mocno przyciął pensję – z sześćdziesięciu milionów euro do dwudziestu milionów euro netto za w 2021/22 roku. Ale FC Barcelona bez ugody z La Ligą i jej FFP nie miała szans zaoszczędzić tego lata dwustu osiemdziesięciu milionów euro (pensje Leo Messiego/Memphisa Depay/Kun Aguero/Erica Garcii). Z drugiej strony, gdyby Leo Messi przyciął do ośmiu milionów netto, podpisałby nową umowę.
W oświadczeniu Barcy czytamy, że obie strony chciały, ale regulacje.
Można się oszukiwać, że przeważyły finanse, ale nie przeważyły finanse. Ostatnio widzieliśmy to jak na dłoni w przypadku Sergio Ramosa. Oczywiście, i w przypadku Ramosa, i w przypadku Messiego będziemy sobie mydlić oczy. Że obie strony chciały, że są pewne regulacje, że to było technicznie niemożliwe. Ładnie pisał o tym Krzysztof Stanowski przy transferze Neymara. Powyżej pewnego pułapu, gdy ustawiłeś już kilka pokoleń do przodu, zarabiasz już pieniądze, których nigdy nie będziesz w stanie logicznie wydać. A przez to – przestajesz na nie patrzeć w taki sam sposób, jak wcześniej.
Jest jakaś skala bogactwa, po przekroczeniu której pieniądze stają się tylko cyferkami na koncie, a banknoty papierkami, które wyciąga się z bankomatu niczym chusteczki higieniczne z pudełka. Posiedziałem ostatnio chwilę z Marcinem Gortatem. Mówił: – Wiesz, ja tego wszystkiego i tak nie wydam, choćby nie wiem co. Mam pieniądze tak polokowane, że niektóre będę mógł dotknąć dopiero za 10 czy 15 lat.
Marcin co miał sobie kupić to już kupił. Jakie zachcianki chciał spełnić – spełnił. Teraz chce coś po sobie zostawić. Często używa słowa „legacy”.
Znam kilku ludzi naprawdę obrzydliwie bogatych. Łączy ich jedno – nadrzędną wartością stał się dla nich ich własny komfort. Zarabianie samo w sobie to przyjemne hobby, ale już nie kosztem własnego komfortu. Gdybym im powiedział – „hej, wiecie, że za przerzucanie gnoju zaczęli płacić kosmiczne pieniądze?”, to nie założyliby gumiaków i nie ruszyli po łopatę. Pieniądze nie stanowią już dla nich celu samego w sobie. Są środkiem do celu. Celem jest samorealizacja, komfort, poczucie dumy.
Z tego względu nie do końca rozumiem, skąd ten pęd Neymara za pieniędzmi, skoro i tak przez następne 800 lat będzie niebywale bogaty. Według „Forbes” to najlepiej zarabiający sportowiec w kategorii U-25, w dodatku zgarniający więcej z kontraktów reklamowych niż z boiska. Na koniec kariery będzie miał setki milionów euro i dziwi mnie, że robi mu różnicę czy będzie to 500 milionów, czy 700.
Wydawało się, że Messi akurat zostanie. W końcu w tej historii nie było luk, nie było kłód, o które można by się było wywrócić. Zaczęły się pojawiać w ostatnich dwóch, może trzech sezonach, gdy Barca była fatalnie zarządzana, a z Messim weszła wręcz na wojenną ścieżkę. Ale przecież to miało się zakończyć wraz ze zmianą władz klubu. Tu miało dojść do jeszcze jednego zwrotu akcji, po którym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, a potem odjeżdżają wspólnie w stronę zachodzącego słońca.
Futbol jest okrutny, a im bardziej pod słowem futbol kryje się synonim “biznes”, a nie “sport”, tym staje się okrutniejszy. Odarł nas ze złudzeń, odarł nas z ostatniej historii romantycznej, wydarł nam ostatnią gwiazdę, która miała szansę całą karierę spędzić w jednym klubie.
Jedyne pocieszenie, że natura nie znosi próżni. Kiedyś za szczyt romantyzmu uznawaliśmy historie o jednym klubie od kołyski aż po grób. Teraz pewnie będziemy się rozckliwiać już tylko wówczas, gdy któraś z wielkich gwiazd na finiszu kariery wróci do miejsca, z którego wyfrunęła.
One-club man. Piękny tytuł. Dzisiaj możemy go już definitywnie odesłać w przeszłość. Z półki, na której mamy codzienne gazety, zjeżdża ostatecznie na dział “Historia”.
Fot.Newspix